Zdaje się, że trochę mi się spało. Mówcie mi niedźwiedziu. W końcu mam misowate imię
A nad Tso Moriri dziś w grudniową noc pewnie głębokie śniegi
W życiu układa sie różnie - kwadratowo i podróżnie
Dziękuję, że jesteście. Na ile to życie pozwoli - chcę pisać. Ale różnie bywa. Gadu, gadu, a walizka po peronie... Lećmy
:):)
30 czerwca 2009 - Część kończąca ten dzień
Gdzie czomo wołała ri ri
To na początek znowu mapa. Skupiamy się na tych dwóch niebieskich plamkach jezior w prawym dolnym rogu
:):)
Królestwo sreberek JAKIchś
A ja tak o tym spaniu nie bezpodstawnie, bo moje wspomnienia z drogi od Namshang La do niemal samego Tso Moriri, to potworna walka ze snem, spowodowanym wysokością. Walka okrutna, bo bardzo chcę zobaczyć i zapamiętać co za oknem autka. Żeby było śmieszniej w tym spaniu nie przeszkadza nawet nieludzkie telepanie - bo jedziemy znów bezdrożami - po kamorach, zboczem górki, potem po jakimś potężnym płaskim terenie - niby płasko, a auto skacze niemiłosiernie.. To chyba jest namiastka Dachu Świata - jesteśmy wysoko, a tu tak płasko dokoła
I nagle kamory ustępują... żółtemu piaseczkowi! Podpieram oczy na zapałkach, bo ze zdumienia wyjść nie mogę - PIASZCZYSTA PUSTYNIA!
Nie koniec niespodzianek. Po chwili zza piaseczku wyłania się coś turkusowego! A w oddali białe potężne góry. W 98 procentach swojego jestestwa nieprzytomna jęczę: Tso Moriri? A Ladakhijczyk żwawo po raz pierwszy inaczej - No madame!
:D:D:D Bo to dopiero maleńkie jeziorko Thadsang Karu. Zawsze myślałam, że taki kremowy kolor średnio pasuje do turkusowego. Ale jak to mówią pewnie i Dolce, i Gabbana i Jacyków
:D:D:D - jeśli kolory pasują w naturze, to pasują i w ciuchach. Od tej pory już się nie waham.
Ruszam się już nieco żwawiej - w końcu zjechaliśmy jednak odrobinę w dół
Jeziorko oglądamy z oddali. To jeszcze nie nasz główny cel. Dalej już pilnie z aparatem w łapkach, bo oto... Noo tak się ucieszyłam, że nasz Ladakhijczyk mało nosa na szybie nie rozbił!
Bo też i oto
widzę całe ogromne stadka tych co to zawijają w sreberka!!! Świstaków jak mrówków! A jakie śmieszne - ni to walczą ni to się bawią. Urzędują przy samej drodze. Jadący samochód nie robi na nich wrażenia, ale kiedy się zatrzymujemy, otwieramy okno i wystawiamy aparaty - zamierają jak stop-klatka na filmie i czmychają do norki albo udają, że ich nie ma. To tysiąc razy lepsze od najlepszego programu rozrywkowego!!!!
:D:D:D:D:D:D Ostatnio się tak ubawiłam patrząc jak z oceanu wychodziły pingwiny na Philip Island w AU
:D:D
Nie zdążyłam zapamiętać, a teraz nie umiem znaleźć - ale liczba świstaków przypadających na jednego mieszkającego człowieka jest tu rzędem jakichś ogromnych wielkości.
Jaki jak jest
Ledwom ochłonęła po świstakach, a tu nowa rozrywka - JAAAKI!!! Nie znam się jeszcze na tyle by odróżnić jaka od dzo - czyli skrzyżowania jaka z bydłem domowym, więc będę mówiła, że wszystko to, to były jaki. Fajnie brzmi. I tak niesamowicie. Oto w odległości 10m przed sobą mam zwierza, o którym czytałam w himalajskich opowieściach naszych najwybitniejszych himalaistów. Wrażenie bezcenne.
A jaki jak jest każdy widzi - kupa włochów, żre trawę i nie ucieka
:D:D Można więc robić zdjęcia znacznie spokojniej niż w przypadku sreberek.
Nasz kierowca ma straszny ubaw z nas i naszego szalonego skakania z kamienia na kamień - byle złapać świstaka lub jaka - się rymło
Jak słusznie wspomniała wcześniej Tymonka - relacje powinno się pisać przed wyjazdem
Bo oto dopiero teraz wyczytałam, że "W 1972 roku, The Indian Wildlife Act uznało większość gatunków zwierzt występujących w tym regionie za zagrożone wyginięciem. Do nich zalicza się m.in.: tybetańską antylopę oraz gazelę, dzikiego jaka, wilka tybetańskiego, dzikiego psa, rysia, czerwonego lisa, kiang, niedźwiedzia brunatnego, świstaka, oraz śnieżną panterę. Występujący czarnoszyi żuraw, znany jest tylko w Ladakhu, Nepalu, Sikkimie, Chinach oraz Bhutanie. Całej populacji aktualnie jest ok. 8000, z czego 60 sztuk znaleziono w Ladakhu. Ptak ten należy do najbardziej unikalnych na świecie".
Jestem pewna, że ptaków żadnych na widoku niestety nie było. Zapomniałam Wam wcześniej powiedzieć, że Wiola się strasznie upierała, żeby zatrzymywać przy każdym napotkanym koniu - bo to na pewno wild horse
, ale chłopak tylko spoglądał uspokajająco: easy, easy girls. Maybe tomorrow
W sumie to ja nawet nie wiedziałam, że dziki koń to coś szczególnego. Okazuje się, że jak najbardziej
Ja Wam się tu zwierzam i zrobiło się takie jakieś "I animal to you"
a my przecież dowodydowody!!! I za chwilkę - JEST WODA! Oczywiście, że robimy przystanek. Świeci ostre słońce, ale upał to to nie jest. Co tu dużo mówić... Popatrzcie sobie.
Nie zapominajmy jednak o fizjologii bo pęcherz to się nam tam o swoje dopomina co pół godziny, iż żywię nadzieję, że zatrzymamy się w jakimś sensownym miejscu na tej płaskiej jak stół plaży. No jeeeest - w okolicy, tzn. przy samej wodzie - ogromny kamień. Wiem, wiem, wokół sami swoi, no ale wicie rozumicie
Czemu czomo i te takie
Tu sobie robimy dłuższy spacerek. To w końcu cel naszej wycieczki. I już czas na wyjaśnienie tytułu odcinka. Złożoność i niebotyczne skomplikowanie związane z nazwą jeziora - wprost mnie powaliły. Podobno ustnie się przekazuje, iż oczywiście było to dawno, dawno temu.
Pewna kobieta wjechała do jeziora na jaku, chcąc przedostać się na drugi brzeg. Oczywiście zwierz się zmęczył, bo jezioro trochę duże jest. Przerażona niewiasta - ponoć mówi się czomo - mówiła mu ladakhijskie wio koniku, co ponoć brzmi: "ri, ri, ri". I tu następuje tragiczny koniec historii. Bo oczywiście ri ri nie pomogło i oboje uririli się w jeziorze. A woda zimna. I ponoć słonawa. Początkowo nazywano więc jezioro Chomo - riri. A potem nazwę uprościli.
Jak wyczytałam, jezioro ma 19 km długości i 7 km szerokości. Z Lehu trzeba pokonać 215 km. Aha - i jesteśmy na wysokości 4242 m npm. I jeszcze wyczytałam, że "Region ten często opisywany jest jako wysoko położona zimna pustynia, której cechą główną jest brak ogromnych, stromych zboczy górskich. Stąd hulający bez przerwy wiatr rzeźbiący co miękkie partie gór".
Woda szybko paruje i jezioro jest słonawe. No i żal, że ludzie nie mogą z niego żyć, bo nie ma w nim ryb ani innych żywych wodnych świstaków i jaków
:D:D
Za końcem świata
Czas płynie, głód w oczy zagląda (nawet nie ten mały tylko jego starszy brat), kierowca zaprasza do fury i tłuczemy się powolutku do miejsca naszego noclegu, strzelając oczami za świstakami (nooo znowu są!!! I to ile!!!).
Z naszego przewodnika wydanego 10 lat temu wynika, że nasza wioska - Korzok, to jest ta pierwsza za tabliczką "KONIEC ŚWIATA". Że tam to już nie ma totalnie nic, poza buddyjskim żeńskim klasztorem - z końca zdaje się XIX wieku. Że trzeba mieć ze sobą zapas jedzenia, wody i wszystkiego, czego do życia potrzebujemy.
Początkowo wydaje się nam, że tak jest mimo upływu lat, kiedy widzimy taki przybytek:
Ale wkrótce wspinamy się lekko drożyną i naszym oczom ukazuje się całkiem zgrabna, cywilizowana wioska. Jakiś kilometr za nią po lewej - niczym obóz dla uchodźców - białe namioty dla turystów. My mamy swój. Ale można wynająć taki właśnie gotowy.
Zjeżdżamy w stronę ślicznej zielonej doliny poprzecinanej odnogami strumyka. Wokół autentycznie niebosiężne góry. Te ośnieżone to pewnie ponad 6,7 tys już mają...
Postanawiamy się rozbić na takim kawałku między dwoma strugami. Lubimy sie postraszyć, więc zmyślamy - a jak nocą przyjdzie ulewa i nas zaleje z obu stron? Hi hi hi.
Nasz kierowca idzie do kumpli do wioski, a my dokonujemy pionierskiego rozpakowania naszego nowego namiotu. Z czystego lenistwa nawet nie zajrzałyśmy w PL czy mamy w pokrowcach wszystkie szmatki. A że każdy namiot dla nas jest prosty jak budowa cepa, radzimy sobie bezproblemowo
Choć nie. Jeden problem jest. Najchętniej byśmy wszystko robiły na siedząco. Czujemy się jak piłkarze z replay'a
:):) Poootwoooornie wolno się ruszamy. Kiedy namiot stoi, marzymy tylko o jednym - wreszcie wyciągnąć kości. Z kierowcą jesteśmy umówione na spacer za jakąś godzinę.
Niesamowite wrażenie robi sznur choragiewek modlitewnych przeciągnięty nad doliną, okropecznie wysoko między szczytami sąsiadujących zboczy.
Wmuszamy w siebie chleb z miodem i kawałek czekolady. Jak zwykle pijemy dużo wody. A po chwili mamy towarzystwo. Przesympatyczne psisko łasi się do nas. Jeszcze chyba zimowego futra nie zrzucił. Takie to to bidne, może się w łepetynie od wysokości pomieszało, ale wsuwa chleb z miodem razem z nami. Tzn. nas nie wsuwa, tylko ten chleb. Z miodem.
A kiedy drzemię na karimacie, mam osobistego strażnika-śpiocha
Godzinka szybko mija, ale na spacer pójdziemy same, bo się coś popsuło z drzwiami auta i chłopak chce przy nim podłubać. Idziemy noga za nogą do wioski - zjadłoby się co nieco.
I to nieprawda, że nic nie można kupić. Właściwie kto żyw, to rozłożył tu namiot (oczywiście znowu te spadochronowe) albo na kilku metrach kwadratowych swojego mieszkanka ustawił stolik. Kawa, herbata, ciapaty, zupa - co tam komu pasuje.
Dzieci, jak to dzieci, wszędzie znajdują sobie miejsce dobre do zabawy.
Ciężko nam się zdecydować u kogo jeść, bo każdemu chciałoby się dać zarobić. W końcu decydujemy się na rodziców małego chuligana. Przekochane dziecko daje się nam fotografować ze wszystkich stron.
Z mama i tatą też
Wiola zdobywa serce jeszcze miejscowego czarodzieja,
który oferuje jej kryształ górski na szczęście, kawałek turkusu i jeszcze jakiś - szlachetnego zapewne pochodzenia - ząb mamuta albo innego tygrysa szablozębnego
Za mało czaru - Wiola się nie daje namówić. Za to dziadek na fotkę - owszem.
Coś byśmy zjadły, ale u mamy naszego malucha to nie bardzo widzimy co by można. Nikt ani słowa po angielsku. A na dodatek trudno się z nimi w ogóle komunikować, bo tak ich urzekł mój aparat na zębach, że jak tylko się odzywam, to nawet nie udają, że mnie słuchają, tylko wpatrują się w moje druciki
:D:D Dzieci bez obciachu - wkładają mi paluszki między zęby, reszta obserwuje. Staram się więc uśmiechać i nie szczerzyć za bardzo
:D:D
W końcu na jedzenie idziemy do sympatycznej nastolatki i jej mamy - urzędują pod spadochronem. Urządziły tu dwa pomieszczenia - jedno to właśnie kuchnia z jadalnią - w podkowę ustawione miękkie poduchy a przy nich stoliczki. Nasze kucharki mamy przed oczami. A w drugim - na materacach - coś na kształt hotelu.
Dajemy się skusić na zupkę. I to nasz ladakhijski hicior - zupa chińska (w prawie-Tybecie!!! Brrr), do której wrzucają omlet. Przy okazji pani mama daje popis podrzucania omleta na patelni.
Udało się bezwypadkowo
Znów przyprawione nieludzko. Okropnie się męczę, ale jakoś omleta wysysam z tej pikanterii.