2 lipca 2009
Leh
Nasze wzloty i upadki/upadków brak
Między pałacem, a klasztorem
O porannych rytuałach już nie będę - wiadomo dla Wioli poranny odcinek serialu s-f z moich snów, krew z nosa w chusteczce, a reszta to jak w kraju
:D:D
Aaaaaaaa jeszcze o jednym nie napisałam. W tamtejszym klimacie potwornie wysycha skóra. Pewnie wszystkie panie zabierające w podróż walizkę kosmetyków teraz złapią się za głowę oburzone i zdegustowane - ale my dla ograniczenia bagażu zabieramy jakieś jedno smarowidło (tzn. po jednym na głowę), którym się można wypięknić z góry na dół
I tu to smarowidło kokosowe i czekoladowe szło jak... Chyba powiem - jak woda w cywilizacji.
Przez okno wdarło się nam do pokoju lodowate powietrze - o rrrrrany. Wprawdzie jest dopiero siódma, ale czemu aż tak zimno??? Wyciągnęłam się jak gęś wyścigowa, wystawiłam głowę dziecka z pastwiska - znaczy się własną, nieuczesaną - za okno no i... okoliczne góry - BIAŁE!!!
To nas zmobilizowało do tego, żeby się szybko ubrać i pójść dziś na wzgórza ponad miastem, na których wybudowano pałac królewski i nieco powyżej - Czerwony Klasztor. Upał i wysokość pierwszego dnia skutecznie nas zniechęciły do tej wspinaczki, ale dziś musi być już ten dzień, kiedy trzeba podejść do obowiązkowych ponoć punktów programu w Lehu.
Najpierw jednak śniadanie w jednej z knajpek. Nie wiem co mnie podkusiło, żeby się napalić na ogromnego, opływającego lukrem pączka do kawy. Koszmar! Potwornie tłuste to to i słodkie jak sto bandytów.
Nie skarżyłabym się wcale na tego pączka, ale uciążliwie siedzi mi na żołądku i odbiera ochotę na spacer. Ciągnę się za Wiolą, bo oczywiście nie idziemy cywilizowaną drogą, ale jakimiś opłotkami, wzgórzami, miejscami, gdzie chyba dawno temu postawiono czorteny, bo jakieś takie już stare i obsypujące się.
I takie widoczki
Mam jeszcze jeden problem zawziętej natury - szukam wciąż pomysłu na "Mikrokosmos". To tu, to tam łowię jakieś kwiatki. Dziś ostatnia szansa do wysyłki
Plus taki, że jesteśmy 4 godziny do przodu
:D:D Ale coś mi nie idzie i niebo dziś mocno zachmurzone.
W końcu trafiamy na właściwą drogę do pałacu i... rozbieramy się, bo zaczyna być ciepło. Urzeka nas wejście do biura sprzedaży biletów linii lotniczych, którymi przyleciałyśmy do Śrinagaru
A obok się czai kiciuś lehijski
Po drodze musimy pokonać teren boiska do gry w polo. Właściwie to nasze zmysły mówią nam, że to miejska publiczna toaleta. Na wstrzymanym oddechu przebiegamy tempem olimpijskim ten śmierdzący teren.
Idziemy sobie tak nieśpiesznie i robimy zdjęcia miastu. Po lewej mamy tę muzułmańską dzielnicę, o której wspominałyśmy wcześniej.
Interesujące życie dachowe:
Tam chcemy dojść - klasztor
A to pałac, już niedaleko
A na murze obok drogi prowadzącej do pałacu, ślad zostawił mój cichy wielbiciel. Taki skryty, że do dziś się nie odezwał
A to ja w oczekiwaniu na nadawcę
Przed nami pałac. Już kiedyś Wam wspominałam, że wszystkie tutejsze pałace kojarzą mi się ze stodołami. A ta stodoła jest ogromna! Ma dziewięć pięter! Jej zwiedzanie to święty punkt programu wycieczek. Wiem, że wielu by nie odpuściło, ale mi sie potwornie tam nie chciało wchodzić. Rzadko się nam to zdarza, ale zaufałyśmy przewodnikowi, w którym było, że: "pałac w Lehu przypominający do złudzenia miniaturę tybetańskiego zamku Potala w Lhasie, został zbudowany w XVII w. Obecnie budowla jest opuszczona i zniszczona (...) Uwaga na dziury w podłodze!".
:D:D:D
A tak w ogóle to była to siedziba królewskiej rodziny Ladakhu przed jej wygnaniem do Stoku w latach 30. XIX wieku. A o ile dobrze doczytałam, to wygnali ich Kaszmirczycy.
Jeśli ktoś z Was tęskni za szczegółową historią, to ciocia guglarka na pewno pomoże.
Chwila oddechu
To widoczek z drogi przed wejściem do pałacu:
Nie idziemy do pałacu, a więc odbijamy w prawo wąską ścieżką do Czerwonego Klasztoru.
To, że są tu fajne jaszury to nic, bo...
...mnie urzekają takie rozczochrane białe kwiatki
(ja mam z tym czochraniem, co nie?
:D:D:D:D:D)
Mówię Wioli - to jest to. To będzie mój Ufolud z Mikrokosmosu.
Kiedy się tak gimnastykuję z tym makro, zaraz będę miała drużynę kibiców na plecach. Drużyna była na wycieczce w pałacu i właśnie go opuściła. Oto fotograficzna historia zdarzenia:
Słonko już wysoko, Poranny chłód już został zastąpiony przez upał. Mozolnie pniemy się w górę. Odpoczywam odliczając kroki. 50 i odpoczynek. Jak zrobię 52, to się cieszę jak dziecko
Jestem w połowie góry, kiedy widzę jak z odbicia ścieżki idzie ludzik. Raaany, ale zasuwa. Po chwili (!!!) jest obok mnie. Sympatyczny Amerykanin w tyrolskim kapeluszu wie, że w tym momencie na pogawędkę mnie nie naciągnie. Wybuchamy oboje śmiechem i mówi mi, żebym szła i się nie zatrzymywała, krok za krokiem, powoli, ale się nie zatrzymywać. Nie jest łatwo, ale wiem, że to sensowny sposób.
Niedługo doganiam Wiolę i już jesteśmy na przyklasztornych schodach. Siedzą tu też dwie nastolatki z podręcznikiem do angielskiego. Uczą się jakiejś konwersacji na lekcje.
A my ucinamy sobie pogawędkę z Amerykaninem, od którego dowiadujemy się o dwudniowym święcie, które dziś właśnie rozpoczęło się w klasztorze w Hemisie, odległym o około 50 km od Lehu (przejeżdżałyśmy w pobliżu wczoraj).
I tak noga za nogą i wreszcie
I wtedy obie stukamy się w łepetyny! No tak - dziś rano nasz młody "Dżuleeej" z recepcji pytał czy nie chcemy jechać do Hemisu. Ale nie powiedział, czemu akurat dziś powinnyśmy, a my - jakie głuptaski - myślałyśmy, że to jakiś wybieg siedzących w hotelu taksówkarzy; że znów nas ktoś próbuje naciągnąć. Wstyd nam za naszą podejrzliwość...
Postanawiamy znaleźć na jutro taksówkę, którą pojedziemy zobaczyć święto! W końcu takiej okazji zmarnować nie można!!! Nasz Amerykanin chwilkę siedzi sobie pod klasztorem, a my oczywiście na tym nie poprzestaniemy. Wspinamy się po sypiących się schodach, zmurszałych drabinach.
Gdzie na murku takie cos - na kadzidełka chyba
I karteczkę - z modlitwą?
Wszystko jakieś takie opustoszałe, choć klasztor na pewno funkcjonuje, bo właśnie wyszedł z niego mnich i ochoczo podreptał do zaparkowanego niedaleko suzuki
:D:D (bo można do klasztoru także dojechać normalną drogą).
Adres jest, więc i adresat musi być:)
Robimy zdjęcia na wszystkie strony.
W oddali biała Shanti Stupa - pojutrze o niej opowiem
I klasztorne okienko
Wiola podniebna księżniczka
Złapać oddech
Na murku ktoś zdążył napisać słowa mantry:
I jeszcze - jak zawsze - gdzieś to stanęły, albo zawisły nasze stopy:
I taka radosna twórczość:
Słońce mocno piecze, ale postanawiamy zdobyć jeszcze sąsiednie wzgórze, do którego ktoś przeciągnął sznur żółtych chorągiewek. Nasze nastolatki z kolei siłują sie z ogromnym krzakiem żółtych dzikich róż. W upale kwiaty pachną zniewalająco!
Kiedy już jesteśmy na szczycie, dziewczynki doganiają nas i dają w prezencie po róży, chichrając się niemożebnie. Proszą o zdjęcia i proszą o przysłanie im odbitek. Obie to córki uchodźców tybetańskich.
Zbiegają na lekcje, po drodze dając jeszcze róże parze Szwajcarów. My czekamy na nich i we czwórkę wymieniamy się co, kto, gdzie widział. Ich pobyt już się kończy. Na koniec zostawili sobie Leh.
Nieśpiesznie schodzimy w dół.
Jeszcze trochę podglądania ludzi:
Ale im bliżej miasta tym bardziej przyśpieszamy, bo... NO BO GŁODNE JESTEŚMY!!!
:D:D:D:D:D
Rodaczki
Tym razem wybieramy inną knajpę. I nie za dobrze trafiamy, bo pamiętając o rajskim biryani, tu też zamawiam podobne. Ale to jest doprawione po indyjskiemu. Ogień!!! I tak mi zepsuli trochę humor
Wiola pożywia się gotowanymi warzywami.
I kiedy się tak mniej lub bardziej zadowolone delektujemy, do knajpy wchodzą dwie blade twarze
No i.... Witaj mowo ojczysta! Dwie urocze dziewczyny to gdańszczanki - Lidka i jej córka Emilka (wybaczą nam, zwłaszcza nastolatka Emilka, że myślałyśmy, iż są siostrami
:D:D ).
Dziewczyny przyleciały dziś rano z Delhi. Od razu znajdujemy wspólny język, świetnie się nam rozmawia. Wszystkie żałujemy, że nie przyleciały 2 dni wcześniej, wtedy razem byśmy pojechały nad jeziora...
Czas miło płynie na rozmowach towarzyskich. W Polsce pewnie nie spotkałybyśmy sie nigdy w życiu
Dziewczyny dziś rozeznają teren, ale już umawiamy się na jutro, na wspólną wyprawę taksówką do Hemisu! Wszystkie się cieszymy, że koszta podróży się nam podzielą!
Bankomat!
Najedzone obserwujemy popołudniowe miasto. Nie da się nie zwrócić uwagi na coś, co nas nurtuje od pierwszego dnia - BANKOMAT. To jedyne tego typu zjawisko w całym Ladakhu. Ustawia się tam długa kolejka przez cały dzień! Dziś (a będzie tak i jutro, i pojutrze) chyba wszystkim wojskowym wypłacili żołd. Co trochę podjeżdżają wojskowe autobusy, z których wysypują się całe umundurowane bataliony
:D i grzecznie ustawiają w kolejce. Do tego dzikie tłumy turystów z całego świata.
Porozumiewawczo patrzymy na siebie - musimy też spróbować tego, bo wygląda to na jakiś hardcore
:D:D
Last minute
Ale nim zrealizujemy ten plan, przed nami - jak sie okazało - heroiczne zadanie wysłania zdjęć na konkurs. Jak Wam już pisałam, tutaj co drugie drzwi to kafejka internetowa. Ale dziś oczywiście, kiedy nóż na gardle i Voluś czeka na ostatnich z ostatnich... Wszędzie na tychże drzwiach kartka, ze net nie działa!!! Zaczynam podejrzewać, że wraz z porannym śniegiem, który spadł w górach, na ziemię pospadały też wszystkie satelity
i nigdzie we wsi nie działa net.. Czarna rozpacz!
:D:D Mam zdjęcia, chcę je wysłać, ale jak?!
Odnajdujemy jedną kafejkę, ale można tylko lekkie maile wysyłać. W końcu... - najciemniej pod latarnią - trafiamy do ostatniej nam znanej kafejki - heheeh - tuż obok naszego hotelu. Jej właściciel od razu szeroko się uśmiecha - pewnie, że wszystko działa.
Wolno, bo wolno, ale działa. Tak mu wytłumaczyłam o co mi chodzi, że chyba odniósł wrażenie, iż muszę przekazać światu jakieś super-hiper-mega-ważne zdjęcia.
Przeprosił wszystkich obecnych, a właściwie mówiąc elegancko - wyprosił ich od komputerów - żeby nikt nie obciążał łącza i tak dzięki niemu w ciągu ponad dwóch godzin udało się wysłać nasze cztery zdjęcia - trzy moje i jedno Wioli
:D:D
Emocji nie brakowało
Nim zgaśnie dzień, dla ochłonięcia Wiola kusi: chodź, napij się ze mną piwa... Prędzej wypiję mleko wściekłej owcy niż piwo. No nie lubię - co zrobić
Ale czego sie nie robi dla przyjaciół
Ciągnę nogę za nogą i idziemy obie, do naszej knajpy, tej od chłopaków "Yes Madame".
Tu chłopaki mają licencję, więc piwo można kupić bez obciachu i czajenia się (a o tym jeszcze będzie
)
Kiedy Wiola prosi o małe piwo, nasz kelner robi minę zbitego mopsa - Hmmmm, mamy tylko takie 0,6l. Nazywa się Kingfisher. Jest jeszcze drugie - Godfather.
Patrzę na Wiolę: - Wypijesz? Oczy Wioli coś takie jakieś niepewne. Mówię jej - kupujemy. Wypijesz, ile dasz radę, a resztę zostawimy
:D:D
Ochoczo zamawiamy! Kiedy kelner nam je przynosi i otwiera - jak zawsze piana zalewa połowę knajpy (ja jeszcze nie wiem czemu, bo nie byłam pilną uczennicą na fizyce i myślę, że kelner to skończony niezdara. Dopiero niebawem się dowiem czemu tak jest
) - i tak cichutko, nachylając się w naszą stronę: - Are you Russians?
Parskamy śmiechem, choć nie wiemy czy nie powinnyśmy się oburzyć! Wiola już jest pewna! Choćby nie wiem co - wypije to 0,6!!! A co! Tylko Rosjanin może?! Polak, a właściwie Polka to dopiero potrafi!
Połowa butelki poszła Wioli bez problemu, potem zaczęły sie schody. Tzn. schody to dopiero się zaczną! Ale ukradkiem spoglądający kelnerzy i ich uśmieszki skutecznie ją dopingowały
Ostatni łyk i tylko do mnie: - Mysza... Tragedia. Nie wyjdę stąd. Idź przede mną i spodziewaj się, że będę Ci leżała na plecach
:D:D.
Tylko spokój może nas uratować. Przecież nigdzie się nam nie śpieszy!!!
Siedzimy tak, aż trochę wyparuje
Po czym z królewskom, prawdziwom godnościom osobistom
opuściłyśmy lokal. Wiola kurczowo trzymając się poręczy krętych schodów
:D:D