11. dzień: Molunat, Herceg Novi, Kotor, Njegusi, Sv Stefan, Budva, Perast - część pierwsza
Wychodząc naprzeciw prośbom wiernych czytelników wyprzedzamy nieco wypadki pozostawiając na moment naszych bohaterów toczących właśnie nierówny bój z żywiołem w namiocie pod Vodicami i przenosimy się myślą, mową i uczynkiem do Molunatu, niewielkiej miejscowości na samym południowym krańcu Chorwacji, około 10 km od granicy z Czarnogórą. Molunat jest niewielką, cichą mieściną, spokojną i pełną zieleni w której znajduje się kilka kampingów. Poprzedniego wieczoru zatrzymujemy się na jednym z nich o nazwie "Monika" a następnego dnia rano sprężamy się jak na nasze standardy dość mocno i około 8:30 jesteśmy już po śniadaniu, prysznicu a co poniektórzy nawet po porannym spacerze
Sam kamping został już na tym forum dość dokładnie opisany (nie zawsze w różowych barwach):
forum/viewtopic.php?t=32350
My nic specjalnie negatywnego napisać nie jesteśmy w stanie (łazienki czyste, dostęp do lodówki, właścicielka miła, sama oprowadza nas po kampingu sugerując najwygodniejsze miejsce z bezproblemowym dojazdem dla samochodu choć ma drobne problemy z angielskim, koszt 120 kun za noc) ale jest z pewnością nieco dziko co zresztą może mieć swój urok. Na porannym spacerze robię parę zdjęć kampingu i okolicy:
Im dalej na południe tym częściej widuje się takie auta (są jednak w zdecydowanej mniejszości):
Następnie wyruszamy w kierunku granicy z Czarnogórą. Po podjechaniu na przejście pogranicznik żąda paszportów, zielonej karty i dowodu rejestracyjnego auta. Jakieś 0.0000001s później w szybę puka gość sprzedający winietki ("opłata klimatyczna", 10 EURO, ważna rok czasu). Generalnie nie jest jakoś super miło (dzień dobry po czarnogórsku = "dokumente auta dawaj"
) ale dość szybko jesteśmy przepuszczani i jedziemy dalej w kierunku Herceg Novi. Krajobraz już przed granicą zmienia się diametralnie i tym co zdecydowanie wychodzi na pierwszy plan są widoczne od jakiegoś czasu po lewej stronie ogromne, zalesione góry. Po jakichś 15 minutach dojeżdżamy do Herceg Novi, wjeżdżamy do centrum i tam się zatrzymujemy na płatnym parkingu (0.70 EURO za godzinę, bilety kupuje się w kiosku). Na początku czujemy się nieco nieswojo bo kraj na pierwszy rzut oka mocno różni się od Chorwacji i pachnie wyraźnie lekką egzotyką - napisy w cyrylicy, język do złudzenia przypomina rosyjski (a czy można czuć się dobrze w kraju w którym mówią po rusku?
), zabudowa chaotyczna - ładne domki przeplatane charakterystycznymi blokami, auta w znacznej części niepierwszej młodości. Z czasem jednak czujemy się coraz swobodniej i te pierwsze nieco negatywne odczucia mijają. W Herceg Novi zwiedzamy (z zewnątrz) parę cerkwi oraz dawną twierdzę turecką (wstęp płatny 1 EURO).
Centrum starego miasta w Herceg Novi:
Jedna z cerkwi:
Bastion twierdzy, w tle masyw Orjen:
Wnętrze twierdzy:
Widok na starą:
i nową część miasta:
Szybko robi się bardzo gorąco a jako że miasto nie robi na nas jakiegoś ogromnego wrażenia (wiem że to brzmi strasznie ale pamiętajcie że jesteśmy już po objeździe Dalmacji
) po około godzinie wracamy do samochodu i ruszamy dalej.
Droga prowadzi brzegiem zatoki (boki) kotorskiej - rozczłonkowanego zalewu wijącego się między górami na kształt fiordu - jest kręta, panuje na niej spory ruch i co i rusz pojawiają się (zdecydowanie nie bez powodu
) ograniczenia do 40-50 km/h (a ogólne ograniczenie poza terenem zabudowanym to 80 km/h). Jedzie się wolno ale po jakimś czasie dojeżdżamy do cypla z punktem widokowym z którego jak na dłoni widać Perast oraz znajdujące się na środku zatoki kościoły (jeden stoi na usypanej z kamieni wysepce). Zatrzymujemy się obok autokaru pełnego - oczywiście - Japończyków i robimy kilka zdjęć.
Perast:
Widok w stronę Kotoru (schowany za cyplem):
Kościół Matki Boskiej na Skale na usypanej wyspie:
Kawałek dalej udaje mi się zrobić efektowne, choć niestety lekko zamglone zdjęcie masywu Lovcen (około 1800 m.n.p.m.):
A także ładne zdjęcie obu kościołów:
Miejscowości nad zatoką wydają się być straszliwie wciśnięte między morze a góry na pasku wybrzeża tak wąskim, że wydaje się iż za chwilę powinny po prostu wpaść do wody (zdjęcie zrobione wieczorem w drodze powrotnej):
Po nadspodziewanie długiej podróży i objechaniu całej zatoki dojeżdżamy do Kotoru gdzie od razu robi się duży ruch na drodze i widać że miejsce jest już niestety ofiarą masowej turystyki - oprócz sporej ilości aut w samym mieście w porcie stoi potężny statek pasażerski. Stajemy na płatnym parkingu w centrum (wolnego miejsca facet przy kasie szuka przez dłuższą chwilę) i udajemy się w stronę starego miasta które, podobnie jak inne miejscowości jest w sposób wprost irracjonalny wciśnięte w góry - nad miastem góruje potężna twierdza na skale tak stromej że trudno uwierzyć że komukolwiek chciałoby się tam w ogóle wchodzić nie mówiąc o jej zdobywaniu:
a widok na nie przywodzi mi na myśl śmiałe twierdze rysowane z rozmachem przez Grzegorza Rosińskiego w popularnym swego czasu komiksie fantasy "Thorgal" bo trudno mi je porównać do czegokolwiek innego widzianego wcześniej.
Mijamy potężne mury miasta:
i wchodzimy przez główną bramę (polecam uwadze uroczą gwiazdę nad wejściem
):
Tu mała dygresja - amatorom mocnych wrażeń (amatorkom raczej nie) polecam wizytę w toalecie znajdującej się na lewo od wejścia do starego miasta - przy wejściu siedzi może 12-letni gamoń, gra w gierki na laptopie a na wchodzących turystów pokrzykuje że należy się pół EURO
W środku krajobraz po wybuchu granatu
- w jednej toalecie spłuczka nie działa, druga zalana wodą, papieru i mydła oczywiście brak a ogólny obraz jakby w połowie budowy robotnicy opuścili obiekt zostawiając go w stanie na wpół skonstruowanym
Zaraz za bramą wizytówka Kotoru - bardzo charakterystyczna wieża zegarowa:
choć mnie osobiście intryguje czy szczyt jest oryginalny czy też wyszło tak przypadkiem po jakichś zniszczeniach i tym przypadkowym rozwiązaniem wszyscy się teraz zachwycają
Obok główny plac w starym mieście:
Przechodzimy na mury nad fosą i spacerując po nich podziwiamy panoramę miasta a przede wszystkim potężnych, okolicznych gór. Po drodze trafia się też kilka kotów, jednemu z nich, który chyba dawno nic nie jadł, posiadaczowi wyjątkowo demonicznego spojrzenia, nie jestem w stanie odmówić zdjęcia:
Ogólnie rzecz biorąc miasto wprost roi się od zabytków, staramy się "zaliczyć" przynajmniej te najbardziej efektowne:
Cerkiew Św. Mikołaja:
z przepięknym wnętrzem:
Kościół Sw. Marija od Rijeka:
Kościół Św. Michała:
Wewnątrz fragmenty fresków z XIV wieku, w środku próbuję się dowiedzieć czegoś więcej na temat kościoła od obecnej tam kobiety-przewodnika - chęci ma nadzwyczaj dobre, jest wręcz przejęta że ktoś ją wreszcie zagadnął
ale z angielskim idzie bardzo ciężko i głównie przytakuję głową że rozumiem a nie rozumiem nic
Cerkiew Św. Łukasza (w środku oprowadza pop i rozdaje obrazki świętych
):
Katedra Św. Trypuna:
W środku znajduje się piękne muzeum po którym z aparatami w rękach grasują Japończycy, poniżej wnętrze katedry:
oraz widok z balkonu między wieżami:
Trafiamy również do lapidarium gdzie mają m.in głowę jakiegoś rzymskiego cesarza:
i masę drobniejszych niezwykle starych eksponatów sięgających nawet epoki brązu. Po muzeum (wstęp 1 bądź 2 EURO) oprowadza nas niezwykle miła kobieta która z dużym przejęciem (i tym razem niezłym angielskim) opędzając się od kilkuletniego syna który co chwilę próbuje się wtrącić w rozmowę
omawia po kolei co ważniejsze przedmioty.
Na zewnątrz dokucza potworny upał (jest co najmniej 32-34 stopnie) ale twierdzy nie odpuszczamy (wstęp 3 EURO) i wchodzimy do wysokości cerkwi Matki Boskiej od Zdrowia. Mamy już trochę dość a do szczytu jest to ledwie połowa drogi... Za to widok z góry na Kotor był wart wysiłku:
Trochę z powodu upału, bardziej dlatego iż orientujemy się iż czas mamy bardzo słaby (a plany były szerokie...) schodzimy na dół schodkami na których mówiąc szczerze nie czuję się zbyt pewnie:
ale i tak jest to trasa oznaczona na mapce jako "relatively safe walking path"
a są na twierdzy jeszcze "zone of increased risk" oraz "zone high risk" (wszystkie udostępnione do zwiedzania
).
Teraz udajemy się na "obiad" - dla oszczędności czasu rezygnujemy z restauracji i poprzestajemy na zakupionej w jakiejś piekarni zimnej pizzy którą w tempie ekspresowym konsumujemy na ulicy. Następnie decydujemy się jechać do Parku Narodowego Lovcen, w przewodniku jest informacja że jest tam kolejka którą można wjechać na Jezerski Vrch (1660 m.n.p.m.). Próbujemy dowiedzieć się w informacji przed wejściem do miasta jak tam dotrzeć ale facet tylko puka się w głowę (być może iż nie do końca rozumie o co nam chodzi) i mówi że po co kolejka skoro tam można wjechać samochodem (wyprzedzając wypadki nie jest do końca prawda a przynajmniej nam się to nie udaje). W każdym bądź razie kieruje nas na drogę w góry na którą bez problemu trafiamy. Trasa w górę jest dość ekstremalna - o ile upadek w dół raczej nie grozi (są kamienne murki) to sama droga jest niezwykle kręta a przede wszystkim wąska i z samochodami jadącymi z góry (a nie jest ich mało) trzeba się mijać na centymetry. Serpentyny są numerowane i zakrętów o 180 stopni jest około 25
Za to widok z góry oszałamia - od pewnego momentu widać niemal całą zatokę kotorską (również fragment nad którym leży Herceg Novi:
Na poniższym zdjęciu widać fragmenty drogi wjazdowej:
Lotnisko w Tivat, gdzieś w głębi po prawej Herceg Novi:
Górna część drogi wjazdowej:
Na górze (myślę że jesteśmy na co najmniej 1200 m.n.p.m) klimat (temperatura spada do 21 stopni) i krajobraz krańcowo odmienne, niemal jak w innym kraju - dla mnie wygląda trochę jak w Tatrach Zachodnich na Słowacji:
Koniec części pierwszej, nie ostatniej