Do portu dopłynął akurat kolejny prom z Teneryfy.
Ruszamy w kierunku skały. Puerto de las Nieves zostaje pod nami. Wzrok wędruje w kierunku stromych zboczy, opadających do morza. Kolejne wystające przylądki, to La Laja del Risco, Punta de Gongora i najdalszy - Punta de la Aldea. Musimy tam pojechać - jutro albo pojutrze.
Podchodzimy ścieżką, biegnącą skosem przez czerwono-brunatną kruszyznę. Bezpośrednio nad nami strzela w górę skalisty nochal. Tędy nawet nie ma co próbować.
Nie wdrapaliśmy się wprawdzie zbyt wysoko, ale nawet ta niewielka różnica w pionie pozwala na ciekawy wgląd w zatokę na południe od Śnieżnego Portu.
Próbujemy obejść skałę, by spróbować szczęścia po jej drugiej stronie. Tu już nie ma żadnej ścieżki i trzeba sobie wydeptać własną.
Można nawet tanecznym krokiem.
Niestety, trudności - spotęgowane dodatkowo kruchą skałą - zniechęcają nas do dalszych prób zdobycia palucha. Trudno, zadowolimy się widokiem z dołu. Nie wszędzie musimy włazić.
Schodzimy na dół, kierując się na kościółek. Zajrzelibyśmy do środka, ale cóż - jest zamknięty na głucho.
Robimy więc krótki spacer po miasteczku, zaglądając tu i ówdzie w ukwiecone zaułki.
Następnie zasiadamy w jednej z nielicznych knajpek - pora na obiad.
Lokalizujemy jeszcze sklap spożywczy oraz stację benzynową w Agaete i wracamy do Buganvilli. Najpierw kawka na werandzie, potem przeglądam zawartość biblioteczki Sancha, umieszczonej w małej wnęce ściany. I to jest to!
Znajdujemy książki i albumy na temat całego archipelagu, ze szczególnym uwzględnieniem Gran Canarii. Super! Mamy co czytać i przeglądać przez cały pobyt tutaj. Na początek odnajdujemy Agaete i Puerto do las Nieves. Znajdujemy również Palec Boży. Oo!!...
Okazuje się, że to wcale nie ta skała, którą dziś widzieliśmy. Dedo de Dios sterczy wprost z morza - blisko skalistego brzegu, opadającego pionową ścianą. Ha! Musimy go jutro odszukać...