Dzień Kretyna
20 października
Deszcz wali w przednią szybę. To nie tak miało być. Wczorajsza prognoza nie była aż taka zła.
Jadę na zachód główną kreteńską nadmorską drogą. Jest czwarta rano, ciemno jak u Murzyna, pół godziny temu wyruszyłem z Hersonissos. Jak pogoda i czas pozwolą, chcę wejść na dwie najwyższe góry tej wyspy w jeden dzień. Różnią się wysokością tylko o 3 metry ale znajdują się w dwóch różnych pasmach, odległych od siebie o kilka godzin jazdy. Pod jedną i drugą chcę podjechać tak wysoko jak się da szutrowymi drogami. Mając dobrą widoczność, mógłbym zejść z Psiloritis po ciemku z czołówką, w końcu to ma być wyraźny znakowany szlak. Jak pogoda i czas pozwolą. Na razie moim pierwszym celem jest Pachnes (2453 m) - drugi co do wysokości szczyt Krety, w Lefka Ori, Białych Górach.
Po co to szaleńcze tempo? Chcę spędzić resztę tych krótkich wakacji z Ag, która nie przepada za górami. Nie chciała żebym dziś jechał, miała rację że to za dużo na jeden dzień, że nie powinienem się sam zapuszczać w to zadupie, żebym się chociaż ograniczył do jednego górskiego masywu itd. Ale czy można dyskutować z kretynem?
Za Hanią skręcam na południe w krętą drogę prowadzącą na drugą stronę wyspy, na południowe wybrzeże, do Hora Sfakion. Deszcze przechodzą i odchodzą, wyżej w górach wjeżdżam w chmury. Jazda cały czas wymaga koncentracji, nie ma czasu na senność.
W Hora Sfakion znowu pada. Nie dojeżdżając na sam dół, znajduję zjazd w prawo. Droga szybko serpentynami pnie się w górę, gdzieś w dole w ciemności ledwo połyskuje morze.
Jeszcze jest zupełnie ciemno gdy wjeżdżam do wsi Anopoli, 600 m ponad Hora Sfakion. O tej porze roku zostało jeszcze koło godziny do świtu. Przy drodze macha miejscowy pasterz. Zatrzymuję się i go zabieram.
Polonia, good! - to wszystko co umie powiedzieć zrozumiałego dla mnie, gdy mówię skąd jestem, pokazując na siebie. Z mojej strony konwersacja ogranicza się do słów Pachnes, Lefka Ori i Mouri. To ostatnie to wioska do której jedzie mój pasażer. Prowadzi mnie przez dwa albo trzy rozjazdy. Asfalt się wkrótce kończy, wrzucam napęd na cztery koła. Parę kilosów dalej prosi żebym się zatrzymał. Droga do Mouri odchodzi tu w prawo. Czekamy w samochodzie aż największy deszcz przestanie prać. Pachnes? - jeszcze raz pokazuję w górę mojej drogi. Pasterz potwierdza. Już się zdążyłem zorientować że
ne, wbrew wszelkiej słowiańskiej intuicji, znaczy "tak". Próbuje mi jeszcze coś wyjaśnić o dalszej drodze ale nic z tego nie kumam. Z tego co zrozumiałem, czeka tu na kogoś kto go zabierze samochodem. A może chce iść na piechotę. Nie mam bladego pojęcia.
Efcharisto! - dziękuje mi przed odejściem. Jest siódma i pierwsze światło dnia nieśmiało się przebija przez gęste chmury.
Mam dokładnie to co chciałem. Jestem w środku tego kretyńskiego zadupia, sam na sam z własnymi myślami. Droga jest wyboista, miejscami jest gorzej niż na albańskiej drodze
Boge-Thethi, którą pokonałem skodzinką rok temu. Dobrze że wziąłem terenówkę. Zwykłą bryczką, zakładając że bym w ogóle dał radę, te 19 kilosów szutru zajęłoby mi większość dnia. Ale i tak jadę z pewną taką nieśmiałością, w końcu prowadzę dżipa pierwszy raz w życiu więc nie szarżuję. Pogoda się stopniowo poprawia i chmury się podnoszą.
O 8.45 dojeżdżam do wyraźnego rozszerzenia. Parking? Widzę siatkę zagradzającą drogę kilkaset metrów przede mną. Jadę jednak dalej. Siatka jest otwarta akurat na tyle żeby było miejsce na przejazd. Kawałek wyżej jednak droga się kończy. Według moich map jestem gdzieś między 2000 i 2100 m n.p.m.
Moje mapy to osobna historia. Parę dni przed wyjazdem znalazłem w sieci jedną całkiem dokładną 1:79000, jednak później kupiłem dwie różne setki. Wydawało się że pokazują podobne szczegóły co tamta, więc nie chciało mi się jej wydrukować. Zauważyłem że te dwie różnią się pokazaniem przebiegu mojej szutrowej drogi i jej położenia względem okolicznych gór. Bardziej polegam na tej która wydaje się dokładniejsza.
Księżycowy krajobraz naokoło robi niezłe wrażenie. Nawet pomimo niskich chmur zakrywających wszystkie szczyty. Zapodaję duże śniadanie, pakuję się i opuszczam samochód. Jest zimno ale przynajmniej nie pada.
Na początku właściwie nie widać ścieżki, chociaż według mapy ścieżka powinna być naturalnym przedłużeniem drogi. Na tej samej mapie dwa szczyty Troharis (2402 m) są na prawo ode mnie. Może potem tam pójdę, na razie idę na Pachnes. Idę lekko w prawo po czarnych skałach i niedługo widzę czerwoną plamę pacniętą na kamieniu. A więc są znaki! Znaki są czasem rzadko i nieraz trzeba się dobrze rozejrzeć za następnym, ale i tak bardzo ułatwiają mi zadanie, szczególnie że zaczynam wchodzić we mgłę.
Za chwilę dochodzę na przełęcz. Stoi na niej powyginana i poprzestrzelana metalowa strzałka z wydrapanym napisem Pachnes, pokazująca w lewo. Jedna ścieżka prowadzi dalej prosto na północ, zgodnie z mapą. Druga idzie w kierunku pokazywanym przez strzałkę. Na mapie jej nie ma.
Włażę w zupełne mleko, widzę najwyżej na 10-15 metrów. Nie ma już czerwonych znaków, jednak ścieżkę dobrze widać i co jakiś czas są kopczyki. Ścieżka się wije w górę i w dół przez dłuższy czas niż bym się spodziewał z mapy. Kompas i czuj mówią mi że okrążam moją górę lekko od północy. Idzie się łatwo, czasem trzeba podejść trochę stromiej. Raz albo dwa mam ochotę podejść w lewo na grzbiet, mając wrażenie że ścieżka obchodzi szczyt i wyprowadzi mnie nie wiadomo gdzie. Decyduję się jednak jej trzymać i zostaję nagrodzony. Jeszcze jedno strome podejście i o 10.30 z mgły wyłania się szczytowy kopczyk z krzyżem. Sceneria jak z filmu o duchach. A miały być widoki na całą Kretę i morza naokoło.
Jak szedłem to widać byłem od zawietrznej. Tu na górze tak gwiździ że muszę wskoczyć w goreteksa, czapkę i rękawice. Dla rozgrzewki wcinam czekoladę i popijam szumakiem. Zimnym. Robię parę fot z samowyzwalacza, może chociaż jedna jako tako wyjdzie. Wyjmuję rejestr szczytowy z blaszanej skrzynki i się wpisuję. Z ostatnich tygodni nie ma zbyt wiele wpisów.
Po pół godzinie zaczynam złazić tą samą drogą. Raz chmury się trochę rozwiewają, odsłaniając parę szczytów i nawet jakiś kawałek niebieskiego nieba, ale nie na długo.
Jak jestem z powrotem na przełęczy ze strzałką, wszystko jest na nowo schowane w jeszcze gęstszym mleku. Już wiem że pewnie nie ma sensu zmuszać się żeby jechać w masyw Psiloritis, nie mówiąc o włażeniu na szczyt, jak pogoda się nie poprawi. Zamiast tego postanawiam więc iść na Troharis.
Idę prosto w górę i chmurę bardzo stromym stokiem. Po mniej niż pół godzinie jestem na szczycie z małym kopczykiem, który powinien być niższym wierzchołkiem Troharisu. Widoczność dalej bliska zeru. Idę granią mniej więcej na północ, tam gdzie w odległości poniżej kilometra powinien być wyższy szczyt. Jednak grań idzie cały czas w dół i w dół, wierzchołek powinien być już dawno temu. W końcu zawracam. Na wierzchołku z kopczykiem stoki wyglądają tak samo na wszystkie strony, więc według kompasu wracam w dół a przełęcz.
Dopiero parę dni później, jak uda mi się kupić lepszą mapę 25-tkę, dowiem się że nie wszedłem na Troharis tylko na Sternes (2336 m), położony 2 km na północ od Troharisa. Po prostu ta "dokładniejsza" z moich map pokazuje koniec drogi w zupełnie innym miejscu niż jest naprawdę!
Według opisu na tej nowej 25-tce, ze szczytu Sternes nieświadomie zapuściłem się w kierunku "prawdopodobnie najbardziej niesamowitego i niedostępnego obszaru w całym masywie, z księżycową scenerią czarnych, szarych i czerwonych skał, silnie zerodowanych i niemożliwych do przejścia". Gdyby tylko chmury mi pozwoliły to wszystko zobaczyć...
Idę dalej w dół czerwono znakowaną ścieżką. Schodzę z niej w dół tam gdzie wydaje mi się że powinien być samochód. Gdy mgła się trochę rozwiewa, widzę że zszedłem za nisko. Czerwony samochód stoi trochę wyżej. Z tamtej nowej mapy się dowiem że droga się kończy na 2050 m n.p.m.
Zaczyna padać. Zjadam dwa banany i trochę czekolady i zaczynam długi zjazd powrotny. Wkrótce widzę trzech facetów idących drogą pod górę. Wyglądają jak zmokłe kury. Podjeżdżam i otwieram okno. Dobrym angielskim mówią że chcieli iść na Pachnes ale teraz nie bardzo widzą sens. Moje pytanie "podrzucić was?" tylko pomaga im podjąć jedynie słuszną decyzję. Wrzucają bety do kufra i zabierają się ze mną w dół. Jest już za późno, pogoda się robi coraz wredniejsza i w dodatku mają kaca bo wczoraj pili
raki do trzeciej nad ranem. Wtedy kiedy ja się obudziłem - zauważamy ze śmiechem.
Wszyscy mieszkają w Hanii. Zostawili brykę parę kilosów niżej. A więc podjechali kawałek tym szutrem zwykłym samochodem. Znowu mi się przypomina zeszłoroczna Albania.
Jak wysadzam Greków, pada jeszcze mocniej. Teraz to już naprawdę by trzeba więcej niż kretyna żeby iść na Psiloritis, szczególnie z perspektywą zejścia po ćmoku. Trochę przestaje padać jak zjeżdżam do Hora Sfakion, tak że nawet mam przez chwilę ładny choć przymglony widok na wysoki brzeg morza, ale zaraz potem zaczyna dupić ze zdwojoną siłą. Puszczam semsa do Ag z pytaniem czy w Hersonissos też tak leje. Trochę zaczyna kropić - przychodzi odpowiedź.
Mam jeszcze dużo czasu. Postanawiam jechać ładną widokową drogą przez Asi Gonia. Już jakiś czas po skręceniu w tą drogę wjeżdżam w ścianę deszczu. Jadę i jadę niekończącymi się serpentynami, w górę i w dół, w totalnej zlewie. Dobrze że mam napęd na cztery koła, to zawsze bezpieczniej. Następnego dnia zobaczymy w wieczornych wiadomościach, że przez całą Grecję przeszedł front burzowy i wyrządził znaczne szkody. Jak w końcu zjeżdżam na główną drogę nadbrzeżną, jestem taki padnięty że muszę zjechać na bok i się pół godziny kimnąć.
Mam jeszcze ponad 100 kilosów do Hersonissos. Robi się ciemno, cały czas pierze żabami. Ruch jest gęsty, miejscowi jadą jak świry, wyprzedzają gdzie popadnie.
Gdy zajeżdżam pod hotel, już prawie nie pada. Razem z Ag jedziemy wymienić samochód. W wypożyczalni siedzi współpracownik właściciela, wyjątkowy gaduła. Nawija z nami o dupie maryny dobre pół godziny. Okazuje się że jest Albańczykiem, więc rozmowa schodzi na moje albańskie wypady i przeciąga się o następne pół godziny. W końcu podpisujemy papiery, bierzemy hyundaia atosa na następne dwa dni i wracamy. W hotelu łykam piwko i idę spać.
Kretyński plan wypalił tylko w połowie. Szklanka może być do połowy wypełniona albo w połowie opróżniona, zależnie od punktu widzenia. I tak miałem niezłego fuksa że wlazłem na jedną górę zanim zaczęło lać.
Efcharisto, Pachnes!
Mapa masywu Lefka Ori, dzięki
tej greckiej stronie. Niestety jej nie miałem ze sobą. Poprawki i dodatki zrobiłem wg mapy 1:25000 którą kupiłem później.
Żółta ciągła - droga szutrowa (asfalt się kończy kawałek na północ od Anopoli). Czerwona przerywana - szlak znakowany czerwono, prawdopodobnie idzie z przełęczy ze strzałką dalej na północ. Brązowa przerywana - ścieżka kopczykowana. Zielona przerywana - moja droga na Sternes i dalej, w poszukiwaniu "wyższego szczytu Troharis" we mgle, nieznakowana. Wg mapy którą miałem, koniec drogi szutrowej ma być w kierunku SSW od Troharis. Nazwy miejscowości podkreślone na niebiesko są wspomniane w tekście relacji.
Mapa dnia dzięki
viamichelin. Górskie cele zaznaczone niebieskimi trójkątami - tylko jeden zrealizowany.