Hej!
Niedawno odkopałam to, co napisałam na gorąco, po powrocie z Chorwacji, w 2003 roku.
Podzielę się z Wami moimi wspomnieniami z tamtego czasu, i nie tylko...
Zapraszam.
POWRÓT DO KORZENI - CHORWACJA 2003
"...Po sprawdzeniu biletów zasypiamy. - "Dobro jutro", po północy - mruczę przed samym zaśnięciem. Prawie pięć godzin snu. Budzę się. Gdzie jesteśmy? To już Zagreb. Piąta godzina rano. Czuję powiew wiatru. Jesteśmy w Zagrzebiu. Dotarliśmy. Udało się! I ten wiatr. Jak ja lubię taki wiatr. Ciepły, a orzeźwiający, można pooddychać. Jaki tu spokój. Coś niesamowitego. Przecież to duże miasto. Stolica Chorwacji. A tak spokojnie. Niesamowicie. Czuję się też niesamowicie - jak w domu. - Mogłabym tu mieszkać - mówię do Jurka. Zaczyna mnie nosić. Właśnie, kiedy wyjeżdżam..."
1. "Nie w tę stronę!!!"
Nie w tę stronę!!! NIE W TĘ STRONĘ!!!
Tak się zaczęło. Później się okazało, że strona była jak najbardziej właściwa. BARDZO DOBRA.
Nie moja Finlandia i nie Jurkowa Hiszpania. Chorwacja. Bliżej, a na południe. No i bracia Słowianie. Południowi.
11 sierpnia 2003, poniedziałek
Jurek zaczyna szukać ofert. Ja chodzę smętna (nie w tę stronę!). Okazuje się, że last minute to wcale nie za pięć dwunasta, tylko dużo, dużo wcześniej. W ruch idzie internet. Udaje się coś znaleźć rzeczywiście w ostatniej chwili. W sobotę jest już wszystko załatwione. W niedzielę wyjeżdżamy.
17 sierpnia 2003, niedziela
16:00 - wychodzimy z domu. Z plecakami. Cała trójka. Teraz pociągiem do Warszawy, potem do Wiednia, no i do Rijeki. Podróż długa. Przekraczanie granic. Zmiana języków. Czechy przespane, słabo zresztą, bo niewygodnie, mimo, że miejsca dużo. Austria emocjonalnie zimna. Słowenia - po raz pierwszy robi mi się ciepło i miło. Słoweński brzmi swojsko. Z ciekawością rozglądam się przez okno. Podoba mi się. I najważniejsze, że mam pozytywne nastawienie. Ostatnia granica i... jesteśmy w Chorwacji.
18 sierpnia 2003, poniedziałek, godzina 17:28
Rijeka. Z klimatyzowanego pociągu wprost do rozpalonego pieca. Wrażenie niesamowite. Jak my tu wytrzymamy? - pojawia się pierwsza myśl. Rozglądam się za ciekawymi drzewami. Między dworcem kolejowym, a autobusowym ulica wysadzana platanami. Ale platany są i u nas. Dostrzegam cedry. Tak mi się wydaje, że to cedry, i okazuje się, że mam rację. Jurek się jeszcze nie rozgląda. Jest czujny i skupiony. Jeszcze nie dotarliśmy na miejsce.
I wreszcie jesteśmy w hotelu Uvala Scott, gdzie będziemy tydzień mieszkać.
Jurek ze wszystkimi się dogaduje, dba o wszystko. Ja jestem całkowicie na wakacjach. Boli mnie głowa. Być może to wynik gwałtownej zmiany temperatury. Aspiryna i spać. Jak tu się będzie spało? Tak gorąco! A u nas w sypialni taki przyjemny chłodek. Można powspominać tylko. Całe szczęście, że nie ma zupełnie owadów. Okno otwarte na oścież. Specjalnie zajmuję miejsce przy oknie. Powietrza!!! Piotr po raz pierwszy śpi sam na tapczaniku. Bez problemu. Zajmuje sobie tapczanik od drzwi i się układa. Trzeba było jechać aż do Chorwacji...
2. "Jak tu pięknie!!!"
Piękna jest Chorwacja. Przynajmniej taką widziałam. Niebo intensywnie niebieskie, mimo gorąca. U nas przy takiej (to znaczy przy trochę niższej zapewne) temperaturze niebo jest zamglone i przyszarzałe. Morze Adriatyckie (Jadransko More) ciepłe, przejrzyste i niebieskie, miejscami zielonkawe. Figi, oliwki, pinie i cedry. Żywopłoty z krzewów laurowych. Białe kamienne mury i pomarańczowe dachówki na tle niebieskiego nieba. Pyszne jedzonko. Wakacje. Fantastyczne drogi - do podziwiania, bo do jeżdżenia chyba niespecjalne. Wycięte w zboczu góry. Znaki - uwaga, kamienie mogą spadać na głowę. Zatoczki, zakręty. W dole morze. Ruch większy niż między Kołobrzegiem a Koszalinem. Magistrala Adriatycka ciągnąca się od Rijeki aż do Dubrovnika chyba. Do chodzenia się specjalnie nie nadaje, czego doświadczyliśmy, idąc nią 4 kilometry.
Ciepłe, krystaliczne morze. Chodziliśmy każdego dnia raz z rana po śniadaniu, kiedy jeszcze na wodę padał cień, a ludzi było jak na lekarstwo, i po zachodzie słońca. Wchodziliśmy na bosaka. Ajajaj, kamienie!!!
Piotr w swoim żywiole. Woda i całe mnóstwo kamieni.
Miło też było siedzieć i patrzeć jak się mienią kolory nad "naszą górą" - codziennie inaczej, ale zawsze pięknie.
3. Powrót do domu - co wydarzyło się w Zagrzebiu
Jako, że nie mieliśmy ze sobą samochodu (Jurek przeprosił samochód po powrocie), byliśmy nieco unieruchomieni. Miało to jednak, jak wszystko, dobrą stronę. Podróżowaliśmy chorwackimi autobusami. Przy okazji słuchaliśmy chorwackiej muzyki. Wiemy już, że na przystankach nie ma żadnych rozkładów jazdy. Nie są pozrywane. Po prostu nie ma. Najwyraźniej nie są potrzebne. Autobusy w zasadzie jeżdżą jak chcą. Być może raczej jak mogą, a czasem najwyraźniej nie za bardzo mogą. Doświadczyliśmy tego w drodze powrotnej. Po kolacji, wyszliśmy wcześnie, żeby się nie spóźnić na autobus do Rijeki. Ostatni tego dnia zresztą. Czekamy, czekamy. Nic. Czekamy. Nic. Co tu robić? Na szczęście Piotr jest dzielny. Co tu robić? Musimy zdążyć na pociąg do Zagrzebia. Musimy być w Rijece. Pociąg odjeżdża o godzinie 0,20 czasu naszego wspólnego. Mija czterdzieści minut. Dzielność Piotra się skończyła. Piotr wrzeszczy. Nic. Jest całkowicie ciemno. Ruch coraz mniejszy. Modlimy się w duchu i próbujemy złapać jakiegoś stopa. Machamy. Nic. Machamy dalej. Zatrzymuje się samochód pełen młodych półgołych Słoweńców. Mówią dokąd jadą. Nam nie po drodze. Dziękujemy. Odjeżdżają. Co robić? Chyba płakać. Trzeba się jakoś trzymać. Piotr krzyczy. Jest już prawie wpół do jedenastej. Autobus, ten ostatni, miał być z dwadzieścia po dziewiątej. Wreszcie... jedzie coś. Może to autobus do Zagrzebia? Miał taki jechać. Ale pozbyliśmy się już części chorwackich kun. Nie mamy tylu pieniędzy. Autobus podjeżdża. Zatrzymuje się. Baška - Rijeka. To na ten właśnie czekamy. GODZINA SPÓŹNIENIA. Och, jaka ulga! Jedziemy do Rijeki. Magistrala Adriatycka nocą. Autobus po raz pierwszy zatłoczony. Stoimy. Piotr nawiązuje bliskie kontakty. Wpycha się na trzeciego do dwójki młodych - chłopaka i dziewczyny. - Nic im nie będzie - mruczę do Jurka. - Pewnie im się podoba, że mają tak ciasno. Jedziemy!!! Jakie to wspaniałe uczucie! Życie jest piękne! Nawet stać bardzo przyjemnie! Suuuper! Ekstra!
I jesteśmy w Rijece. Gorąco. Niedługo północ, a tu żar. Mury Rijeki nagrzewają się wyjątkowo. Tu najgoręcej. Znaną drogą z jednego dworca na drugi. Po drodze łyk wody. Zdążyliśmy! Pociąg już stoi. Rozpalony. Robimy sobie zmiany. Jedno siedzi z Piotrem, a drugie chodzi po peronie, bo tam mimo wszystko chłodniej. Przedział mamy cały dla siebie. Dobrze mówił Jurka kolega z pracy, pochodzący z któregoś kraju byłej Jugosławii. Pociągi tu są w porządku. Wygodne. Bez zastrzeżeń. Hrvatske Železnice mają u mnie plusa. Jurek rozkłada siedzenia. Są trzy eleganckie miejsca leżące. Po sprawdzeniu biletów zasypiamy. - "Dobro jutro", po północy - mruczę przed samym zaśnięciem. Prawie pięć godzin snu. Budzę się. Gdzie jesteśmy? To już Zagreb. Piąta godzina rano. Czuję powiew wiatru. Jesteśmy w Zagrzebiu. Dotarliśmy. Udało się! I ten wiatr. Jak ja lubię taki wiatr. Ciepły, a orzeźwiający, można pooddychać. Jaki tu spokój. Coś niesamowitego. Przecież to duże miasto. Stolica Chorwacji. A tak spokojnie. Niesamowicie. Czuję się też niesamowicie - jak w domu. - Mogłabym tu mieszkać - mówię do Jurka. Zaczyna mnie nosić. Właśnie, kiedy wyjeżdżam. Czuję się jak na skrzydłach. Jest jeszcze ciemno. Idę sprawdzić co to za pomnik i co to za budowla stoi tuż obok dworca. Prawie biegnę. Wiatr rozwiewa flanelową koszulę pożyczoną od Jurka. Jak tu ładnie! Jak spokojnie! Żadnych bud, sklepików, straganów. Wszystko zadbane. Pas zieleni, przecznica, parczek, przecznica i tak dalej. Chciałam zobaczyć co to za ciekawe wieże widać z dworca, ale zniknęły mi z oczu. Uważnie się rozglądam zapamiętując drogę. Pobiegłabym dalej, ale nie mówiłam Jurkowi, że idę na długo. Jeszcze się będzie o mnie martwił. Przed urzędowymi budynkami powiewają chorwackie flagi. Jestem w Chorwacji! Jak dobrze, że tu jestem! Olśnienie. Rzeczywiście w porę. Czuję się jak walnięta. Zawracam. W międzyczasie wschodzi słońce. Nie zdążyłam przed wschodem do moich chłopaków. Ale już jestem. Może wtedy właśnie mówię, że mogłabym tu mieszkać. Ludzie przechodzą, spotykają się, mówią sobie "dobro jutro" lub "bog". Tu już są zwykli Chorwaci, nie turyści. Jest tak zwyczajnie, domowo i bezpiecznie. Ojej, jak dobrze! Idę powłóczyć się jeszcze raz. Zobaczyć, czy gdzieś jest sklep z płytami, albo mjenjačnica, bo zostało nam trochę chorwackich pieniędzy, a w Polsce są niewymienialne (z wzajemnością). Idę. Sklepów prawie nie ma. Jakieś spożywcze, gospodarstwo domowe, pasmanteria. To wszystko. Ale pochodzić przyjemnie. Przechodzę koło jakichś urzędów. Znowu flagi chorwackie. Nie wiem dlaczego tak lubię na nie patrzeć. Jakoś dużo treści w sobie zawierają. Niedaleko dworca (Zagreb Glavni Kolodvor) jest ogród botaniczny. Wstęp bezpłatny, ale w poniedziałki nieczynne. Właśnie jest poniedziałek. Idę wzdłuż płotu i przyglądam się drzewom. Niektóre ciekawe, jak to w ogrodzie botanicznym. Po drodze, bardzo blisko dworca fontanna a'la islandzki gejzer. Woda co jakiś czas wytryska, potem na jakiś czas opada. Bardzo sympatyczna. Wszystko tu jest sympatyczne. Wokół ławeczki. Przenosimy się na ławkę koło fontanny. Teraz trzeba tylko pilnować Piotra, żeby nie wrzucał do fontanny kamieni, ani liści. Po drodze widziałam mjenjačnicu, więc Jurek idzie wymienić szmalec. Okazuje się, że czynna od 9,00. Widziałam tę informację, ale nie przyszło mi do głowy, że jest tak wcześnie. Jeszcze nie ma dziewiątej. Jurek odkrywa coś interesującego. Obok dworca, tam gdzie siedzimy, pod placem z fontanną znajduje się duże centrum handlowe. Chyba dwa piętra w dół. Ciekawe rozwiązanie. Na Jurku też to robi wrażenie. Dzięki temu na powierzchni jest po prostu ładnie. Teraz znowu ja biegnę. Kupić chorwackie pączki (jakoś tam się nazywały). Jurek wie, gdzie są. Do tej pory wszystko kupował Jurek. Jurek się dogadywał i wszystko załatwiał. Ja nie miałam takiej potrzeby, ani konieczności. Teraz czuję, że muszę sama. Koniecznie chcę jeszcze chociaż na koniec coś pogadać po chorwacku. Bardzo chcę! Więc to robię. Dobro jutro. Molim coś tam coś tam (było napisane co to). Hvala. Niedużo, ale i tak fajnie. Jurek widzi zmianę jaka we mnie zaszła. Tak mi się przynajmniej wydaje. Sama też bardzo czuję tę zmianę. No i wreszcie zbliża się czas odjazdu. 9:40. Odlazim. Żegnaj Chorwacjo! Doviđenja! Zbogom! Nadal chorwacki pociąg. Hrvatske Železnice. Jeszcze chwila w Chorwacji. Granica blisko. Słowenia. Góry i piaskowożółte smukłe kościoły. Tu też jeszcze miło. Po słoweńsku "dziękuję" to też "hvala". No i koniec, chociaż przed nami jeszcze długa droga. "Zygzak" Rijeka - Zagreb - Ljubljana zrobiony, jeszcze przejazd "wokół" Austrii, malowniczej, ale obojętnej, przesiadka w czymś tam, druga w Wiedniu. Czechy tradycyjnie przespane, tym razem w przedziale sypialnym, no i Polska. Kontrola graniczna. Skąd jedziemy? Z Chorwacji. Gorąco tam? A tutaj? Też gorąco. Warszawa. Im dalej na północ, tym zimniej. Działdowo. Zakładam sweter i deszczową kurtkę od wiatru , który jest zimny i dość porywisty. Jednak na coś się przydały. Olsztyn wita nas deszczem. 26 sierpnia, o godzinie 12:07 stajemy przed naszym domem. Spotykam znajomych z pracy. Chwila rozmowy przywraca mnie do rzeczywistości. To już rzeczywiście koniec wakacji.
Następnego dnia Jurek wyjeżdża na szkolenie. Mnie nosi. Chce mi się gadać, gadać i gadać. Opowiadam o Chorwacji rodzinie, ze zdjęć robię pocztówki, drukuję, pokazuję. Jestem jakaś odmieniona. Nigdy nie byłam taka gadatliwa. Potem powoli się wyciszam, ale przeżycia były tak silne, że sentyment pozostaje.