7 lipca 2009
A chciałoby się w niebo
Księżniczki - dla narodu tybetańskiego!
Czas, który Wam próbuję opisać, to już takie głupie dni - na jedno mało, na drugie za dużo, ale ja jestem wyznawczynią teorii, że zawsze każdy czas jest po coś i coś takiego jak czas zmarnowany dla mnie nie istnieje
:):)
Po tych wynurzeniach pseudofilozoficznych - 7 lipca 2009! I - a jakże!!! ZAKUPY!!!
A nie!!! Ups. Cóż ja tu opowiadam
Pierwotny cel jest taki - do dziś mamy ważne nasze pozwolenia na małe podróże po Ladakhu, więc dziś ostatnia możliwość, żeby dostać się na Khardung La. Jak głosi teoria - najwyżej położoną przejezdną przełęcz świata - wysokość 5602m npm!
Mam uprzedzać fakty czy nie? To nie będę
I Wy nie szperajcie po necie, bo mi zabawę zepsujecie
:D:D:D:D Już wiem i tak kto właśnie w tej chwili wpisuje do googlarki Khardung La
Wczoraj pytałyśmy naszego młodego Dzuleeej czy zaklepie nam na dziś taksówkę z fajnym drajwerem na przełęcz - tak na około 9 rano. Wcześniej nie chcemy, bo może nie być pogody. A to w sumie blisko - około 40 km, jakieś półtorej godziny jazdy.
Ochoczo rzecz jasna się zgodził
Ale kiedy dziś przed śniadankiem jak zwykle szykujemy się na lawinę jego pytań: jak się spało, jak się mamy i co dziś w planach, spotyka nas jego kwaśna minka.
- Hmmm - mruczy po międzynarodowemu... Okazuje się, że te zezwolenia wydawane są na siedem dni. Ważność naszego upłynęła wczoraj. Źle policzyłyśmy - miały datę poniedziałkową, a nie datę wyjazdu nad Tso Moriri.
Cóż robić... Żal nam tej przełęczy, a 100 rupieci to nie majątek. Zgadzamy się na nowe zezwolenia, przy czym już wiadomo, że będziemy na nie musiały poczekać. Może będą koło południa.
Ok. Żaden problem. No to my - ŻEBY NIE TRACIĆ CZASU
- taaaa daaaaam - wreszcie na błyskotki! Chyba, że będą dziś poprawiny u Dalajlamy
Śniadanie w knajpie numer miliard dwa - tyle tego w Lehu. Tam jeszcze nie byłyśmy. Na prywatnym podwórku. Na śniadaniu jest nas kilkoro obcokrajowców. A wokół uwijają się kilkunastoletni chłopcy. Dla nas kawa, black tea i rogaliki z cynamonem.
Choć jest koło ósmej, słońce już mocno świeci Urządzamy małą demolkę lokalu kiedy próbujemy przysłonić się wielkim parasolem. Trochę ożywczego zamieszania nie zaszkodziło nikomu
Leniwie, acz ochoczo zmierzamy w dół głównej uliczki, by od dołu rozpocząć najazd na bazary. I oto okazuje się, że jesteśmy genialnymi strategami zakupowymi! U Tybetańczyków, tak jak u Żydów, a może i w innych kulturach też - jaki biznes z pierwszym klientem, takie powodzenie przez cały dzień.
Dopiero rozkładają swoje stragany.
Biżuterią handlują przede wszystkim kobitki. Każda więc śledzi nasz wzrok i szuka błysku, który my staramy się ukryć
:D:D:D Wiadomo - co się spodoba oczom, to chcemy kupić jak najtaniej, a one sprzedać jak najdrożej, ale bez przesady. Bez przesady - boooo okazuje się, że dziewczynom bardziej niż nam zależy na tym, żeby nam to sprzedać. Same mówią, że jeśli kupimy, to przyniesiemy im szczęście na cały dzień. Taki mały szantażyk
Wiadomo, ze serce i tak miękkie, kiedy człowiek sobie uświadomi, że ma przed sobą uchodźców, którzy solidną pracą, tak jak mogą, chcą zarobić na swoje życie.
Trochę szaleją z cenami i wiemy, że w Delhi to wszystko można kupić za połowę ceny. Ale i tak dajemy się skusić na kilka drobiazgów. Oczy się nam śmieją do kolczyków. To mamy głównie dla naszych siostrzyczek i koleżanek od serca, dla których folklor ważniejszy od kruszcu. Albowiem dziewczyny handlarki znają się na swoim fachu i wmawiają, że to koral, a to turkus, a to już na sto procent srebro. No wieeeem - leżało to na pewno koło turkusu, korala i srebra. Pewnie, że weźmiemy
Zauważyłyśmy, że prawie wszystkie kobiety mają tam ozdoby z korala i turkusu właśnie. To my też chcemy. Nawet jeśli to tylko imitacje
Jak zwykle mistrzyni Wiola handluje i targuje się wzorowo. Ja nie potrafię. Zapłaciłabym tyle, ile by chciały
Z jakieś szalone 500 za sztukę, Wiola zbija ceny jednych kolczyków do dwustu a nawet stu rupii. Zważywszy, ze nasze śniadanie to niecałe 50, wydajemy majątek, ale niech tam
:):):)
W prezencie dostajemy takie fajne sakiewki z kolorowych tkanin - opakowania na to.
Jestem gapa bo nie mam zdjęć tej biżuterii, a już rozdana. Coś tam się na zdjęciach załapało. Jak do tego dojdziemy, to Wam pokażę.
Mamy dużo czasu, więc od bazaru do bazaru. Oglądamy młynki modlitewne - najpopularniejsza pamiątka i prezent z Lehu, ale że mamy trochę towarzystwa do obdarowania, o sobie za dużo nie myślimy. A teraz trochę żal, że tych młynków nie kupiłyśmy
Na dłuższe posiady zatrzymujemy się w cudownie zaopatrzonej księgarni. Wydawnictwa najróżniejsze, mapy, przewodniki, miliony książek, pocztówek na temat Tybetu i buddyzmu. Dopadamy mapę (Wiola, u mnie jej nie ma!!! Musi być u Ciebie - to uwaga współczesna
) i kartki. A niech tam - wypiszemy kartki do PL. Może dojdą. Dawno się tego nie robiło.
Z Lehu prawie codziennie piszemy maile do rodzinki, przyjaciół, znajomych. Ale kartki też wyślemy - dla eksperymentu.
Jak miło "marnować" czas
Koło południa wracamy do hotelu rozeznać sprawę zezwoleń. No niestety... W recepcji jeden z panów starszych właścicieli. Drugie podejście około 14, bo jeszcze młody Dzuleeej załatwia nam papiery.
To my znowu na spacer. Tym razem w taką uliczkę hotelową. Zabawiamy się w odszukiwanie hotelików i guesthousów z przewodnika. A że jest tu tego mnóstwo, i szyld na szyldzie, zabawa na spostrzegawczość przednia. Dobrze, że nie ma z nami Lidii i Jacka, bo by wszystkie nagrody w konkursie pozbierali
Kiedy głodniejemy - bo nawet dla mnie rogalik z cynamonem o ósmej to za mało, idziemy na jakiegoś fastfooda. I... czujemy się jak zdrajcy. Lokal do którego wchodzimy należy do Chińczyków. Oczywiście na pewno niesprawiedliwie włożyłyśmy wszystkich Chińczyków do jednego worka, ale przykro, że nie mają nic tybetańskiego, więc jemy jakieś tam kanapki i coś, co przypomina hamburgery.
O 14 już niestety musimy się poddać. Okazuje się, że dziś zezwoleń nie będzie. Odwiedzamy więc znów uliczki tego nooo - starego miasta. Wiola wpada kolejny raz na pomysł szycia ciuchów. Trochę ją brzydko obśmiałam. I przeze mnie nie ma ciucha z Lehu.
Za to znów focimy dzieciaki. Złośliwe potwory
I znów rzut oka na handlujących suszonymi morelami i orzeszkami.
No i teraz sesje z babkami, które po całym dniu pracy w polu, jak w każde popołudnie przynoszą plony na sprzedaż.
Ta pani się nam szczególnie podobała. I siedzi przy naszym
samolocie. Dla sportowych atrakcji pozwala mi podnieść swój kosz z warzywami. Nie jestem silna fizycznie, to fakt, ale dwa kosze po 30 kg, które sama przyniosła gdzieś tam ze wsi, to nawet nie drgnęły z chodnika kiedy się z nimi siłowałam...
Mój podziw dla kobiet tej ziemi nigdy nie zgaśnie...
A tu pan kumpel pani zapisuje nam jej adres, bo ona nie potrafi pisać (aha - już widzę na co patrzą nasze forumowe sokole oczy
):
I jeszcze jedna pani
A my wiotkie panienki z miasta trafiamy wreszcie na pocztę, gdzie smarujemy całe łapki okropnym kleiszczem, żeby jakoś przymocować na kartkach śliczne znaczki ze śnieżną panterą! I od razu powiem - kartki doszły do Polski nim my wróciłyśmy!!!
Tu ludzie listy papierowe wysyłają w świat
Tuż za pocztą skręcamy w otwartą bramę, zapraszającą do jakiegoś ośrodka buddyjskiego. Zdejmujemy buty, zostawiając je na schodach i wchodzimy sobie do sali - takiej jakby nowoczesnawej świątyni. Właśnie trwają nauki - gromada głównie starszych ludzi słucha lamy. Urzekają mnie długie warkocze kobiet.
Nie wiemy czy nie przeszkadzamy. Ale nikt nas nie przegania, więc sobie siedzimy, obserwujemy wchodzących (jest jak na filmie "Siedem lat w Tybecie", o którym pisał Mariusz - wchodzący składają ręce, klękają, potem padają na twarz i tak ze trzy razy).
Ośmielone łazimy dyskretnie, cicho, ale jednak nie niezauważalnie po całej sali i tak trochę próbujemy pstrykać. Ale bez lampy, więc tak mi ręka drżała
Zdjęcia ważnych lamów udekorowane
Ciekawe doświadczenie. Dla mnie buddyzm jest nie do pojęcia. A ci starsi ludzie słuchali z ogromnym przejęciem. Zadawali pytania, dyskutowali - i to zarówno mężczyźni, jak i kobiety.
Grzecznie wychodzimy, no i trafia się jakiś taki pokaz akrobatyki
A Wiola przytomnie zauważa - było coś dla ducha, niech będzie i coś dla ciała
Szukamy znów piwa
:D:D Wyczytałyśmy, że w jednym z ekskluzywnych hoteli jest dostępne bez problemów. Hotel odnajdujemy, ale piwa coś nam nie chcą dać
Albo za wcześnie, albo kobitom nie chcą sprzedać, albo nie wiem co.
Popełniamy więc kolejne życiowe błędy - ja zamawiam frappę, a Wiola białą kawę. I mało nie pospadałyśmy z krzeseł. Moja frappa to było chłodne kakao, a Wioli przynieśli gorące mleko i dwie łyżeczki kawy w maleńkim glinianym naczyniu - coby sobie to w tym mleku zaparzyła
:D:D:D:D:D
Nie ma co eksperymentować
wracamy do "yes madame"
Ale po drodze jeszcze jeden bazar. Gdzie ucinamy sobie miłą pogawędkę z pewną strasznie oczytaną Tybetanką. Jestem wstrząśnięta, bo dziewczyna wie, gdzie jest Polska i mówi nam nawet o różnych polskich inicjatywach wspierających Tybetańczyków!!! Kupujemy u niej bransoletki. Będę miała zaraz na ręku na zdjęciu z kolacją, to można rzucić okiem. Bardzo mi się podoba - podróba turkusu rzecz jasna, ale bardzo mi się podoba
Wiola ma taką z podróbą korala
U chłopaków bierzemy: na początek herbatka miętowa, no i imbirowa z miodem
A potem - Wiola bezpieczną pizzę, a ja...
tym razem ryzyk-fizyk - coś z kuchni indyjskiej po raz pierwszy od daaawna! Coś co się szumnie zwie paneer tikka masala!!! I to coś tym razem było pyszne - kawałki jakiegoś sera - grilowane i zapiekane z cebulką i pomidorami w jakimś sosie. Troszkę za ostre jak dla mnie, ale skoro zjadłam, to nie było tak źle!
To jeszcze znane Wam widoki z tarasu
O i jeszcze auto wojskowe - z taką jakąś rakietą-szpilą na masce wszystkie armijne jeżdżą
I moi ulubieni budowlańcy
A to widok na dach świątyni, w której byłyśmy
Grzeczny powrót do domu i... Ta daaaam! Nadejszła i dla mnie pewna wiekopomna chwiła - wiadomo co przychodzi znienacka. Powiem Wam, że w moim przypadku nie była to miłość
:):):):):) Nooooooooo i noc wezwała
Na szczęście skończyło się na błyskawicznej jednorazowej wizycie.
Teoria Wioli głosi, że za każdym razem jak zje coś z kuchni indyjskiej, to tak się to kończy. Faktycznie wolimy kuchnię tybetańską i każdą inną od indyjskiej!
I tak mili państwo - niby totalnie bezproduktywny dzień - a jednak czegoś się kobity nauczyły
:D:D:D
I o dżomsie pamiętam i o meczecie też
:D:D:D A jutro jedziemy w to niebo!