Opuszczamy piniowy las ze sprytnie zamaskowanymi punktami widokowymi (ach, co tam - miradorami
) i zatoczywszy pełną pętlę, wracamy w kierunku Artenary.
Tu obieramy kierunek na północ, w stronę Santa Maria de Guia, ale nie dojeżdżając do niej, zatrzymujemy się w Las Cuevas. Las Cuevas - znaczy dosłownie "Jaskinie", "Groty".
Dawni mieszkańcy - guanczowie - wykorzystali naturalne groty skalne, powiększjąc je do swoich wymagań i adaptując na przytulne M-3, M-4, czy jaki tam komu metraż był potrzebny.
Bardziej nam współcześni ulepszali sadyby swoich ojców i dziadów, wstawiając drzwi, okna, a ostatnio dobudowując zwykłe w naszym pojęciu pomieszczenia, często wkomponowując je w już istniejące. Inni znów - nie odczuwając wielkiego przywiązania do tradycji - traktują je jak szopy, chlewiki, śmietniki...
Rozglądamy się po okolicy - tu i ówdzie widać kolejne groty, w lepszym bądź gorszym stanie, zaś na stromych stokach wzgórz królują rzędy tarasów, często zarzuconych przed laty ogrodów i winnic.
Ruszamy w dalszą trasę, ale po kwadransie krajobraz zmusza mnie do krótkiego postoju na skraju wąskiej szosy.
Daleko w dole słoneczny uśmiech śle nam rozłożone u wylotu barranca Agaete. Zaś w tyle, na tle niemal równoleżnikowo ułożonych górskich pasm, uwagę zwraca niewysoki, idealny w swym kształcie stożek - prawie w całości porośnięty krzewami, tylko na zaokrąglonym czubku jaśniejszy łysiną traw. Czyżby jeden z dawno wygasłych wulkanów? Ale krateru nie widać. Hmm... któż to może wiedzieć? Pozostają nam tylko domysły.
A nawet przez moment nie przychodzi nam do głowy, że już za chwilę zajrzymy w głąb krateru...