4 lipca 2009
Leh
Być i mieć - między duchem a rupieciem
554 w górę
Wczorajszy lajtowy dzień bardzo się nam spodobał. Było bardzo wakacyjnie - spacerek, jedzenie, nacjo- i internacjonalne kontakty. To lubimy! Wymyśliłyśmy więc, że dziś też musimy sobie pochodzić. A celem naszym będzie Shanti Stupa. Już wczoraj wspominałam o niej, jak się dziwowaliśmy światu z Czerwonego Klasztoru.
Żeby dojść do stupy, znów po wyjściu z hotelu skręcamy w lewo, a więc w stronę wioski Changspa.
Sklepikarze już przygotowani na wyzwania dnia. Szczerzę te moje zadrutowane zęby na prawo i lewo, ale żaden ze sprzedawców nie wydaje się być wystraszony - w końcu każdy klient, nawet zadrutowany, to klient
:D:D:D
Popełniamy oczywiście życiowy błąd, mówiąc, że wstąpimy jutro, albo pojutrze, albo jak będziemy po południu wracać. Wydaje się nam, że przechodzi tędy tyyyylu turystów, że na pewno wszyscy się im zlewają w jedno.
Jest wcześnie rano, wiec oczywiście obowiązkowa kawa u naszego włoskiego Indianiana
. Wiola po nocy "zemsty" poprzestaje na black tea, a ja szaleję śniadaniowo - cappuccino!
I zaczynamy nasz marsz leciutko pnąca się ulicą. W przewodniku napisali, żeby się na tę pieszą wycieczkę nie wybierać w pierwszych dniach pobytu w Lehu, bo można to przypłacić co najmniej pogorszeniem samopoczucia - by dostać się do świątyni, trzeba pokonać 554 schody na stromym zboczu.
Tu przypominają mi się staruszki ze Świnicy, o których wspominam chyba przy okazji każdej mojej opowieści-dziwnej-treści z górskich spacerów. Spotkane przeze mnie na szlaku staruszki mówiły mi, że to "taka niewinna, upierdliwa trasa". Nie jest to zbyt eleganckie określenie, ale trasa do Shanti Stupy taka właśnie jest.
Pewnie lepiej by się szło zwyczajną ścieżką, a nie tymi schodami wykonanymi ludzkimi ręcyma. Można też podjechać taksówką, ale ileż można się wozić... Na razie jeszcze nie tęsknimy za autem.
Choć jest rano, upał przychodzi bardzo szybko. Mamy ze sobą po butelce wody, co jest zbyt roztropne, jak się potem okaże.
Tu się droga zaczyna:
I dalej:
Jesteśmy już u góry i idziemy świeżutkim asfaltem do imponującej świątyni, jakże innej od dotychczas zwiedzanych klasztorów.
Wyczytujemy w Pascalu, że świątynia została wybudowana przez zakon japońskich buddystów, który w ten sposób - przez budowanie świątyń - popularyzuje buddyzm na świecie. No i dzięki finansowej pomocy rządu japońskiego, Dalajlama mógł ją otworzyć w 1985 roku.
To teraz nie będę dużo gadać, bo i po co. Pozwolę sobie zaprosić Was do oglądania. Malunki i płaskorzeźby przedstawiają wg mnie ewidentnie Buddę i różne etapy jego żywota
Przed schodami - karteczka, by przed wejściem na mury świątyni zdjąć buty.
Podejrzewam, że trochę przesadziłam z tymi fotami, ale już trudno, jak wkleiłam, to nie wyrzucam
I takie widoczki z góry - też już się Wam może opatrzyły, ale ja mogę godzinami
:D:D
A tuż przed świątynią rozlega się wielki plac, tak trochę wiszący stromo opadającymi brzegami. Jesteśmy prawie same. Na medytację przyszła tu jedna dziewczyna i jeden lama. Jest jeszcze dwóch miejscowych chłopaczków, którzy wbiegli tu za nami.
Mam głupie myśli, że nam gwizdną sandały ze schodów
:D:D: Ale oni tylko pooglądali nas, śledząc jak łazimy wokół świątyni, poprosili lamę o zdjęcie, po czym się zmyli
:):)
Idziemy jeszcze na chwile do środa świątyni stojącej pod stupą - przy małym klasztorze. Powstaje tu chyba jakieś większe centrum, bo uwijają się tu robotnicy. A w środku świątynia wygląda tak:
Tu też trzeba zdjąć buty na zewnątrz, o czym znów jak zawsze informują tabliczki. A przed świątynia - kadzidełka. Przepraszam za brak fachowości w nazewnictwie. Pewnie wypadałoby już o buddyzmie więcej poczytać, ale jakoś nie mam kiedy.
Nie wiedząc czy wypada czy nie, powygrzewałyśmy się na słońcu na tym dziedzińcu, wcinając bułki z serem jaka. No właaaaaśnie - nie wspomniałam o tym. Te zakupy zrobiłyśmy po drodze. Jaczy ser - wygląda jak nasz raczej łagodny żółty - jest bardzo dobry! Mniemam, że do wina byłby wyśmienity. No ale na wino niestety tutaj nie mam szans. A przy okazji jest bardzo drogi - nie wiem czy nie skłamię, że 10 dag kosztowało 60 rupii.
To teraz moje ulubione zdjęcia tego dnia. To najwyższe przed nami to Stok Kangri - obiekt naszych westchnień i marzeń, który... No o tym jeszcze opowiem
Chabry z poligonu, wiozę ci do domu
Kiedy już się nam odechciewa wygrzewania, planujemy, że zejdziemy sobie ulicą tam, gdzie poniosą nas oczy. Podejrzewamy, że jakieś 10 km dzieli nas od klasztoru w Spitoku i może by się tam udało dojść.
Schodzimy znowu schodami:
Idziemy ulicą, a po jej obu stronach nic tylko bazy wojskowe i mnóstwo różnego rodzaju pojazdów armijnych. - Myślisz, że tu się można wypuszczać na spacery? - pytamy jedna drugą. Nie bardzo się przejmujemy. Dopóki ktoś nas nie przegoni albo nie rozstrzela, to idziemy.
Przy drodze ustawiono rząd ogromnych tablic, przedstawiających tutejsze chronione zwierzaki.
Zapomniałam Wam wczoraj napisać, że właśnie w okolicach Hemisu znajduje się park narodowy, w którym - tra la la la - można spotkać panterę śnieżną! Nam się nie udało. Gdyby się udało, to pewnie już dawno byście nas widzieli na okładce National Geographic
Upał bardzo się daje we znaki. Trochę przesadziłyśmy z tym brakiem roztropności i wody. No i tradycyjnie chce się siku. Kiedy trafiamy w okolice maleńkiego klasztoru - nie mam pojęcia co to było, nigdzie na mapie nie znalazłyśmy - niedaleko stoją śmieszne ceglane a'la latryny. Wśród kwiatków (nazwijmy je chabrami, choć w ogóle ich nie przypominają, ale pasują do żołnierskiej piosenki o poligonie
:D:D ) latają takie ogromne żuki robiące mnóstwo hałasu. Groźnie to to wygląda, więc siku kobiety machającej rękoma, żeby się opędzić od tych stworów wyglądało chyba dość makabrycznie. Ale prawdopodobnie nikt nas nie widział.
Krótka sesja przed klasztorem.
Mam jeszcze kolekcję chorągiewek stamtąd, ale już na pewno macie dość, a jeszcze Was będe nimi katować
I tak na azymut chcemy wrócić już do centrum miasta, żeby się napić wody!!! Idziemy przez płoty, podwórka. Żywej duszy nie uświadczysz, bo kto by na taki upał wychodził.
Przed jedną chałupina siedzi staruszka. Myślimy, żeby ją zapytać o drogę, ale ona czyta w naszych myślach i uprzedzając nas pokazuje żwawo ręką dziurę w płocie. Nie bardzo łapiemy czy to odpowiedź na nasze niezadane pytanie, ale jakby co to idziemy w kierunku dziury. I Bogu dzięki już jesteśmy prawie w domu!!! Kilkaset metrów i jesteśmy na jednej z tych dwóch czy trzech głównych ulic Lehu.
Już w centrum rzucamy się na pepsi i wodę. W temacie wody do picia - pojutrze Wam opowiem o dżomsie. Proszę mi przypomnieć. Dziś nie, bo pojutrze mi będzie lepiej pasować. A teraz wspominam, żeby nie zapomnieć
:D:D:D
Bo to co nas podnieca, to się nazywa kasa
Już napojone, odzyskujemy chęć do życia i zabawy. A więc... No co tygrysku patrzymy sobie szelmowsko w oczy...? A więc (nie zaczyna sie zdania od "a więc") - postanawiamy wypłacić pieniądze z bankomatu!!! Musimy tego spróbować, bo to, co oglądamy, jest jakąś wartą tego przygodą!!!
Ustawiamy się karnie, jako gdzieś trzydzieste w kolejce za wojskowymi. Wiola leci jeszcze po kolejną wodę, ja stoję, potem zmiana warty. Jako, że jestem nikczemnego wzrostu w porównaniu z wojskowymi, ci, którzy przychodzą za mną, próbują mnie wypchnąć z kolejki i zepchnąć pół metra niżej - tzn. z wysokiego krawężnika na ulicę. Ale potrafię robić paskudne miny i mamrotać niegrzecznie po polsku jakby co.
Kiedy przychodzi Wiola nabierają respektu. I oczywiście widok Wioli przynosi nam młodego Indianina, od którego się dowiadujemy, że do bankomatu obowiązują dwie kolejki!!! Jedna dla mężczyzn, druga dla kobiet!!!!!!! Mówi nam ów Indyjanin, że pewnie o tym nie wiemy, a on tu jest ze swoją dziewczyną, która właśnie stoi w tej drugiej dużo, dużo krótszej kolejce.
Ale nie myślcie sobie, że tak łatwo pójdzie w tej krótszej kolejce. Sprawa wygląda tak - trzech facetów, jedna kobieta, trzech facetów, jedna kobieta - a i to tylko wtedy jak się znajdzie jakiś czarujący dżentelmen, który pilnuje zasad. Bo gdyby nie pewne zasady, to kobiety tutaj, w życiu publiczno-uliczno-komunikacyjnym, nie miałyby szans..
Na przykład często w Indiach, w autobusach pilnuje się zasady, że z przodu, w pobliżu kierowcy są miejsca zarezerwowane dla kobiet i dzieci. Tu podobnym przywilejem była kolejka.
Jesteśmy już na schodach do pomieszczenia z bankomatem. Pomieszczenie klasyczne - takie jak u nas - jakieś półtora metra na półtora.
Jakby nie patrzeć, to prawdopodobnie nikomu z Was podczas wypłacania pieniędzy nie towarzyszył nikt obcy za zamkniętymi drzwiami. A tu... hihihihihihi. TU W TAKIM POMIESZCZONKU STOI TYLU LUDZI, ILU SIĘ ZMIEŚCI!!!
Wiszą sobie na karku, przyklejeni do pleców! Ten, kto już dopchał sie do ekranika ma ośmiu kibiców - ledwo zdoła włożyć kartę, potem wyjmuje zza pazuchy karteluszki z PIN-em (tu chyba wszystkim zaczęli wpłacać jakieś pieniążki na konta, bo przed nami stał staruszek, który miała 5 kart i z każdej wypłacał po sto rupii); wszyscy kibice pomagają wklepać ten PIN, potem mówią, która strzałeczka. Noo oszaleć można!
To wszystko jest tak szczere i spontaniczne, że płaczemy i śmiejemy się jak wariatki! Poza wklepaniem PIN-u i odbiorem gotówki, nasi bankomatowi kumple wszystko chcą zrobić za nas. Ale wszystko wyświetla się trochę inaczej w naszym przypadku niż ich (ta zagraniczna karta...
) i nieco wszyscy się gubimy. Ale jest rozgarnięta studentka z Mumbaju vel Bombaju, która ze śmiechem nam pomaga.
Jakbym chciała przesadzić to bym powiedziała, że wychodzimy jak po napaści przez dzikie koty - poszarpane i obdarte
:D:D Ale psychicznie tak się czujemy
Oddychamy odprężone i idziemy wreszcie jeść do naszych "yes madame"!!! Biorę coś, co nazwali mix veg raita - a była to nasza sałatka pomidorowo-ogórkowo-cebulkowa w jogurcie. RAJ!!! Zagryzłam frytkami, A Wiola wzięła omlet szpinakowy i ziemniaczki. I do tego dwie herbatki miętowe z listkami żywej mięty.
Wiola w oczekiwaniu na jedzenie - niczym jakie hinduskie bóstwo z aureolką
Obok nas rozsiada się grupa młodych lamów - popijają ginger tea, bawią się telefonami i jakimiś zegarkami z kompasami zdaje się
W pobliżu knajpy znów nas zatrzymują dźwięki naszej ulubionej KKKKKHHHHHHORWy
Nie ma mocnych! Dziś kupujemy. A do tego płytkę z tą wersja mantry Om mani..., którą słyszymy tu na każdym kroku.
Okładki płyt tak wyglądają.
Wychodzi na to, że prześladujące nas dźwięki znad Tso Moriri, to jakaś himalajska produkcja filmowa!!!
Po południu razem z Lidką i Emilką trafiłyśmy do naszego italian-indian man no i... tak, tak - uzupełniamy brak oponki na żebrach - banany w cieście, z czekoladą!!! I rzecz jasna kolejne kawki.
A to jeszcze Wam pokażę momo Lidki. Podają tak ładnie ułożone na talerzu dokoła, a w środku miseczka z zupką - coś a'la minestrone. Przy czym to tak pikantne, że oczy wychodzą na wierzch.
Przed nami też wieczór męskich - tzn. poważnych
- decyzji. Miałyśmy w planach zdobywanie Stoku Kangri - tego pięknego szczytu, który ma prawie 6200m, ale rezygnujemy. W górach jest jeszcze bardzo dużo śniegu. Ja nigdy nie chodziłam w rakach i z czekanem i trochę się boję. Ten sprzęt musiałybyśmy wypożyczyć tutaj.
Wiola ma odwagę i wielką ochotę. Ale gdyby się coś niedobrego działo, to ja nie mam żadnego doświadczenia i nijak nie pomogę. Lidka też ma ochotę. I pewnie we trzy byśmy zaryzykowały. Ale ona martwi się o Emilkę. Dziewczyny więc prawdopodobnie pojadą na dwudniową wycieczkę do Doliny Nubry, a my... Aaaa to napiszę w tzw. Jutro
Póki co wspólnie szukamy jakiegoś niezbyt drogiego jeepa, którym niestety niedługo opuścimy Ladakh i zjedziemy do Manali. Znajdujemy - jak się nam wydaje - super okazję - po 1500 rupii od głowy. Ale o tem potem, bo będzie o czem