Teraz decydujemy się na diametralną zmianę krajobrazu - czas zawrzeć bliższą znajomość z wybrzeżem Bretanii, a więc opuścić Argoat, a przywitać Armor. Wprawdzie południowo-zachodni brzeg mamy znacznie bliżej, ale nie idziemy na łatwiznę i obieramy inny kierunek. Postanawiamy pójść pod prąd, nawet wskazówkom zegara, zaczynając od północy. Zatem ruszamy mniej więcej równolegle do rzeki Blavet, nad którą leży Pontivy. Bardziej mniej, niż więcej, gdyż rzeka tworzy na tym odcinku kilka meandrów. W miejscu, gdzie rozlewa się w długie i równie kręte jezioro Guerledan, zbaczamy na mały piknik. Samo jezioro niczym specjalnym nas nie zachwyca, ograniczam się więc do niewartego publikacji kronikarskiego obowiązku. Później robimy krótki przystanek w niewielkim Laniscat, gdzie naszą uwagę przykuwa ciekawa wieża wiejskiego kościółka, po czym dojeżdżamy do Guingamp, leżącego na granicy pomiędzy Ziemią Lasów, a Ziemią Morza.
Tutejszy zamek został zburzony w czasie wojny sukcesyjnej, kiedy jednego kandydata popierali zbrojnie Anglicy, a drugiego Francuzi. Później odbudowany, został ponownie zburzony - wraz z murami miejskimi - na rozkaz kardynała Richelieu.
Nasze plany zwiedzania miasta ulegają jednak zupełnej zmianie, gdy napotykamy spore gromady ludzi najwyraźniej czegoś wyglądające. Do naszych uszu dobiegają jednocześnie intrygujące dźwięki. Uderzenia w bębny... piszczałki... kobzy?! Nie da się ukryć - zdecydowanie celtyckie dźwięki oraz coraz wyraźniejsze rytmy. Wkrótce ponad głowami licznych zebranych dają się dostrzec sylwetki maszerujących ulicą ludzi. Jakiś zespół w ludowych strojach przechodzi, racząc nas celtycką muzyką. Ale za nimi już następna grupa - ledwo cichną dźwięki poprzedniego zespołu, już narastają nowe. A za nimi następni i jeszcze kolejni. Oprócz nieznanych mi zupełnie strojów rozróżniam ewidentnie irlandzkie oraz szkockie. Serce skacze z radości w takt wspaniałych a zupełnie nieoczekiwanych melodii. Stoimy zafascynowani. Łapię to kamerę, to znów aparat, mimo iż nie jest łatwo zrobić porządne zdjęcie w tym tłumie. Bea chwyta aparatem również i mój łokieć, który zresztą swoją czerwoną kratą dobrze współgra ze spódniczkami muzykantów.
Kiedy w końcu mija nas ostatnia grupa bardzo licznej kawalkady, zaczynamy się rozglądać za jakąś informacją. Okazuje się, że trafiliśmy na doroczny festiwal de la Saint Loup et de la Danse Bretonne, prezentujący nie tylko kulturę bretońską, ale również irlandzką, szkocką, galicyjską czy asturyjską. W najbliższą niedzielę nastąpi wielki finał, oznaczający możliwość spędzenia kilku godzin w takim właśnie klimacie. Co dziś mamy? Czwartek. Co w takim razie z naszymi planami? No cóż, trzeba je odpowiednio zmodyfikować - tak, by w niedzielę ponownie trafić do Guingamp. Mamy zatem dwa pełne dni, w ciągu których musimy objechać najbardziej na zachód wysunięte skrawki Bretanii, nasz koniec świata - Finistere.