Ponieważ o wrażeniach z przelotu napisałam już w międzyczasie, to teraz już o tym, co po wylądowaniu, które na szczęście było mięciutkie

. Na lotnisku w
Agadirze (jakieś 25 kilometrów od samego miasta) jesteśmy po prawie 5 godzinach lotu, tj. tuż po północy czasu miejscowego. Musimy więc cofnąć nasze zegarki o 2 godziny. Na dworze, chociaż to środek nocy, temperatura

ponad 20 st. C. Dobry początek wycieczki

.
Wypełniamy karteczki wjazdowe niezbędne przy odprawie paszportowej i mijamy okienko ze smętnym (a może tylko zaspanym?) Marokańczykiem, sprawdzającym zgodność zapisków na karteczce z paszportem i wbijającym doń tajemniczy numerek, który trzeba będzie wpisywać przy wypełnianiu kolejnych karteczek w każdym z hoteli (wg informacji od rezydentki - numerek podawany w hotelu niekoniecznie

musi się zgadzać z tym w paszporcie, byle miał

odpowiednią ilość cyferek i literek, a w każdym z hoteli był podawany zawsze ten sam, żeby nie wyskoczyła różnica przy kolejnych meldunkach).
I w końcu przekraczamy barierki otwierające nam Bramę do Afryki

.
A tam już czekają rezydentki z poszczególnych biur podróży i "wyłapują" nas do odpowiednich autobusów, którymi dojedziemy z lotniska na pierwszy nocleg.
Z lotniska wyjeżdżamy ok. godziny 1, ale zanim położymy się w łóżeczkach, minie jeszcze sporo

czasu!
O karteczkowo - kredowych szaleństwach w hotelach pisał już szczegółowo Andrzej, opiszę więc teraz wprowadzone przez nas modyfikacje (zaburzające co nieco bagażowym ich rytuał

), które ułatwiały nam błyskawiczne opuszczenie hotelu tuż po otrzymaniu kluczyka do pokoju

, żeby jak najszybciej zacząć pozawycieczkowe odkrywanie Maroka

. Celowo nie wykupiliśmy hotelowych obiadokolacji, aby pozwiedzać miejscowe przybytki z ciepłym jadłem

.
Najwięcej czasu zajęło wypełnianie karteczki w pierwszym hotelu, chyba

przez ten zaspany wzrok, bo potem to już szło jak błyskawica, o ile wszystkie osoby do zamieszkania w jednym pokoju zrobiły to w tym samym tempie

bo bez kompletu karteczek o otrzymaniu klucza można było tylko pomarzyć... Kredę oczywiście miałam ze sobą, lecz dość szybko zrezygnowałam z wypisywania numeru pokoju na walizie, bo to wcale

nie gwarantowało szybkiego dostarczenia bagażu z recepcji pod drzwi pokoju. Bagażowi w naszych hotelach zupełnie nie spieszyli się z transportem. Zbierali najpierw całą górę walizek przed windą, a potem to już była loteria, w jakiej kolejności je nam dostarczą. Zdecydowanie szybciej było zataszczyć sobie bagaż samej, co szczególnie ważne było tej pierwszej nocy, kiedy spieszno mi było wyjąć piżamkę i szczoteczkę do zębów... Nawet próbowałam poddać się tej ichniej procedurze

i przez kilkanaście minut cierpliwie czekałam w pokoju na swą walizkę, ale jak już zaczęłam zasypiać na stojąco, to zlazłam na dół i wydarłam torbę sprzed windy zaskoczonym tym tragarzom. W kolejnych dniach wiedziałam już, że to jest optymalna metoda

. Żeby już tak zupełnie nie odbierać zajęcia bagażowym, łaskawie rano zostawiałam walizę pod drzwiami, żeby uczynić zadość tutejszym zwyczajom. Ale o tej porze to w zasadzie i mi było tak wygodnie

.
Wszystkie hotele na objeździe były całkiem niezłe, ba - może nawet za dobre

! Gdybym nie jechała z wycieczką, wystarczyłyby mi skromniejsze noclegi, a zaoszczędzoną w ten sposób kasę wolałabym wydać na wstępy do większej ilości miejsc, niż te co były w programie wycieczki. Zresztą, i tak to robiłam

!
Pobudka w Agadirze była wyjątkowo o późnej godzinie, żebyśmy mogli chociaż trochę zregenerować się po nocnych przeżyciach.
Hotel Riad Karam położony jest na południowym skraju miasta, w zasadzie niemalże na placu budowy. Do turystycznego centrum stamtąd dość daleko, od plaży też niezupełnie blisko

. Dla wycieczek objazdowych to no problem, ale nie wyobrażam

sobie spędzania tutaj całego wakacyjnego tygodnia, pomimo wszystkich luksusów i lśniącej nowości obiektu...
W dalszą drogę wyruszamy około 10-tej. Tego dnia Agadir widzimy tylko z okien autokaru, który musi przejechać przez całe miasto, aby dotrzeć na drogę prowadzącą na północ wzdłuż Atlantyku...