Iezer-Papuşa [jezer-papusza] leżą na południowy zachód od Piatra Craiului oraz na południe od wschodniej części gór Făgăraş [fagarasz]. Mają przeważnie charakter połoninowaty z występującymi tu i ówdzie skałkami oraz gołoborzami. Krajobraz urozmaicają kotliny polodowcowe z otaczającymi je stromymi zboczami. Ich nazwa pochodzi od dwóch wysokich szczytów - Iezerul Mare (2463m) oraz Papuşa (2391m) - zaś najwyższym w tej grupie jest leżący blisko pierwszego z wymienionych, wierzchołek Vârful Roşu ([wyrful roszu] Czerwony Wierch), wznoszący się na 2469m n.p.m.
Punktem wypadowym w góry może być miejscowość Câmpulung [kympulung], znacznie lepszym jednak jest schronisko Voina, odległe od Câmpulung o 15km, dostępne asfaltową niegdyś szosą.
O szóstej rano tradycyjnie wita mnie szary, pochmurny poranek. Podjeżdżam pod samo schronisko Voina i pakuję plecak. Z werandy obszczekuje mnie jeden pies, a drugi podchodzi drogą w milczeniu i usadawia się metr ode mnie. Dostaje resztkę pasztetu, z którym nie bardzo wiem, co zrobić. Oczywiście, szczekacz podbiega natychmiast merdając ogonem, ale ja innych resztek już nie mam, a milczek groźnym warknięciem zatrzymuje konkurenta w bezpiecznej odległości.
Plecak spakowany, auto zamknięte, trasa ustalona - mam zamiar pójść stąd na zachód, na Iezerul Mare, a potem głównym grzbietem w kierunku pn.-wsch. i albo dotrzeć aż do szczytu Papuşa, albo skorzystać z możliwości wcześniejszego zejścia którymś ze szlaków. Pełna pętla zabrałaby mi cały dzień, aż do zmroku, ale gdyby miało się rozpogodzić - to czemu nie.
Czerwone paski prowadzą dosyć stromo gliniastą drogą, wykorzystywaną do zwózki drewna; buty szybko ulegają zabłoceniu. W którymś momencie, odwracając się, spostrzegam, iż mam towarzystwo - kilkanaście metrów za mną podąża pies-milczek. Gdy się zatrzymuję, staje i on. Uśmiecham się, ciekawe, jak daleko ma zamiar mnie odprowadzić. Po tym pierwszym kontakcie wzrokowym, dystans pomiędzy nami się zmniejsza, a chwilami pies zaczyna mnie nawet wyprzedzać o kilka kroków. Po godzinie marszu postanawiam mu jednak wyperswadować tę wycieczkę. Patrzy mi w oczy, gdy mu tłumaczę; spogląda w tył, gdy pokazuję kierunek doliny. Co z tego - gdy ruszam, on rusza za mną.
Wyżej las rzednie, sterczą kikuty ściętych pni i korzeni, za to mniej błota na mojej trasie. Krótko po wyjściu na polany mijam pasterski szałas w dobrym stanie. Mój towarzysz przeprowadza bardziej szczegółowe badania ode mnie i kiedy po kilkuset metrach odwracam się za siebie, psa już nie widać. To dobrze, że zrezygnował z dalszej wędrówki - trasa może się okazać długa a prowiant mam przewidziany tylko na jeden żołądek.
Niebo jest wciąż zachmurzone, kryjąc wszystkie wysokie szczyty; również od dołu wspinają się obłoczki, obmywając grzbiety, niczym morskie fale. Widać tylko niższe wierzchołki oraz grzbiecik, którym podążam. Wytężam wzrok, bo coś daleko się na nim porusza... no tak - goni mnie mój kumpel! Przyspieszam kroku, ale nadaremno - po chwili znów jest nas dwóch. Muszę coś z tym zrobić. Najpierw próbuję łagodnie, potem ostrzejszym tonem; odwracam mu nawet głowę w stronę doliny i popycham.
- Ciapuś, wracaj! To nie jest trasa dla Ciebie, a na żarcie nawet nie licz.
Chyba zrozumiał - gdy ruszam dalej, stoi i patrzy to w dolinę, to znów odprowadza mnie wzrokiem. Moja samotność trwa tylko parę minut, po czym stwierdzam, że pies trzyma się za mną w odległości około pięćdziesięciu metrów. Daję za wygraną, jest bardziej uparty ode mnie.