Prolog
"Ne jedite tam!!!"
Sukobin, Czarnogóra. Drogowe przejście graniczne z Albanią. Sierpień 2003 r.
Mały osobowy Mercedes typu A nadjechał dość niespodziewanie. Powoli tocząc się po wąskiej, pełnej dziur szutrowej drodze musiał w pewnym momencie przekroczyć jakąś niewidzialną linię, gdyż nagle w koślawo stojącym na poboczu drogi obskurnym baraku przypominającym nieco dawne PRL-owskie kioski Ruch-u z impetem otworzyły się drzwi.
Ze środka wyskoczył krzycząc coś umundurowany policjant. Podbiegł do samochodu i gwałtownym ruchem nakazał cofnąć się.
W tym momencie, w krzakach na poboczu dostrzegłem podniesiony do pionu krótki pordzewiały szlaban wyznaczający prawdopodobnie ową linię. Rdza i roślinność pochłonęły go jednak do tego stopnia, że nic dziwnego iż kierowca w ogóle nie zauważył miejsca, w którym powinien był się zatrzymać.
Przed nami, środkiem drogi powolnym krokiem przechadzał się Szeryf. Naciągnięta na czoło policyjna czapka z daszkiem, lustrzanki, niczym z filmów o amerykańskich funkcjonariuszach
Border Guard, wielki Glock dyndający w kaburze u pasa i mina prawdziwego twardziela żującego wykałaczkę nie pozostawiały wątpliwości, kto tu rządzi.
Mercedes posłusznie wycofał się o kilka metrów. Otworzyło się okno. Okrągła twarz kierowcy wyrażała mieszaninę przerażenia i wściekłości. Tłumaczył podniesionym głosem coś, czego tamten policjant najwyraźniej nie chciał przyjąć do wiadomości i w pewnym momencie obaj zaczęli prawie na siebie krzyczeć.
Odruchowo spojrzałem na rejestrację wozu. "CZ", a więc Czesi!
Szeryf nadal przechadzał się środkiem drogi w kurzu i niemiłosiernym skwarze, jaki panował o tej porze nie poświęcając ani nam, ani tamtemu wydarzeniu specjalnej uwagi.
Z baraku wyszedł człowiek w niezbyt czystym białym fartuchu z dziurą na plecach i skinięciem dłoni polecił mi przejechać przez betonowe zagłębienie, w którym centymetrowej głębokości kałuża parując na słońcu znikała dosłownie w oczach. Staliśmy tu już dobre 20 minut czekając nie wiadomo na co, skwapliwie uruchomiłem więc silnik, przejechałem i zatrzymałem się.
- Zdravo, njequinda leke, veterinaria, dezinfekcja, panimajesz? - zapytał wymachując mi przed oczami jakimś kwitkiem,
- Panimaju, no u mienia niet leke - odpowiedziałem. Skoro "pa ruski" to niech będzie "pa ruski", przynajmniej lepiej się dogadamy niż "pa shiptarski".
- Sprachen si Deutch?
A niech to licho...
- Nein mein Herr. Francais, espanol and english. Aaa, no i po polsku oczywiście - dodałem na wszelki wypadek.
- OK., so one euro if you do not have leke.
- OK., but I haven't coins. One fiver only - zaznaczyłem podając 5E banknot.
- No problem. - odpowiedział szybko, zabrał banknot po czym zakręcając się na pięcie zniknął w baraku.
Po chwili wrócił i wręczając kwitek oraz 4 euro reszty nakazał czekać.
Tymczasem czeski kierowca i albański policjant nadal zażarcie się kłócili. Nagle, ni stąd ni z owąd policjant wręczył Czechowi jakiś przedmiot trzymany wcześniej w garści, ze zdenerwowania klepnął Mercedesa po dachu wzbijając tym obłoczek szarego kurzu pokrywającego grubą warstwą całą karoserię auta i ze złością w głosie kazał jechać.
Ruszając, samochód ostentacyjnie zabuksował kołami podnosząc kolejną chmurę pyłu. Gdy zbliżył się na odległość kilku metrów jego kierowca spojrzał najpierw na mnie, później na nasze numery i przyhamował gwałtownie otwierając jednocześnie okno.
- NE JEDITE TAM!!! - krzyknął wymachując nerwowo ręką i pokazując kraj, który - o ile dobrze zrozumiałem całą sytuację - właśnie szczęśliwie udało mu się opuścić, a do którego my właśnie zamierzaliśmy wjechać.
Rudy tupecik trochę przekrzywił się, a całą twarz mężczyzny gęsto pokrywały kropelki potu. Potem dodał jeszcze coś, czego nie zrozumiałem, ale w następnej chwili jego dwie pasażerki zaczęły podniesionymi głosami poganiać go domagając się natychmiast dalszej jazdy, więc powtórzył tylko "ne jedite tam" oraz "ufff" przewracając jednocześnie oczami ze zgrozą i wszyscy troje odjechali wzniecając tuman pyłu.
Hm,
czyżby było aż tak źle? - pomyślałem.
Pojawił się niewielki wiaterek, który rozwinął zamocowaną na sękatym drewnianym kiju przeraźliwie wypłowiałą i postrzępioną flagę przedstawiającą szarego dwugłowego orła na różowopomarańczowym tle. Ów "maszt" przymocowano drutem do ściany policyjnego baraku, lecz chyba niezbyt pewnie, gdyż wiatr poruszał nim na boki.
Z tyłu, za barakiem, na parometrowym porośniętym zakurzonymi chaszczami wzgórzu, granicy strzegło kilka okrągłych betonowych bunkrów. Niczym kapelusze ogromnych pieczarek wyrastały z zarastających je z roku na rok kolczastych krzaków. Na jeden z bunkrów wlazła pasąca się obok koza i głośnym beczeniem oznajmiała coś światu. Może bawiła się w wojnę i właśnie odpierała atak jugosłowiańskich najeźdźców?:D
Właśnie zacząłem wyjmować aparat, aby po kryjomu (bo to przecież w końcu granica
) uwiecznić scenkę z kozą beczącą na bunkrze, gdy usłyszałem gwizdnięcie.
To Szeryf, który wypluwszy uprzednio wykałaczkę ruchem ręki rozkazał nam podjechać pod sam posterunek i z paszportami udać się wprost do okienka.