1. Alpejski przedsmak
28 maja przed północą, a może 29 maja nad ranem
Frunę na południe niemiecką autostradą, w głośnikach niedawno zgrana bałkańska czadowa składanka, w głowie jak to ostatnio mieszane uczucia, problemy moje i nie tylko moje, myśli o wszystkim i o niczym, czasem po prostu o tym że fajnie tak sobie jechać przed siebie, a potem kimnąć się w samochodzie gdzie wypadnie...
29 maja
Przed południem przejeżdżam przez Konstancję i jestem na szwajcarskiej granicy. Miejscowych przepuszczają bez kontroli a Polaka muszą dokładnie przetrzepać. Jak zwykle w takich sytuacjach celebruję każdy ruch, nie śpieszy mi się. Szwajcarzy też są cierpliwi i tak się ten ceremoniał powoli odbywa. Pytają mnie szczegółowo o przeznaczenie jakiegoś kosmetycznego drobiazgu z walizki Ag, o którym to przeznaczeniu nie mam bladego pojęcia. Zapewne kryje się tam bomba, albo przynajmniej substancja radioaktywna. Przed odjazdem uprzejmie pytam o wyjazd na bezwinietową drogę i dostaję równie uprzejmą i dokładną odpowiedź.
Raz się jedzie szybciej, raz się wlecze w kolumnie, Szwajcarzy z precyzją równą swoim zegarkom przestrzegają wszystkich ograniczeń. Ale przecież nie będę im bulił 25 euraków za całoroczną winietę za dzień przejazdu przez ich kraj i drugi dzień z powrotem. Przejazd przez miasteczko Wil jest dużo bardziej skomplikowany niż jego nazwa. Robię kilka kółek zanim wreszcie wypadnę na czyste wody. Po południu wjeżdżam do Liechtensteinu i zatrzymuję się w jego stolicy, Vaduz. Jedno z najmniejszych państw Europy jest urządzone w szwajcarskim stylu, czysto i schludnie. Szukam sklepu z mapami, kto wie, może wracając wdepnę tu na jakąś górę? Na deptaku zwraca moją uwagę firmowy sklep z chorwackimi krawatami. A więc bracia Słowianie zarabiają na swoim wynalazku. Niby mam jakiegoś śledzia na wesele, ale lepsza połowa nigdy nie jest zadowolona z mojego wyglądu, więc się chwilę rozglądam. Ceny jednak dają wiele do myślenia. Facet za ladą okazuje się Chorwatem, nie muszę się więc męczyć z moimi kilkoma niemieckimi słowami ani nawet pytać czy zna angielski. Mówi mi gdzie mam szanse znaleźć jakieś dokładniejsze mapy okolicy. Zgodnie z jego wskazaniami kupuję topograficzną mapę Liechtensteinu, zapodaję hamburgera z budki i ruszam dalej, po drodze tankując tanią tutaj wachę.
Równoległa do autostrady lokalna droga prowadzi mnie w kierunku przełęczy Splügenpass. Wznosi się i opada, prowadząc przez klimatyczne wioski...
Zaczyna się ostry podjazd. Na dłuższej prostej wyprzedza mnie Włoch za sterami alfy. No i co z tego że siłą swoich ponad stu koni odstawia mnie na prostych, jak na każdej agrafce i tak go dochodzę i w sumie to on mi zawala drogę.
Passo dello Spluga, 2113 m. Wszędzie przy drode leży śnieg. Jeszcze tak wysoko samochodem nie wjechałem. Na posterunku granicznym nikogo nie ma. W mżącym deszczu wjeżdżam do Włoch.
Grzbiet Alp jak nożem przecina pogodę na dwie strefy. Po przejechaniu na ogół słonecznej Szwajcarii na włoską stronę zjeżdżam w coraz większej zlewie. W Chiavennie czeka już na mnie regularne oberwanie chmury. Dalej dwupasmówka wzdłuż jeziora Como prowadzi głównie tunelami, tylko z krótkimi otwartymi kawałkami pomiędzy. Po tylu godzinach jazdy już sam nie wiem co lepsze, zlewa na zewnątrz czy ta tunelowa klaustrofobia.
Nasz hotelik w Mediolanie znajduję bez większego kłopotu, nie licząc paru improwizacji na jednokierunkowych albo nieciągłych uliczkach. Razem z właścicielem wita mnie jego bardzo stary, sympatyczny kundelek. Wnoszę bety na górę, uwalam się na wyrko odpocząć parę minut i zaraz wracam na zmokłą ulicę do skodzinki. Jeszcze tylko wyjechać po Ag na lotnisko, niecała godzina drogi.