Już, już Piotrze idzie
5 lipca
Leh-Choglamsar-Stok
Ciągnie nas do pałacu
De-morale
Od wczorajszej męskiej decyzji o rezygnacji ze wspinaczki na Stoki, morale w szeregach armii księżniczek mocno podupadło
Jeśli dziś nie zdecydujemy się na wyprawę, to nie mamy szans. Dziś niedziela. W czwartek musimy wrócić, bo na piątek wykupiłyśmy jeepa do Manali. A to z kolei dlatego, że... No nie mogę aż tak uprzedzać faktów przecież!
Właściwie to już się poddałyśmy z tym Kangrim - jednak potrzebujemy trochę sprzętu i...pieniędzy - na jego wypożyczenie, na zezwolenie na wejście - ktoś straszył, że kosztuje to 2000 rupii. Sprawę można ominąć, kombinując jakoś tam, ale jak znam swoje zezowate szczęście, to akurat ja bym spotkała tych haraczobiorców i zapłaciła karę. Kombinować nie umiem i nie lubię
:D:D
Obawiamy się jeszcze jednego - jeśli poszłybyśmy bez przewodnika (a tak jest zdecydowanie taniej), może być niebezpiecznie. Choć mamy superowy angielski przewodnik z wyrysowaną mapą, nie tak łatwo znaleźć drogę. W dodatku na górę wchodzi się w nocy, żeby bezpiecznie wrócić na niższą wysokość. A w ciemnościach w nieznanym terenie, gdzie być może jest śnieg... Czytałyśmy też o wylewających jeziorkach, które sprowadzają lawiny... Hmmm. No żal. Ale wrócimy tam kiedyś - nieco później - gdzieś w połowie lipca podobno najlepiej. Ale w sierpniu już nie, bo zaczynają padać ulewne deszcze.
:D:D
Żeby nam było choć mniej żal, postanawiamy podejść do wioski Stok, skąd rusza się na szlak. A w Stoku jest jeszcze jedna atrakcja.
Nasz uroczy Pascal mówi: "Idąc z Choglamsar i przechodząc przez most, dojdzie się do pałacu, w którym w 1974 r. zmarł ostatni król Ladakhu. Obiekt wzniesiono w 1814 r. cieszy się dużą popularnością z uwagi na łatwe dojście".
Jak się człowiek ochrzcił księżniczką na wysokościach, to wypada, oj wypada tam być.
Opis mocno sielankowy pogłębia demoralizację w szeregach oddziału
:D:D - No to idziemy spokojnie na śniadanko, potem złapiemy jakiegoś busa do Choglamsar i stamtąd ten teoretyczny przyjemny spacerek do pałacu
:):)
[No proszę - czego to się człowiek nie dowie 22 grudnia 2009... Właśnie odkryłam w naszym spisie cen, iż nasza knajpa "yes madame" nazywa się Il forno - to tak z ladakijska
:D:D:D]
Co jemy na śniadanko? Kawa, herbata, ja tosty z masłem, Wiola naleśnik z... kurczę - naprawdę mam napisane: z limonką
Po śniadaniu wolno (morale zdobywców wciąż sięga bruku
) idziemy w stronę zgrupowania busów i ludzi - to w pobliżu wielkiej kolorowej bramy do miasta. Słonko nieco przeszkadza w robieniu tutaj teraz zdjęć.
Jak STOCZYĆ się pod górkę
Pytamy o autobus do Choglamsar. Ludzie kiwają, że dobrze stoimy. Za Choglamsat jest nasze Thiksey. Kiedy podjeżdża bus z napisem Thiksey chcemy wsiadać, ale kierowcy mówią, nie, nie. Zgłupiałyśmy. W końcu sprzedawca biletów (bo jeździ ich dwóch jak w wielu miejscach na świecie: jeden kierowca, drugi bileter) kiwa nam, żebyśmy wsiadły. I zaraz sprawa się wyjaśnia
:D:D Busik zjeżdża na dworzec - minuta drogi z przystanku
I tu dopiero nasi busiarze nam pokazują właściwy bus, który odjedzie za kwadrans. Nim się tam załadujemy, oglądamy ten dworzec - mnóstwo busów starych, zardzewiałych, nieliczne odrobinę nowsze.
A w jednym miejscu dworca... Bardzo przygnębiający widok - kilkudziesięciu hindusów. Tzn. Przybyszów z Indii - jak ja to mówię: "właściwych". Łatwo poznać po ubiorach. Dzieciaki biegają i żebrzą. Przygnębiający widok w tej buddyjskiej rzeczywistości, gdzie z żebraniem - mimo potwornej biedy mieszkańców - nie spotkałyśmy się nawet w zapadłych wioskach.
Wsiadłyśmy pierwsze do busa, więc siedzimy. Za chwile wsiada jedna Kanadyjka - jedzie do Choglamsar, które jest ważnym ośrodkiem buddyzmu tybetańskiego i studiów nad ichnią kulturą i historią. Tu też mieści się wielki teren - coś a'la obóz dla uchodźców tybetańskich. Mnóstwo białych jeździ tu na medytacje itp.
A my nie na medytacje
Kiedy bus rusza, jest już niesamowicie zatłoczony! Jeden drugiemu na głowie siedzi! Ludzie podają pieniądze za przejazd z tyłu samochodu do bileciarza z przodu. Mamy zapłacić po 8 rupii. OSIEM RUPII!!! To za pół darmo! Dla nas oczywiście. Dajemy banknot 20 rupieciowy i nie spodziewamy się reszty. A tu surprajs! - reszta przychodzi do nas! Jak odnajdę pieniążki, to trochę pofocę i Wam pokażę, jakie wygładzone i wypucowane. Rocznik wybicia sprawdzę.
Kiedy się nam wydaje, ze już nikt nie ma szans już tu wsiąść, bus zatrzymuje sie co chwilę i autentycznie wsiadają ludzie!!! Podróż na szczęście nie trwa długo - może się tak tłukliśmy z pół godziny. Jest i Choglamsar.
Znów chwilki nad legendarnym Indusem
I przeprawa mostowa.
Już tradycyjne chorągiewki modlitewne, jak w każdym temu podobnym miejscu. I tak na azymut - idziemy na wprost, w to zielone
Bo zieloność Stoku (wioski) wydaje się być na odległość rzutu kamieniem... Bardzo dobrze nam już znana sylwetka Stoku towarzyszy nam cały czas.
Tu Wiola za mostem
Tu jeszcze ja jako dziarska księżniczka
O jest i ślad do szkoły:
Maszerujemy dziarsko, dziarsko, mniej dziarsko i jeszcze mniej, bo... Bo to znów trasa staruszek ze Świnicy! Wcale nie jest tak blisko, a na dodatek znów potwornie pali słońce, a droga lekko, bo lekko, ale jednak cały czas pnie się w górę. Jak bym teraz złapała tego, co napisał, że do pałacu z drogi są 3 km, to bym udusiła.
Człapiemy tak ze cztery godziny taką szarą, kamienną pustynią, gdzie nie uświadczysz pół drzewka albo czegokolwiek, co dawałoby cień. W końcu trafiamy na mur wyprodukowany z tutejszej cegły, która z kolei jest zrobiona z tutejszej szarej gliny
Przytulamy się jak jaszczurki do chłodnej ściany, usiłując wtopić się w nią. Jest strasznie gorąco.
Śliczne widoki towarzysza nam cały czas. I to nagroda za to człapanie w upale.
W końcu pierwsze domostwa i kwiatki. Takie sympatyczne mikroirysy. Ziemia sucha jak pieprz. Czemu myślę: "Józek, nie daruję Ci tej nocy"
:D:D A przecież to "Nie ma, nie ma wody na pustyni" bardziej pasuje
To pewnie choroba wysokościowa
Mniemamy, że wbrew temu, co piszą w naszym przewodniku, zaczyna się tu rozwijać baza noclegowa. Podejrzewamy, że budują się tu majętni obcokrajowcy (no chyba, że majętni tubylcy się znajdują) - wielkie wille z podjazdami, balkonami itp.).
Kiedy widzimy wreszcie zarys pałacu - czytaj kolejnej wielkiej stodoły - cieszymy się i przyśpieszamy kroku. Ale wcale nie jest łatwo, bo trzeba kluczyć ścieżkami, między murkami oddzielającymi poszczególne miedze.
Co jakiś czas widzimy bramki wykonane z metalowych puszek po oliwie/oleju.
I takie okienka jeszcze się nam fotografują
Wygłodniałe i spragnione tuż pod jakimiś starymi drzewami - niby nasze wierzby - wcinamy resztki kanapek i spijamy ostatki wody.
Kiedy już jesteśmy pod pałacem...
...widok psuje taka to urocza wieża Ajfla -
:D:D:D)
Zapomniałam tam dopytać i teraz chodzi mi to po głowie... Macie jakiś pomysł na to, czemu w górach tak wysokich buduje się budynki z płaskimi dachami? Myślę tu szczególnie o śnieznych zimach. Nie umiem wymyślić czemu.
Nie może być za łatwo - znów strome schodki! Wdrapujemy się.
I oczom ukazuje się dziedziniec. Nad nim - knajpka i śliczny taras ze stoliczkami z widokiem na. Na ładny widok
Trwa przerwa siestowa, więc nim znowu otworzą pałac dla zwiedzających, idziemy jeść. I mamy szczęście, bo jesteśmy pierwsze - szybko zamawiamy po dwie kanapki z pomidorem, herbaty miętowe i pepsi.
Póki co siedzimy w środku, żeby trochę uciec przed upałem. Ale po chwili ściąga do knajpki wielka pielgrzymka Indyjaninów. W knajpie rozkładają swoje wielkie garnki i pojemniki z ryżem, warzywami i ciapatami i rozpoczynają konsumpcję. Brakuje miejsc do siedzenia, więc jak tylko kończymy, idziemy na taras.
Fajnie jest... Niedługo słyszymy mowę ojczystą - to doktorki, samolotowi znajomi Lidki i Emilki, spotkani przez nas w Hemisie. Luksusowo sobie podróżują jeepem (z kierowcą,) wypożyczonym na czas pobytu w Ladakhu.
Mamy czas, więc ucinamy sobie pogawędkę. To ich drugi pobyt w Ladakhu. Już wiemy, że nasze dylematy - wybrać trekkingi w górach czy poznawanie ludzi i kultury, to problem każdego przybywającego tu na krótko gościa. Zgadzamy się, że aby liznąć konkretnie choć jednego i drugiego, trzeba tylko tutaj przyjechać na miesiąc. Inaczej będzie niedosyt.
Ahaaa - mamy satysfakcję, bo się okazuje, że też chcą jechać nad Tso Moriri naszym szlakiem - najpierw doliną Indusu, a potem przez Taglang La. Ale ich kierowca boi się o auto i tej drugiej trasy nie chce pokonywać. Ależ się nam udało, że nasze kochane chłopaczysko i mogło, i chciało!
:D:D:D
Mundurowa droga do domu
W końcu około 14.00 drzwi pałacu się otwierają. Przesympatyczna dziewczyna kasuje po 50 rupii i informuje, że nie można fotografować w tym miejscu.
Pałac liczy ponoć 80 sal, zwiedzać można zaledwie kilka - ale "ile tu tego"!!!
:D:D Biżuteria i różne błyskotki, ubiory, naczynia, mnóstwo czarno białych zdjęć rodziny królewskiej.
Wchodzimy do "kaplicy" - oczywiście znów zdejmujemy buty. Jeden lama usiłuje nam sprzedać amulety i inne cuda, co to chronią przed różnym złem, ale nie czujemy potrzeby ich posiadania. Grzecznie dziękujemy, dajemy mu ofiarkę na zbożne cele - czy też utrzymanie tego miejsca - i spadamy.
Jak nas informuje dziewczyna z kasy, autobus do Lehu odjeżdża o 15.30. Mamy więc trochę czasu, więc dziwujemy się światu z perspektywy przystanku.
Pod spadochronowym dachem kobiety - z połowy wsi chyba - przygotowują posiłek. Dzieciaki jak to dzieciaki - biegają. Jednemu się wyrywa do nas. Przychodzi ze starsza siostrą, no i usiłuje dopasować sobie moje okulary
Mała historyjka obrazkowa, bo mnie maleństwo urzekło:
Na przystanku stoi coś, co można by nazwać chyba naszą kapliczką przydrożną - duży modlitewny młynek. Nie tak okazały i pięknie przyozdobiony jak te w Lehu, ale nieco zapuszczony - pewnie jednak spełnia swoją funkcję i tak.
To za dziewczynami, to ten młynek
Kiedy tak sobie siedzimy i zabawiamy dzieciaki, podjeżdża duuuuuży, stary autobus, prowadzony przez wojskowego. Wsiadajcie! - zapraszają mundurowi. No to wskakujemy. Chcemy płacić, ale nikt kasy nie chce! Okazuje się, że to nie kursowy autobus, a wycieczka hinduskiej młodzieży
:D:D:D
Jest super - jak w reklamie kiti kata - każdy słucha z komórki swojej straszliwej hinduskiej muzyki. I każdy ma ambicje, żeby jego było słychać najgłośniej!!! Koszmar! Oczywiście wszyscy się popisują przed białaskami. Głowa pęka, ale nic to - śmiesznie jest!
Widzicie fajne wentylatorki w autobusie? Niezły patent, co nie?
Nieco się niepokoimy, kiedy widzimy, że nie wjeżdżamy do Choglamsar i na główną drogę do Lehu, ale brniemy jakąś szutrówką wzdłuż brzegu Indusu. Towarzystwo nas uspokaja - luz, luz! Będziemy niedaleko Lehu!
Ale gdzież to dojedziemy, to pojęcia nie mamy! Chichramy się. Mamy tylko jeden problem - jesteśmy umówione z dziewczynami o 17 przed naszym hotelem, a tu już po 16 i nie wiemy, gdzie jedziemy!
A jedziemy przez tereny baz wojskowych. W końcu zatrzymujemy się na pustkowiu (obok bazy), a niedaleko... klasztor w Spitoku, do którego chciałyśmy trafić wczoraj. Tu wycieczka kończy swoją trasę. A my mamy mały problem. Jesteśmy więc jakieś 8-10km od Lehu... Idziemy piechotą? Pytamy o autobus napotkanych drogowców. Pokazują nam miejsce, gdzie juz stoi kilka osób. To prawdopodobnie przystanek
Idziemy tam:
Tracąc powoli wiarę w to, że wrócimy na piątą, siadamy przy drodze. A tu... - ha! Niespodzianka! Podjeżdża jeep - taki taksówkowy. Skoro wsiadają miejscowi, to i my biegniemy. Kierowca musi przemeblować trochę siedzenia i mieści się nas... dwunastka w ośmioosobowym aucie
:D:D
Na dworcu w Lehu płacimy tak jak wszyscy - po 10 rupii!
Dzień pełen wrażeń (kolejny
:D:D) kończymy znów na posiadach u indyjańskiego Włocha - i ploteczkach razem z Lidką i Emilką. Kolacyjka znów niebiańska - ja smażone pierożki momo z
warzywami...
...a Wiola gotowane ze szpinakiem i - cudowna zupa czosnkowa.