Ufff - więc wreszcie jesteśmy na "stałym" lądzie
.
Hubert czuje na żołądku sympatyczny ciężar zjedzonej buły.
Ja czuję szum ... po wypitej kawie (na szczęście w głowie, a nie w żołądku
).
Czyli ... możemy ruszać .
Droga początkowo wiedzie ocienioną ściężką, podpartą tu i ówdzie kamieniami. Jest bezpiecznie.
Żadne chaszcze, gałęzie i snejki nie przeszkadzają w pochodzie.
Niedaleko od zatoczki mijamy opuszczone zabudowania.
Synusiowi opowiadam że to w wyniku działań piracko - wojennych.
Robię to, żeby się chłopak nie nudził.
W sumie jest to zbyteczne, bo on do "wielkiej twierdzy" dąży i "koszałki-opałki" o kupce gruzów nie bardzo go wzruszają.
Po krótkim czasie widać dość wyraźnie, że ścieżka wiedzie skrajem łożyska wyschniętego potoku.
Wygląda na to, że wodę widzi on raz na kiolka lat i dawno to było.
Grupa rozpada się szybko.
Tempo jest różne - w zależności od dobrych chęci, masy ciała i rodzaju obuwia poszczególnych uczestników wycieczki.
Wszystkie te parametry występują u nas w środkowych rejestrach.
Nie jest więc dziwne, ze plasujemy się w środku stawki peletonu - maratonu.
Dzieje się tak, do momentu gdy zaczyna się podejście (i zaczyna się nam już ta droga nudzić
).
Bo wtedy ... widzimy to ..
nie pamiętam co to jest - stanowisko obserwacyjne czy cuś ?
A za chwilę to ...
Dodatkowe siły wstępują w nas szybko i ... "łupu cupu jesteśmy w kominie"
.
W środku przyjemny chłodek....
Można się pokręcić, oglądając las kamiennych dachów (i niech się Dubrownik schowa z czerwonymi dachówkami
) ...
... upstrzony nowoczesnością ...
Generalnie prawie wszyscy zachowują się jak japońscy turyści ...
A "samo za bogate" mogą skorzystać z regionalnego oddziału Cepelii. Ceny są z lekka oszałamiające, ale wszystko trafia tutaj albo "per pedes", albo na grzbiecie osiołka.
W oczekiwaniu na resztę grupy myślę o tym, żeby się naoliwić (stawy lepiej chodzą)
.
CDN.