Jako że jestem zwierzęciem ciepłolubnym zatęskniłem zimą (he he zimą ) za odrobinką ciepełka , słoneczka i udałem się na tygodniowy zwiad po Maroku.Jeżeli macie ochotę to poczytajcie moje wypociny w postaci formy znanej juz na naszym forum - relacji w odcinkach
Wyjeżdżamy z Rzeszowa nocą z soboty na niedzielę 17 lutego. Autobus wynajęty przez inspiratorów wycieczki rzeszowski oddział Polskiego Towarzystwa Geograficznego wiezie nas prosto na Okęcie skąd rano 9:20 lecimy do Agadiru. W Rzeszowie zimno - minus 6 stopni, wieje przeszywający do szpiku kości wiatr, więc po zajęciu miejsc w autokarze zaczynamy się integrować. Grupa liczy 39 osób wśród ,których jest tylko 6 panów; feminizacja w zawodzie nauczyciela jest jeszcze większa niż w służbie zdrowia. Po drodze dowiaduję się, że prawie wszyscy uczestnicy wycieczki to wytrawni podróżnicy, dobrze nawzajem się znający, którzy w czasie podobnych do tego, odbywanych w czasie ferii zimowych ,lub wakacji wyjazdów zwiedzili szmat świata.Zjeździli prawie całą Europę , Bliski Wschód i pół Afryki północnej. Nie byli tylko w Skandynawii i ...na Bałkanach . Ha.... i tu was mam myślę sobie.
Do Warszawy dojeżdżamy... za szybko bo już ok. 5:00 - odlot dopiero po dziewiątej. Na lotnisku wszystko pozamykane ( stolica to czy prowincja jakaś )Dobrze, że chociaż toalety pootwierane...
Ok. siódmej pojawia się nasza pilotka ,rozdaje bilety, odpowiada na pytania. Po odprawie bagaży robimy jeszcze odpowiednie zakupy w strefie bezcłowej ( przecież lecimy do muzułmańskiego bezalkoholowego kraju) i ładujemy się do samolotu.
Startujemy zgodnie z rozkładem. Kapitan- sympatyczny i gadatliwy chłop co jakiś czas informuje nas gdzie jesteśmy, co widać na dole, od czasu do czasu wtrąca ciekawostki z lotniczej dziedziny. My kontynuujemy w przestworzach tak mile zapoczątkowaną na ziemi integrację i od czasu do czasu zerkamy przez okienka.
Lądujemy gładko i bezboleśnie. Po otwarciu drzwi samolotu przeżywamy szok...termiczny . Po 4 godzinach lotu trafiamy do innego świata. Wita nas błękitne bezchmurne niebo, palmy, śpiewające ptaki i ponad 20 stopni powyżej zera. Wydaje się nam ,że trafiliśmy do raju. Zdejmujemy z siebie wszystko na co pozwalają normy obyczajowe i walimy do odprawy paszportowej.
Wypełniamy karteczki wjazdowe(rytuał wypełniania karteczek będzie nam towarzyszył przez cały pobyt) wbijają nam w paszport różne piecząteczki i już jesteśmy pełnoprawnymi użytkownikami marokańskiej ziemi.
W drodze z lotniska do hotelu pilotka udziela nam kilku podstawowych informacji o kraju, ludziach, zwyczajach itp. i itd. Pierwsza przydatna wiadomość dotyczy bagaży. Podróżny przybywający do hotelu w Maroku nie ma prawa po wyjściu z autobusu dotykać swoich walizek. Od tego są odpowiedni ludzie, którzy wyładują, wniosą, wyniosą, przestawią, a każdą ingerencję w te czynności traktują jako odbieranie im chleba. Do turysty po wypełnieniu karteczki i otrzymaniu klucza do pokoju wymaga się tylko napisania kredą na walizce numeru pokoju. Kreda jest tylko jedna na całą przybywającą grupę ,więc radzę udającym się do Maroka zabrać kawałek tego pożytecznego narzędzia - będzie szybciej.
Pierwszego dnia pobytu mamy zaplanowany czas wolny na odpoczynek po podróży i wałęsanie się po Agadirze.
Agadir założyli Portugalczycy w XV wieku i był to kiedyś dość znaczący marokański port. W czasie trzęsienia ziemi w 1960 roku miasto zostało praktycznie całkowicie zniszczone. Tak ,że obecnie jest ciągle w trakcie odbudowy i brakuje w nim charakterystycznej dla marokańskich miast mediny ,czyli starego miasta.Za to wszędzie pełno nowych hoteli, kawiarni, szerokich ulic, bujnej roślinności, kwiatów. Agadir postawił na turystykę pobytową, czemu nie można się dziwić, bo podobno jest tutaj średnio 300 słonecznych dni w roku,a szerokie piaszczyste nadatlantyckie plaże ciągną się kilometrami.
Po rozlokowaniu się w hotelu podziwiamy widoki z balkonu
i idziemy na rekonesans po mieście. Na początek oczywiście plaża i ocean
Potem spacerujemy ulicami miasta
Nad Agadirem dniem i nocą góruje napis "Allachu chroń króla"(Maroko jest tzw. monarchią konstytucyjną)
Wieczorem po raz pierwszy mamy kontakt z marokańskim jadłem i napitkiem.
Jak widać na zdjęciu nasze obawy związane z trudnościami degustacji napojów wyskokowych w muzułmańskim kraju okazały się na szczęście nieuzasadnione.
Jedzonko przygotowywane i podawane jest w tzw.tarzinach - glinianych miskach przykrytych dla utrzymania temperatury, smaku i aromatu przykrywkami w kształcie kominków. Dzisiaj jemy kuleczki ze zmielonej wołowiny duszone w dużej ilości różnych warzyw. Wszystko jest mocno aromatyczne, lekko słodkie i bardzo smaczne. Zapijamy winem, piwem a dla chętnych jest jeszcze miętowa herbatka - narodowy marokański napój.
Mija pierwszy pełen wrażeń dzień. Najedzeni i troszkę zmęczeni rozchodzimy się do pokojów i grzecznie kładziemy się spać. Jutro z samego rana jedziemy na północ w kierunku Essaouiry i Safi.
Poniedziałek. Dzień drugi.
Wczesnym rankiem rozpoczynamy rytuał bagażowy pielęgnowany każdego dnia przed wyjazdem z kolejnych hoteli. Przed śniadankiem wystawiamy walizy na korytarz. Bagażowi znoszą pakunki na dół i ustawiają przed autobusem. Naszą rolą jest wskazać swój bagaż. Jeżeli tego nie zrobimy nie zostanie zapakowany do autobusu.
Po śniadaniu i sprawdzeniu obecności pakujemy się do autokaru- jedziemy na północ do Essaouiry. Droga wije się między wzgórzami po prawej i wybrzeżem atlantyckim po lewej stronie. Widoki przepyszne...
Po kilkudziesięciu kilometrach odbijamy lekko w stronę lądu i wjeżdżamy w świat drzew arganiowych.
Te drzewa rosną masowo tylko w Maroku i są jednym z naturalnych bogactw tego kraju. Z ich nasion zamkniętych w bardzo twardych pestkach kobiety berberyjskie sposobem niezmienionym od wieków ,ręcznie wyrabiają olej zwany też 'płynnym złotem Maroka'
Cudowne działanie olejku arganiowego na wszelkie schorzenia skórne i to ,że jest podobno stosowany jako składnik w produkcji odmładzających kosmetyków przez znane i drogie firmy kosmetyczne uzasadnia nazywanie go "złotem"
Ciekawostką są kozy-akrobatki skaczące po koronach drzew , konsumujące liście i owoce arganii, przez co czynnie biorą udział w produkcji olejku. Berberyjki zbierają wydalone przez kozy pestki i mają przez to mniej roboty ,bo nie muszą już usuwać miąższu aby dostać się do pestki. Tak sobie myślę, że może to ten kozi wkład w wyrób olejku przyczynia się po trosze do tajemnicy jego cudownego działania
W czasie arganiowo-koziej sesji fotograficznej dopada mnie katastrofa - pada mi bateria w aparacie. Aparat mam nowy (Panasonic Lumix TZ-1) i jeszcze nie do końca się z nim poznałem niestety. Od tej pory zdjęcia robię aparatem kolegi, tzn trochę robi on a trochę ja.
(Tych zdjęć do tej pory jeszcze nie mam, więc relacja fotograficzna z Essaouiry i Safi będzie w aneksie trochę później)
Essaouira to francuska nazwa "białego kurortu Maroka" - As-Sawiry. Miasto znane jest z tego ,że wieją w nim cały rok silne wiatry, miejscowi rybacy chlubią się obfitymi połowami sardynek i różnorodnych owoców morza, a w latach 60-70 ubiegłego wieku było tłumnie odwiedzane przez hippisów, zjeżdżających tutaj w tropie za swoimi idolami takimi jak Jimmy Hendrix, Leonard Cohen, Cat Stevens, Frank Zappa, Tennessee Williams czy też The Jefferson Airplane, którzy tu mieszkali i koncertowali na plażach.
W Essaouirze odwiedzamy nadmorską twierdzę, podziwiamy grubość murów, ogrom dział. Wszędzie pełno wszelkiego rodzaju morskiego ptactwa i rzeczywiście dość mocno wieje
Potem spacerujemy wąskimi uliczkami starego miasta, zaglądamy do starych miejskich łaźni, wpadamy do rzemieślników wyrabiających różne cudeńka z drzewa tujowego. U nich kupujemy pierwsze ,mocno pachnące marokańskie pamiątki.
Na koniec pobytu w mieście walimy w kierunku targu rybnego. Nie jest trudno tam trafić - idziemy po prostu za zapachem.
Targ szokuje nas ilością i różnorodnością jeszcze żywego towaru. Obok straganów stoją rozpalone grille i obsługujący je ludzie dość nachalnie zapraszają do konsumpcji.Nie możemy więc się powstrzymać przed degustacją co niektórych stworzonek. Wybieramy kilka ryb, krewetki, kalmary i po pierwszej lekcji targowania się zasiadamy do stołu. Pycha
Po morskiej uczcie pakujemy się do autokaru i jedziemy do Safi na nocleg.
Safi jest nadmorskim portowo-przemysłowym miastem gdzie w zasadzie oprócz dzielnicy garncarzy nie ma co zwiedzać.
Po dotarciu do miasta właśnie tam się udajemy, dowiadujemy się co nieco o technologii produkcji wyrobów garncarskich, przechadzamy się między straganami z garncarskimi cudeńkami - nic nie kupujemy, bo i kruche i ciężkie, a do domu trzeba wracać samolotem.
Powoli zaczyna robić się ciemno, więc jedziemy do hotelu. Po rytuale karteczkowo-bagażowym rozlokowujemy się w pokojach. Panie wykonują różne czynności ,po których pięknieją do kolacji, panowie po umyciu rąk robią się tylko trochę ładniejsi, po czym całą grupą udajemy się do restauracji. Kolacja w formie szwedzkiego stołu jest wspaniała - różne, różnie przyrządzone mięsa, warzywa, owoce i desery kuszą by powalczyć z zasadami dietetyki.(Cały czas nie mam sprawnego aparatu -bateria ładuje się w pokoju)
Objadamy się jak bąki. Po kolacji wychodzimy na taras nad hotelowym basenem i ze zdziwieniem stwierdzamy, że pada deszcz. Jest to dla nas duże zaskoczenie , bo przez cały dzień towarzyszyło nam słoneczko i nic nie zapowiadało deszczu.
Przed snem w pokojach w celach integracyjno-zdrowotnych spełniamy jeszcze kilka toastów i idziemy do łóżeczek. Jutro kierunek Casablanca i Rabat.
Deszcz pada całą noc ...
CDN pewnie za kilka dni.
Pozdrav.