17.07.2005, Prom na Hvar
Prom powoli zbliżał się do brzegu. Siedziałem w samochodzie wpatrując się w zbliżający się brzeg. Ogrom gór porażał. Już z tego miejsca widziałem tę słynną drogę pnącą się od samego portu gdzieś tam, hen, pod niebo...
Rozejrzałem się po promie. Oprócz mojego wozu stał stała tam jeszcze terenówka jakiegoś Niemca a z tyłu przycupnęła stara skodzina jakiegoś Czecha. Reszta promu była pusta, co zważywszy na przeciekające dno promu, było decyzją przemyślaną. Za jeepem Niemca kilku tubylców siedziało wokół otworu w pokładzie promu i wiadrami wylewało wodę za burtę. Ich prawie nagie ciała były wilgotne od potu i morskiej wody, słońce błyskało na mokrej, opalonej skórze, opiętej na twardych mięśniach... Zerknąłem nerwowo na żonę, ale nic nie zauważyła, zajęta poprawianiem manicuru. Ja mu dam, pomyślałem o bracie Kaczyńskim, kandydacie na prezydenta. Niech no tylko nadejdą te wybory. Takiego wała!... Zagłosuję na Religę, on jest lekarzem i rozumie takie rzeczy...
Spojrzałem na Czechów - jakieś małżeństwo, nawet młode, ale ta Czeszka... Stanowczo za dużo knedliczków! Siedzieli nieruchomo, przerażeni, z oczami wbitymi w zbliżający się coraz bardziej brzeg. Z pewnością nie spodziewali się takiego widoku! Chyba nie mają takiego fajnego forum o Chorwacji jak nasze - pomyślałem - i nikt ich nie uprzedził, jak to będzie wyglądać. Ci się na pewno nie liczą.
Zerknąłem w bok, na Niemca. Z nim była zupełnie inna sprawa - widać było, że ma doświadczenie. Właśnie kończył przywiązywać do siedzeń wyrywające się dzieciaki. Jego żona siedziała nieruchomo, wpatrując się otępiale w przednią szybę. Chyba była na silnych prochach...
Otworzyłem drzwi i wyszłem... eeee... opuściłem samochód. Okrąrz... okrąż... obszedłem samochód dookoła, sprawdzając czy wszystko okej. Kopnąłem kika razy w koło (fachowcy tak robią, widziałem na filmach), ale zaraz dałem spokój widząc dziwne wybrzuszenie na boku opony.
Prom zaczął dobijać do brzegu. Szybko wskoczyłem na miejsce, widąc kątem oka zapalającego silnik Niemca. Wie o co biega - pomyślałem - kto pierwszy na kampingu, ten lepszy. Cwaniaczek! Dzieci miał już przywiązane, z ich ust wystawały kolorowe knebelki w kaczuszki. Obejrzałem się na moje. Siedziały cicho, co było ewenementem, wystraszone moją groźbę szlabanu na komputer. Grunt to silne argumenty!
Prom dobił do brzegu. Jeden z tych przystojniaczków od wiader rzucił cumy kolesiowi na brzegu i zaczął otwierać furtę dziobową. Niemiec nerwowo podjechał maksymalnie do przodu, blokując mi wyjazd. O ty dzwońcu, mruknąłem, przekręcając kluczyk, gdzie ta Twoja słynna niemiecka kultura? Prom stanął otworem. Niemiec oczywiście zjechał pierwszy, ja zaraz za nim. Chorwat na brzegu ostrzegawczo rzucił w naszą stronę kilka zdań, na co odkrzyknąłem: chwala ljepa! Zna się te języki, co nie? Nawiasem mówiąc, ciekawe o co mu chodziło?
Kilka kamyków spod kół Niemca stuknęło mi w szybę. Nieźle wyrywał do przodu, skubany. Na dodatek miał chyba napęd na cztery koła, co dawało mu pewną przewagę. Zerknąłem w lusterko. Pepik zjechał z promu i wysiadł z samochodu, drapiąc się z zafrasowaniem po głowie. Wymiękał totalnie. Pepik cykorek - zrymowałem niezbyt do rymu.
Dodałem gazu. Droga pięła się coraz bardziej w górę, więc zredukowałem na trójkę, a potem na dwójkę. Mieli rację z tą prędkością - wysapałem, myśląc o forumowiczach z cro.pl. Niemiec jechał przede ostro, ale twardo trzymałem dystans. Okolica zmieniała się z minuty na minutę. Drzew było coraz mniej, za to skał coraz więcej. Już nie było zielono, tylko szaro. Asfalt marniał z każdym kilometrem, widać było uszkodzenia od spadających z góry skał, droga stawała się coraz węższa. Ściana po prawej była już zupełnie pionowa, po lewej przepaść zdawała się nie mieć dna. Jakieś tam dno musiała jednak mieć, bo zobaczyłem na dole kilka wraków. He, he, rączka się na kierownicy obsunęła? - zachichotałem nerwowo, bacznie obserwując drogę. Robiła się bowiem coraz bardziej kręta, z serpentyn przechodziliśmy w jakieś pętle, zakręty miały już po 300 stopni i więcej. Koła piszczały przeraźliwie, bo Niemiec dawał a ja nie zamierzałem zostać w tyle. Dzieciaki zaczęły coś jęczeć, na co rzuciłem "A po dobranocce do łóżka" i zapadła cisza. Żona była po drugim ostrzeżeniu, więc ciągle siedziała cicho.
W pewnym momencie Niemiec wykonał gwałtowny manewr - ominął jakiegoś wieśniaka na osołku. Zafascynowany patrzyłem, jak jego koła z lewej jadą skrajem przepaści, odrywając drobne kamyki, lecące potem gdzieś w dół, odbijając się od skał. Powtórzyłem jego manewr, błogosławiąc szerokość mojego samochodu, nieco mniejszą od imponującej, ale tu zupełnie niepotrzebnej, szerokości terenówki Niemca. W lusterku zobaczyłem jeszcze jak wieśniak, przyciśnięty kurczowo do skały pada na kolana, podnosząc ręce w górę w dziękczynnym geście.
Droga była już tak wąska, że terenówka prawym bokiem szorowała o porosty, zarastające skały po prawej, a koła po lewej jechały na samej granicy drogi. Gościu jednak się nie poddawał, grzejąc równo. Jak tak dalej pójdzie - pomyślałem ponuro - to na kamping przyjedzie pierwszy...
Ale nagle zrobiło się szerzej. W oddali majaczyło wejście do tunelu, ale droga była zdecydowanie szersza, dobre trzy - trzy i pół metra. Niemiec jakiś się zagapił i nie przyspieszył. Zrozumiałem, że to była TA szansa. Wcisnąłem gaz do dechy i silnik ryknął szarpiąc samochodem. Zbliżyłem się do Niemca, zjeżdżając na lewo. Nic skubaniec nie zjechał, dalej jechał prawie środkiem. Zrównałem się z nim, po lewej stronie nie widąc już w ogóle drogi. Otworzyłem więc drzwi i wychyliłem się z samochodu obserwując koła, jadące nad przepaścią. Z prawej doszedł mnie zgrzyt blachy - mój wóz ocierał się o terenówkę Niemca, wjazd do tunelu rósł w oczach. W prawo! - wrzasnąłem w kierunku Krzyżaka. Eeeee... Links, nie, Rechts - wrzasnąłem rozpaczliwie usiłując przypomnieć sobie jak to będzie "w prawo" po niemiecku. Niestety, moja znajomość tego języka kończyła się na "Hande hoch", "Nicht Schiessen" i "Heil Hitler". "Bieri w prawo" wrzasnąłem więc z silnym rosyjskim akcentem, modląc się, żeby gościu był z byłego enerdówka.
Zrobiło się naprawdę gorąco. Żona coś zapiszczała, dzieci zaczęły wrzeszczeć, pies zaczął szczekać. Co jest, kurna - zdążyłem pomyśleć - przecież ja nie mam psa?! Ale oto Niemiec nie wytrzymał nerwowo i przyhamował, pozwalając się wyprzedzić. Wpadłem do tunelu pierwszy, o włos przed tamtym. Ufff!! - odetchnąłem z ulgą, zapalając światła i obserwując jak tamten trąbi, mruga światłami i wymachuje grabiami. Uprzejmie pokazałem mu środkowy palec, aby podziękować za te miłe gesty.
Oczywiście, do samego kampingu jechałem środkiem, ignorując zalotne zygzaczki niemieckiej terenówki z tyłu.
To dzięki Wam dojechałem, Drodzy Forumowicze, dzięki Wam byłem świetnie przygotowany sprzętowo i psychologicznie. Wielkie dzięki!
PozdraV
J.
P.S. Pepik przyjechał na kamping następnego dnia, wieczorem - wrócił na brzeg, przejechał do Splitu i z tamtąd dopłynął do Starego Gradu.
A Niemiec, jak się okazało, nie jechał wcale na kamping, tylko na kwaterę do Hvaru.