6 lipca 2009
Dzień rumianych ignorantek
Zamknięte!!!
Jak się człowiek niezbyt perfekcyjnie przygotuje do takiej wyprawy, to go mnóstwo spraw cudownie zaskakuje i dlatego ja lubię jechać wszędzie raczej niedoinformowana, żeby się miło zaskoczyć tu czy tam
. Ale bywają takie dni, że człowiekowi jest bardzo głupio, że się czegoś tam nie dowiedział czy nie doczytał przed wyjazdem. Tak też było w naszym przypadku 6 lipca 2009 roku.
Po tym wczorajszym Stokowym spacerze wymyśliłyśmy, że dziś musimy zrobić pierwszy przegląd okolicznych kramów. Niezliczone sklepy z szalami z pashminy
- wełny tutejszych kóz - zamierzamy sobie odpuścić. Podobnież sweterki kaszmirowe nas nie kręcą. ALE - ale od początku mamy hopla na punkcie szalonego bogactwa biżuterii wykonanej przez rączki Tybetanek - kolczyki, bransoletki, naszyjniki, pierścionki. Orgia biżuteryjna w czystej postaci.
Śniadanie u "yes madame" znowu. Kolejny dzień z rzędu spotykamy tu takiego dziwnego Amerykanina. Facet pijany nie jest. Podejrzewamy, że niepełnosprawny umysłowo też raczej nie. Pozostaje nam jedno - jak nic ustawicznie naćpany. Jedyny jego bagaż, to zwinięte w tłumok pstrokate damskie swetry, potwornie uciaprana kurtka, szalik w podobnym stanie. Gościu wody już dawno nie oglądał, ALE ALE!!! Z kieszeni kurtki wydobywa szczoteczkę do zębów i czyści te zęby w knajpie. Gada niezdrowo pobudzony sam do siebie cały czas, śpiewa, wykłada brudne trampki na stół. Z rana ruch niewielki, to co chwilę któryś z chłopaków grzecznie odpowiada na jego zaczepki, przysiada się i o czymś w stylu: "yes mister" gadają. Taki folklor.
Się nie czepiam. Sama też mam swoje różne dziwactwa na pewno. Hmm. Nie, nie mam
:D:D:D:D:D No ale pewnie coś we mnie jest dziwnego. Amerykanin natomiast był DOŚĆ DZIWNY.
Ale nie on tak naprawdę przykuł naszą uwagę tego ranka. Ze wszystkich stron, wyjątkowo głośno dziś dało się słyszeć naszą ulubioną mantrę Om man... Dosłownie ze stron wszystkich - przejeżdżały kawalkady aut obwieszonych tybetańskimi flagami wszelkich rozmiarów. Okna otwarte i muzyka na total full.
Oczywiście, że nas to zastanowiło. I pierwsza myśl - a może poniedziałek, to jakiś świąteczny dzień u buddystów? Piątek u muzułmanów, sobota u żydów, niedziela u chrześcijan, to może u buddystów poniedziałek? Ależ ignorancja - nie wiedziałam! I jak ja maturę zdałam to nie wiem...
Po śniadaniu (Wiola owsianka z owocami, a ja omlet z masalą plus chleb) mamy zamiar zrobić Tour de Tybetańskie Markety
Pisałam chyba, że to takie nasze targowiska pod plandekami, dającymi cień. Na stoliczkach i coś a'la nasze łóżka polowe rozkładają swoje robótki ręczne, ale i płyty dvd i cd. A tu... niespodzianka. Ten pierwszy - zamknięty. Następny też, i ten w bramie i... każdy inny. A więc na pewno jakieś święto.
I już wiemy - ale wstyd. Do dziś się rumienię... Dziś 6 lipca! 74-te urodziny Dalajlamy! I kto żyw i Tybetańczykiem jest, jedzie na przedmieścia Lehu, gdzie w pobliżu letniej rezydencji Dalajlamy, o której już też pisałam, ludzie świętują urodziny swojego duchowego przywódcy.
Trochę za późno się dowiedziałyśmy. Hm... A więc dziś nie będziemy wspomagać finansowo narodu tybetańskiego. Ale za to dziś dobrze widać jak wielu ich w Lehu osiadło. Jakoś tak wyjątkowo cicho i pusto tego poranka. Pozamykane bazary, sklepiczki w bramach i knajpka w kierunku do Changspy też.
Mango zakupy
Za to odnajdujemy miejscowy targ warzyw i owoców. Nie zrobiłyśmy zdjęć, bo było niesamowicie ciasno! Targ nie jest jakiś tam szczególnie okazały - kawałeczek wąskiej uliczki ze straganami po obu stronach. Wchodzi się skręcasjąc w ledwo widoczne przejście z ulicy głównej. Zadaszone wszystko oczywiście. I wypada patrzeć pod nogi, a jak jeszcze chce się coś kupić to już w ogóle wypada mieć oczy dokoła głowy:):):)
Takie - nie powiem - zdaje się odważne jesteśmy z tymi owocami. Wprawdzie mieszkamy tu sobie już długo, ale owoców tak odważnie jeszcze nie jadłyśmy. Polujemy na mango. I bardzo się nam tutejsze arbuzy podobają - takie maleństwa wielkości melonów u nas.
Sprzedawcy to sami faceci i każdy chce żebyśmy to właśnie u niego kupiły owoce. Kurka. Nie znamy się jak wygląda dobre i dojrzałe mango. Ale cóż - pomaga (w tym przypadku naprawdę pomaga
) kobieca solidarność. Jeden sprzedawca coś strasznie dużo gada, uśmiecha się i pokazuje nam mango w takiej nieszczególnej skórce. Bardzo żółte, ale jakieś takie nieunijne
Spoglądamy w oczy tubylce i na nasze inteligentne pytanie po ladakhijsku: - Hmmmmęęęę??? Ona przytakuje i szeroko, serdecznie się śmieje. Bierzemy! Podobnie wyglądają zakupy arbuza.
A tak to generalnie nie za dużo tam można zaszaleć - malutkie bananki, ziemniaki, ogromne ilości suszonych moreli, orzeszki różnej maści, stosy rzepy itp. Cytrusy też są. Ale to nas jakoś najmniej tutaj interesuje, bo jakoś tak obco na te warunki wyglądają
Żeby z tymi owocami nie łazić, ewakuujemy się do hotelu. A po drodze zahaczamy jeszcze o nasz ulubiony sklep pt: szwarc, mydło i powidło. Woda, cola, ulubione wakacyjne chipsy zielona cebulka dla Wioli i jeszcze jakieś tam słodkie pierdołki
:D:D
Skończyły się nam nasze balsamy do ciał, a więc szalejemy i w takim ekologicznym sklepie obok naszego spożywczaka (tu, tzn u ekologów
wcześniej kupiłyśmy miód), kupujemy oliwkę do ciała z moreli. W szklanej buteleczce, zamykana na taką naszą wódkową zakrętkę
A teraz już fotosy z ekskluzywnego reportażu TVN Style: awangardowe spożycie mango w luksusowym hotelu lehijskim:
A teraz arbuz
Jest jeszcze jedno takie zdjęcie z połówkami arbuza w roli głównej (odwróconymi czerwonym w stronę Wioli
), jak Wiola chce być Dodą, ale tym zdjęciem będę zarabiać jak zacznę ją szantażować
Co tu mówić - mango to jest raj!!! Trochę nieciekawie wyglądało, ale smak bajeczny! Z arbuzem było gorzej. Już niestety dni swojej świetności miał za sobą. Ale i tak zjadłyśmy. Bo przecież nie wyrzucę.
Kiedy ja walczyłam z mango, Wiola przez okno obserwowała robotniczy lud Lehu. Nie ma haha hihi. Jak popatrzyłam na te kobitki dźwigające te wielkie ciężkie płytki na posadzki, to mi się słabo robiło.
Tego dnia jakoś się nie wykazałyśmy fotograficznie. Znalazłam jeszcze zdjęcie, w którym nie wiadomo o co chodzi i nic nie widać
ale widać nieostre liście wierzbopodobnych drzew, które tu wszędzie rosną.
Powłóczyłyśmy się tego dnia po Changspie, po okolicznych pagórkach, po okolicach czortenów pod Shanti Stupą. A że doszłyśmy do wniosku, że już nic ciekawego do fotkowania nie będzie, to poszłyśmy na spacer bez obciążenia
Coś tu tylko takiego, żeby kolor w relacji jakiś był
Znów jemy
Po drodze kupiłyśmy znowu kawałeczek sera z jaka. Zaliczyłyśmy nową knajpę, ale się nam tam nie podobało. Jakoś tak za bardzo ekskluzywnie (tzn. nienaturalnie) było. I tam wypiłyśmy lassi bananowe. Ja Wam chyba nic o lassi nie pisałam jeszcze!!!
To taki napój mleczny - coś w stylu naszych jogurtów. Ale to wg mnie za duże słowo jak na określenie lassi. Naczytałam się przed wyjazdem ludzkich ochów i achów, o tym jak to wszyscy za tym tam szaleją i spijają hektolitrami. Powiem szczerze - mi to nic a nic nie smakowało. Chyba, że mam podniebienie spaczone makkwaczowymi szejkami i to dlatego
Wiola twierdzi, że nie są złe na przyśpieszenie procesów trawiennych - ale takie bezpieczne przyśpieszenie
Wiola lassi wszelakich odmian piła codziennie. Ja nie bardzo. I do tego nie cierpię ciepłego mleka. A to mi się wydawało za każdym razem jakieś takie dziwne
.
Coś dziś wyjątkowo ględzę, więc specjalnie dla Grzegorza i wszystkich głodnych - trzy zdania o wieczorze. Spędzamy go w innym niż dotychczas lokalu - tym drugim tarasie.
Tak się szumnie nazywa
:D:D
A tak szumnie wygląda
I tu zapraszam do kolejnych refleksji na temat budownictwa. Proszę rzucić okiem na tę budowę naprzeciwko i wytłumaczcie mi czemu służą te schody na wysokości okna. Hmmm. No chyba, że to są tylko budowlane schody tymczasowe
To interneszional fud Wioli - to odpowiedź na hasło bruschetta w menu
:D:D
A to - a jakże - MOJE!
Ach jak rozpiera mnie duma z eksperymentowania. Jak zwykle nie pytałam co mam jeść, tylko przewróciłam tłuste karty menu na tibetian kitchen. I wybrałam nicniemówiące mi thenthuk
I jak by to powiedzieć... W doznaniach smakowych coś a'la nasz kapuśniak dostałam
Spodziewałam się jakichś konkretów, ale cóż... Eksperymentowanie to często niespodzianki! Jakoś zjadłam tę miskę liści.
Śpieszę się, żeby czym prędzej jednak te moje bzdurki skończyć przed końcem miesiąca
Jakąś tam granicę znowu sobie wyznaczyłam. Ale, że my z wysokości obłoków lubimy łamać wszelkie granice...
:D:D:D:D:D
Pamiętam. O dżomsie miało jeszcze być
:):)