Ponad chmurami pokazuje się El Teide.
Mieszkańcy Teneryfy twierdzą, że najpiękniejsze co można znaleźć na Gran Canarii, to widok na El Teide na Teneryfie. No cóż, pozwolę sobie nie zgodzić się z tą drobną złośliwością.
Ale na razie samolot obiera kurs na wulkaniczny stożek.
Na szczęście, ponownie skręca na południe i zbliża się do lotniska, obniżając lot w miarę, jak przybliża się do Teneryfy.
Krótko przed wylotem, Bea oglądała program o największej katastrofie lotniczej. Miała miejsce na... Teneryfie. Ale to się wydarzyło na północnym lotnisku, podczas gdy nasz samolot kieruje się w stronę lotniska Reina Sofia na południu wyspy.
Po bezproblemowym wylądowaniu i odebraniu bagaży, melduję się tylko u czekającej na lotnisku rezydentki i powiadamiam ją, że zjawimy się bezpośrednio w hotelu równo za tydzień. To tak - żeby jej się rachunkowść zgadzała.
Obadałem wcześniej przez internet połączenia autobusowe i teraz udajemy się na stanowisko odjazdów. Po chwili opuszczmy teren lotniska w wygodnym autobusie. Jedziemy wzdluż wschodniego brzegu wyspy. Po drodze autobus zatrzymuje się na kilku przystankach, ale my wysiadamy dopiero w stolicy - Santa Cruz de Tenerife.
Widzę w dole port, lecz nie ryzykujemy dojścia na piechotę - jakieś hale, jakieś ogrodzenia, a plecaki swoje ważą. Nie lubię jeździć taksówkami, ale cóż - czasem trzeba zrobić wyjątek. Przejazd trwa raptem kilka minut i jesteśmy już w porcie. Akurat prom stoi przy nabrzeżu i najwyraźniej szykuje się do odpłynięcia. Tyle, że nie jest to nasz, mamy bilety dopiero na następny.
Wchodzimy do biura i pokazuję nasze bilety, zakupione przez internet. Pan w okienku pyta:
- A może chcecie płynąć tym wcześniejszym?
Okazuje się, że to jeszcze możliwe. Dają sygnał i klapa, która już zaczynała się dźwigać, opada ponownie. Szybkim krokiem kierujemy się na prom. Świetnie! Będziemy półtorej godziny wcześniej na miejscu.
Z dużą ciekawością spoglądamy na brzegi, do których się zbliżamy. Nasz Fred Olsen - to największa firma promowa na wyspach - kieruje się do przystani w Puerto de las Nieves, co oznacza Śnieżny Port. Śniegu nie widać, za to wzrok przyciąga poszarpana linia horyzontu północno-zachodniego wybrzeża Gran Canarii.
Dobijamy do brzegu. Wyładowujemy się i próbuję się zorientować w małym miasteczku. Najlepiej wziąć taksówkę i podać adres, to nas zawiezie pod dom Sancha. Chcemy się dostać do Agaete, odległego zaledwie o rzut beretem. Właściwie, Puerto de las Nieves jest jakby przybrzeżną częścią miejscowości, podczas gdy samo Agaete położone jest półtora kilometra dalej.
Ba! Ale skąd tu wziąć taksówkę?.. Okazuje się, że to nie jest takie proste. Zasięgam języka.
- Aaa, taksówka? A dokąd chcecie jechać?
- Tu niedaleko. Do Agaete.
- A do kogo? - pada pytanie.
Okazuje się, że tu wszyscy wszystkich znają. Pan łapie za komórkę i dzwoni. Zaraz będziemy mieli przewóz.
Dotrzymuje nam towarzystwa przez dziesięć minut, po upływie których zajeżdża stary, żółty Mercedes. Pomaga jeszcze wrzucić plecaki do bagażnika i ruszamy.
Przejeżdżamy przez Agaete i zagłębiamy się w dolinę ponad miasteczkiem. Mercedes się zatrzymuje i pan wskazuje chodniczek w dół od szosy.
Schodzimy tym chodniczkiem i znajdujemy na murze szukany numer. Furtka poddaje się bez oporów i wchodzimy do ogrodu. W głębi stoi domek, a na werandzie siedzi Sancho. Załatwiam formalności, upewniam się, że nasze auto będzie podstawione następnego dnia rano, po czym zostajemy sami.
Domek składa się z jednego pokoju i łazienki, a kuchnia znajduje się na zadaszonej werandzie. Nie wiedziałem wcześniej, jak to miesce wygląda. Teraz rozglądamy się z ciekawością. Przyznajemy - jest tu uroczo.
Rozpakowujemy się, a zanim pójdziemy spać, rozkoszujemy się styczniowym wieczorem, spędzonym na werandzie z widokiem na ogród.