hahahahha - nie Lidio, ale Ty wiesz takie różne ciekawe rzeczy, na pomysł których ja bym nigdy nie wpadła
17 lipca 2009
Z Jaisalmeru do Delhi
Ach cóż to będzie za dzień!
Znów ta długa podróż. Ale tym razem bez stresów. Jak się człowiek oddzieli taką miłą zasłonką od świata, to już w ogóle nie ma problemu. Kolejne dwie noce zapowiadają się nam w mało komfortowych warunkach - z 17 na 18 lipca lecimy, a potem będzie już Birmingham, gdzie nie mamy zaklepanego noclegu, bo wcześnie rano musimy być na lotnisku, więc nie opłaca się wydawać kasy na spanie.
Ale gdzieeeee to tam ta Euroooopa...
Kiedy już wstaje dzień, obserwujemy najpierw kolorowy świat za oknem pociągu - mnóstwo zieleni, ogromnych kałuż. Znaczy się - jest monsun. Kolorowe kobiety (tzn. kobiety w kolorowych szatkach) pracują na zielonych poletkach; na każdej stacji stoją tłumy mężczyzn (w tych upiornych koszulach i portkach z lat 70.)
Gdzieś nad ranem okoliczności chyba zmuszają mnie do odwiedzenia WC. Powstrzymuję się zawsze w drodze na ile to możliwe, bo po prostu mam opory i naciąga mnie, jak tylko pomyślę jak tam wygląda W naszym kibelku nie jest źle. Mało nas było w tym luksusowym wagonie na szczęście.
I te odwiedziny nieco mnie niepokoją. Hmmm. Co to się dzieje... Woda? Tylko butelkowaną piłam. Sok bambusowo-trzcinowy ? Ale wczoraj mi nic nie było. Tak wolno mi się życie wewnętrzne rozwijało? A może to jedzenie które Wiola przyciągnęła wczoraj?
Póki co jednak nie niepokoję się za bardzo, bo nic mnie nie boli!
Im bliżej Delhi, tym obrazki za oknem są dużo mniej wesołe. Ogromne osiedla slumsów - jakichś takich klitek krytych tekturami, foliami bądź blachą gdzieś tam znalezioną pewnie. Jedno ciasno obok drugiego. Toczy się tam całkiem normalne życie - tak przynajmniej wygląda to z okien pociągu.
Tuż przed Old Delhi pociąg stoi pod jakimś ogromnym wiaduktem/mostem. Z dziury w murze przecieka woda. I tam się kąpie człowiek. Przeraziło mnie takie życie...
Niewiele widać, bo szyba była brudna. Ale może cokolwiek
Bardzo się cieszę na ten dzisiejszy dzień. W planach mamy powrót do hotelu Down Town na Pahargandźu po bagaż, odwiedziny u krawca (ach to moje czerwono-żółto-pomarańczowe sari!!! i hennowy tatuaż (na jednej ręce, jak to się praktykuje u niezamężnych
Koło 20.00 na lotnisko i o północy lecim do Paryża. Nie mam czegoś takiego że nie chcę wyjeżdżać. Coś się kończy, coś się zacznie. Kiedyś przecież tu wrócę (to moja wakacyjna mantra )
Cieszę się! Będzie super!!!
Jest gorzej, źle, bardzo, bardzo źle...
Kiedy wysiadamy z pociągu trochę mi słabo. Ależ to niiiiic - to wpływ tego powietrza. Z klimatyzowanego powietrza o temperaturze może +25 stopni na +40 - no musi być szok. Będzie dobrze.
Pod peronami cieszę się jak dziecko - mnóstwo małych małpek!!! Są wszędzie. Nie chce mi się wyjmować aparatu, ale komórką spróbuję. I jak tu nie ruszy na mnie kilka mamusiek z małymi przyczepionymi do grzbietu! Ale się wystrachałam
Szybko udaje się nam złapać autorikszę na Pahargandź. Ale jedziemy dość długo. Korki, smog, smród spalin. Coraz gorzej się czuję. Wiola mnie pociesza, że to na pewno z głodu i że od razu idziemy do Everestu.
ZACZYNA SIĘ ODCINEK, KTÓRY DAWNO TEMU ZADEDYKOWAŁAM BUBEROWI :D:D:D
Może być plastycznie, więc kto wrażliwy, to proszę uciekać
Do knajpki idę już mocno uczepiona ramienia Wioli. Ależ mi słabo. Nasi kochani Tybetańczycy przynoszą nam pyszne bułeczki z jaczym serem Jest i herbata miętowa. Nie wiem czy dobrze robię, ale mi smakuje.
Wypijam potem lodowatą colę, jedną i drugą. Dalej mi słabo. Pocę się jak szczur, choć pan starszy już włączył klimę. Siedzimy długo, ale nic mi to nie daje.
Wiola podejmuje decyzję - bierzemy pokój w hotelu. Muszę się położyć. Jak tylko wychodzimy, czuję, że muszę do toalety - wzywa dół. Na zapleczu knajpy jest wychodek. Nie pamiętam jak tam wyglądało. Wiola mówi, że jak tylko otworzyłam drzwi, to ją naciągnęło. W dodatku zaszwankowała hudraulika i nie ma wody w spłuczce.
Jak tylko wyszłam musiałam wrócić - tym razem góra. Jest bardzo źle. Ledwo się trzymam na nogach. W recepcji hotelu od razu padam na kanapie, a Wiola bardzo zdenerwowana usiłuje wytłumaczyć co się dzieje. W recepcji - znowu ten służbista. Jest przerażony. Mówi, że dziś rano wywieźli szóstkę turystów do szpitala z podobnymi objawami. Podobno coś w wodzie się znalazło.
Tylko, że do mnie to nie pasuje, bo ja w Delhi jestem dopiero od kilku godzin...
Zaczynam panikować z przerażenia. Za 12 godzin mamy wylatywać do Europy. Koronkowa siatka połączeń - 3 samoloty. Jeśli trafię do szpitala może być źle. Nie mam pojęcia jak wyglądają indyjskie szpitale i nie chcę wiedzieć. Gdyby Indie leżały tak blisko Polski jak Hiszpania, to bym się cieszyła. Zawsze można jakoś tam autobusem. Tu nie dam rady na pewno
W hotelu zostały tylko pokoje za 400 rupii. Bierzemy (rety - znów facet musi robić zdjęcie do papierów meldunkowych; na pewno ślicznie wyszłam :D:D).
Jest koło 14.00. Ryzykujemy i na 19.00 zamawiamy taksówkę na lotnisko. Będę walczyć, żeby mi przeszło do tego czasu.
Do tej pory mówiłam, że mnie to co najwyżej walec może zniszczyć. Przecież nie dam się jakiejś sraczce-rzygaczce!
W pokoju Wiola włącza wszystkie możliwe klimatyzatory i wentylatory. Idę pod prysznic, ale tak właściwie to nie wiem po co. Po pięciu minutach pot płynie ze mnie strumieniem. Pół biedy. Właściwie to z muszli mogę nie schodzić. Na zmianę góra i dół. Nie ma 10 minut żeby poleżała spokojnie. Przepraszam teraz za opis, ale są wśród nas lekarze, którzy lubią te obrazki :D:D (Doktorze Buberku kocham Cię :D:D ) To coś co wylatuje i z góry, i z dołu ma kolor i wygląd ugotowanego ryżu
Gdybym się umiała wtedy skupić i pomodlić, to modliłabym się o 15 minut spokojnego snu. Nic z tego. Koło 17 jestem totalnie wycieńczona. Piję wodę ze smectą na okrągło. Ale wydaje mi się, że wszystko tylko przelatuje przeze mnie.
W końcu zrozpaczona Wiola idzie do apteki. Wraca z jakimiś tabletkami, ichniejszym odpowiednikiem smecty i dwiema butelkami wody, która jak zapewnił aptekarz na pewno jest dla nas bezpieczna. Mam wziąć jedną tabletkę, a za 12 godzin następną. I cały czas pić wodę z tym elektrolitem. Człowiek chory może niezbyt mądrze myśli - zjadam od razu cztery tabletki.
Nic mi nie jest lepiej. Wiola się modli. A ja tylko podobno jęczę błagając bez przerwy, żeby mnie nie zostawiła w tym kraju i że już nigdy tu nie chcę wrócić
Ja nic nie pamiętam. Boję się, że nie będę w stanie ustać na nogach i że nie wpuszczą mnie do samolotu w takim stanie.
Wiem, że jak trwoga to do Boga. To był trzeci piątek miesiąca. Przypomniało się to Wioli o trzeciej naszego czasu. Wierzący z Was na pewno wiedzą, że to dzień dedykowany Miłosierdziu Bożemu. Ja tylko prosiłam o jakąkolwiek pomoc - byle by dziś wylecieć do domu.
Jedni mogą mówić, że to zbieg okoliczności, skuteczność leku czy przypadek. Ale właśnie wtedy udało mi się zasnąć na całe pół godziny. Wizyty w WC były coraz rzadsze, ale dalej mną szarpało.
Czołgamy się
Tuż przed 19 dzwonią chłopaki z recepcji, że czas iść do taksówki. Jakoś się zbieram. Nie mam pojęcia co będzie. Nooo i to nie koniec moich przygód. Stoję już w drzwiach iiiiiiii... Jak mnie ruszyło (tym razem góra)!!! To byłam pewna, że nie mam w sobie już nic. No i co? I się skończyło!!! Naprawdę! Byłam okropnie słaba, ledwo włóczyłam nogi za Wiolą, która niosła nasze cztery plecaki przez pół kilometra do taksówki, bo auto nie dało rady podjechać bliżej, ale już nie musiałam do toalety!
Z przerażeniem myślałam co to będzie dalej - przed nami półtorej godziny przeciskania się autem w korku na lotnisko. Udało się.
Choć u celu nie obeszło się bez awantury. Za taksówkę Wiola zapłaciła w hotelu. A na lotnisku taksówkarz wykłóca się o swoje. A my bez żadnego pokwitowania. Oooo nie - za dużo tego! Wiola kazał mu iść się wywrzeszczeć na gościa z hotelu. Pojechał i dał nam spokój
Mamy jeszcze dużo czasu, a do hali wylotów wpuszczają według kolejności startów samolotów. Nasz jeszcze się nie wyświetla. Ciągnę się więc za Wiolą do restauracji po drugiej stronie ulicy. Nic nie chcę od życia - tylko spać, spać, spać. Kładę się na kanapie, kiedy Wiola mi oznajmia - kurczę, chyba mi się zaczyna bieganie.
Strasznie mi jej żal, ale nie mam fizycznie siły, by się podnieść i chociaż powspółczuć. Nie jest tak makabrycznie jak u mnie, ale musi chodzić co trochę. Łyka tabletki i popija tą ichnią smectę. Wyglądamy jak dwa upiory na pewno.
Siłą woli w końcu koło 23.00 ładujemy się do hali przylotów. Męczymy się z wypisywaniem papierów wizowych. I kiedy chcemy nadać bagaż, dowiadujemy się, że właśnie niedawno rząd wprowadził jakąś opłatę lotniczą, której my nie uregulowałyśmy, bo bilety kupiłyśmy już dawno temu. Hmmm mamy mały problem, bo nie mamy tyle gotówki. Jest moja karta , do której nie znam PIN-u. Dojdzie do tego, że będziemy dzwonić do ambasady zdaje się...
Na szczęście na karcie Wioli są jeszcze pieniądze i możemy nią zapłacić!!! Ufff. Koniec stresów!!! Lot nasz opóźnia się o jakieś dwie godziny. Obie jakoś się zbieramy. Jesteśmy bardzo głodne. Ale rzecz oczywista - nie tkniemy niczego. Finał byłby tragiczny :D:D
W całym tym naszym nieszczególnym stanie, tuż przed odprawą paszportową, nie zauważyłyśmy napisu, że to ostatnie miejsce, gdzie można wymienić rupie. Miałyśmy tego jeszcze jakąś symboliczną kwotę. Chciałyśmy kupić jeszcze jakieś głupotki (i magnes na lodówkę dla Moondków ) ale niestety - nie można było już tam płacić rupiami, a terminal nie przyjmował tego dnia kart... No cóż... Rupie siedzą gdzieś tam wśród pamiątek u Wioli w domu
To lecimy. Gdyby to było możliwe, to był powiedziała panu kapitanowi, żeby leciał szybciej :D:D:D:D:D:D:D
Nie mam sari , nie mam hennowego tatuażu , ale siedzę w samolocie , żyję i co najważnijesze - nie muszę do WC!!!!!!!!!!!!!