30 czerwca 2009
Leh-Tso Moriri
Gdzie czomo wołała ri ri
Dygresja z Salvadorem Dali
Budziki były niepotrzebne! Może tylko po to, żeby nie zapomnieć, jak się trzyma telefon w ręku :D:D Już od czwartej nie śpimy.
To nasza druga noc na wysokości 3500m, ale uprzedzę fakty i powiem Wam, że drugą sprawą, jaką zawaliłam na tej wyprawie (po niezrobieniu zdjęć Himalajów z samolotu), było to, że nie spisywałam swoich snów.
Takich głupot, jakie tam mi się śniły co noc, to by nawet Salvador Dali nie wymyślił. Co rano serwowałam Wioli opowieść, co było dziś i od rana płakałyśmy, bo zawsze był tam tłum dziwnych bohaterów w przedziwnych okolicznościach Powinnam się zacząć leczyć. Żałuję, że mało co pamiętam, bo byłoby to znacznie ciekawsze od tej mojej opowieści. A i na fantastyce może by się coś zarobiło :):)
Tak więc to pierwszy ewidentny objaw choroby wysokościowej, jaki zauważyłam. Drugi - złapie mnie gdzieś za dwa dni. Wiola się nie przyznawała, że też to ma. Ale potem, chodząc po Lehu i zauważając tu czy tam śmieci po białych, zauważyłyśmy, że mają tam to prawie wszyscy.
Uwaga wrażliwcy - to z serii Waszych ulubionych momentów fizjologicznych. Chusteczki z porannego oczyszczania nosa zawsze urozmaicała krew :D:D Nie miałyśmy tam kataru, ale tę atrakcję - codziennie.
Po tej dygresji (piszę, bo fot chyba nie będzie za dużo, to nadrabiam ściemnianiem) przechodzimy do meritum
Poranna herbatka z cynamonem, kąpiel, zęby myte w wodzie z kranu (jest tak swojsko, górsko, krystalicznie, że tu się jakoś już nie pilnujemy), łapiemy plecak, aparaty i zbiegamy na dół o 5.55.
Już przybiega nasz młody z drugim młodym. Dżuleej oczywiście, buźki chłopaków od ucha do ucha, ten drugi łapie nasz plecak zdziwiony, że mamy tylko jeden i to taki lekki. I upewnia się czy karimaty i namiot wzięłyśmy.
Nasz chłopak życzy nam miłej wyprawy i wskakujemy do naszego jeepa. Dziś chevrolet :D:D
Przed nami 210 km doliną Indusu do jeziora Tso Moriri (po drodze będzie jeszcze maleńkie Thadsang Karu).
Królewska cena
Wskakujemy sobie do tyłu. Jest strasznie zimno. Dzień dopiero wstaje. Trochę sie martwimy, bo niebo zachmurzone w 100%. Jeszcze nie wiemy jakie tu panują obyczaje pogodowe i co oznaczają chmury o tej porze. Ale za chwile mamy nową troskę. Nasz uśmiechnięty od ucha do ucha kierowca i przewodnik w jednym, mknie przez miasto. Trochę niepewnie spoglądamy na siebie... No tak - to się dogadałyśmy... Pytamy go czy jedziemy tylko we dwie? On wyraźnie zachwycony pokazuje całe uzębienie: YES!
Jeśli myślicie o tym, o czym ja myślę, to się mylicie! Nie wystraszyłyśmy się chłopaka Wczoraj pytałam Młodego czy cena wycieczki to za pełnego jeepa. On mówił, że tak. To ja, że na takiego się piszemy. Ale źle się zrozumieliśmy :):) Miałyśmy nadzieję, że pojedziemy z dwójką, trójką innych ludzi. Wtedy koszty się rozkładają. Nie dogadałam się, więc teraz mamy
Trochę się boczymy na siebie, że zdaje się stopniało nam w sekundzie nieco kasy. ALE... Przejdzie nam, kiedy się przekonamy, że choć wycieczka nie była tania, a nawet bardzo, bardzo droga (8 tys. rupii za nas dwie), to podróżując tylko we dwie, miałyśmy najbardziej komfortową wyprawę, jaką można sobie wyobrazić.
Wyjeżdżamy z Lehu przez ozdobną bramę przy dworcu autobusowym i mkniemy na południe, a właściwie taki południowy wschód. Wczoraj kupiłyśmy mapkę w księgarni (Nie mam skanera, więc zrobiłam fotkę). Zajrzyjcie - dziś nas interesuje ta zielona droga z Lehu w dół, wzdłuż Indusu.
YES MADAME
Szybko zapominamy o naszej wpadce. Tuż za miastem - pierwsza kontrola naszych paszportów i zezwoleń. Ze wszystkim biega nasz kierowca. Ekscytacja tym, co nas spotka - rządzi!
Jest wesoło, bo... Nasz przesympatyczny kierowca jest bardzo małomówny. Generalnie nie pytany nic nie mówi. W sumie to nie wiem czy mogę gadać (a możliwości mam nieograniczone - nooo jak angielskiego brakuje, to migowy i po polsku wyraźnie mówię. Tzn. nie zawsze wyraźnie, bo mi aparat na zębach przeszkadza, ale jestem rozumiana tak na co dzień )
No więc nie wiem czy mogę do niego gadać i go tak dekoncentrować, bo ma coś takiego, że jak tylko mówię: Excuse me... To on gwałtownie odwraca głowę i tym swoim głębokim głosem Ladakijczyka co to oddycha rozrzedzonym powietrzem mówi: tak jakoś dobitnie: YES MADAME
Staram się więc tak szeptem, żeby szept wymusić, ale i tak zawsze powtarza się ten sam motyw. W sumie to droga prosta jak stół póki co, więc moje "Excuse me" wyrywa mi się co chwilę. Wiecie - to strasznie śmieszne.
Jesteśmy tak wysoko, ale jednak na dachu. Póki co jest płasko. Tylko z prawej i lewej rosną nam potężne góry. Mijamy miasteczko Choglamsar. Cały czas pamiętam zasłyszane zdanie, że w Lehu widać góry tak wysokie, jakich w Europie nie widać nigdzie...
Z prawej to nawet takie po 5-6 tys. Z przepięknym Stokiem Kangri - ma 6163m. Wyglądem z jednej strony (chyba północnej :D) trochę przypomina Matterhorn. To ten centralnie na zdjęciu. A góra jest o tyle sympatyczna, że podobno da się tam wejść bez specjalistycznego sprzętu. Jedyny problem to wysokość. Wrócimy do niej :D:D Ale tak wysoko to niestety nie ;(
Pod Kangri znajduje się wioska Stok. Dla poddzierżania razgawora pytam naszego kierowcę czy ta zielona plama pod kawowo-brązowymi górami to Stok. On: yes madame, to Stok. Moja rodzinna wioska
I chłopak bardzo szczęśliwy, że mamy taką orientację w terenie. Oswajamy się ze sobą - a mamy ze sobą spędzić dwa dni, więc warto
Przez okno robię widoczek z prawej:
Po drodze mijamy też to, z czego słynie Ladakh - pierwsze słynne, majestatyczne klasztory buddyjskie, co to wszystkie podobne do tej stodoły z Lehu - kilkupiętrowe i takie jakieś zwaliste. A w pobliżu zawsze czorteny. Tu też trafimy później: Shey, Thiksey, Stakna w oddali.
Po drodze miniemy także piękny domek, do którego w sierpniu przyjeżdża na wakacje Dalaj Lama. Każdy, kto wtedy odwiedzi Ladakh ma ogromną szansę go spotkać. Pod warunkiem oczywiście, że Dalaj Lama przyjedzie. Jak nam wyjaśnią - będzie, o ile lekarz mu pozwoli, bo ma problemy z sercem. Z tego co pamiętam, to chyba nie był, a był wtedy w Warszawie. Ale mogę się mylić.
I N D U S
Głowy nam latają na prawo i lewo wysoko, Kolory ogromnych, surowych gór zmieniają się - kremowe, piaskowe, brązowe, pomarańczowe, fioletowe, czerwone. Szał, szał!!! Co kawałek ozdabiają je modlitewne chorągiewki i wymalowana kolorami mantra Om mani padme hum... Nie zrobiłam zdjęcia, ale ściągnęłam z Wikipedii.
A nie zrobiłam dlatego, że cały czas jedziemy i źle się patrzy pod stroma ścianę, do której przytula się droga po lewej. Tu na skałach są te napisy. Po prawej... Po prawej jest coś, co urzeka mnie do tej pory i co z trudem dociera do mózgownicy. Z prawej majestatycznie toczy te swoje srebrno-mulaste wody INDUS.
Powtórzcie sobie dużymi literami: INDUS. To tak jak HIMALAJE. Słyszeliście to na historii starożytnej, na geografii, na polskim. Ponad trzy tysiące kilometrów ogromnej tradycji. I oto ten mityczny INDUS jest na wyciągnięcie ręki. Tzn. nie tak całkiem, ale jest no - ot tak - blisko jak rzeka Biała z mostu na ul. 11 Listopada w Bielsku-Białej :D:D:D:D:D:D
Nasz kierowca pędzi sobie pustą drogą tym małohimalajskim traktem, aż w końcu nie wytrzymujemy i szepczemy mu do ucha - Excuse me... Mógłbyś się zatrzymać? Bo zdjęcia chciałyśmy zrobić. Nooo jakby kto chłopaka poparzył! Gwałtowanie zjeżdża na pobocze, zatrzymuje auto i ożywiony woła (tym swoim głębokim głosem Ladakijczyka co to oddycha rozrzedzonym powietrzem ): Oczywiście! I mówcie kiedy tylko chcecie się zatrzymać!
My na to, że to dość ryzykowane, bo my to tak co 2 km byśmy chciały. Śmieje się, ale wyjaśniamy sobie nasze pierwsze niepewności i nieśmiałości; Chłopak mówi, że to on i samochód są dla nas. Będzie się zatrzymywał nawet co kilometr, jeśli będziemy chciały.
Co ta Wiola tu wyprawia. Jak dobrze miec aparat z odchylanym wyświetlaczem...
I to jest podstawowy plus tej wyprawy we dwójkę. W innej sytuacji pewnie musiałybyśmy pytać naszych towarzyszy podróży czy nie mają nic przeciwko temu, żeby się zatrzymać. Tu jesteśmy paniami (madamami i księżniczkami :D:D ) - rozwalamy się w całym aucie ze swoimi gratami. I faktycznie zatrzymujemy się co trochę na fotki.
To teraz porcja z trasy. Te "obrobione" przez Wiolę szybko rozpoznacie. Tu będzie kilka. Resztę wkleję jak się dziewczyna odrobi
Na początek widoki, które zmusiły nas do wynegocjowania pierwszego chwalebnego w skutkach postoju.
Generalnie: Księżyc
Pamiętamy jak jeden z pasażerów jeepa do Lehu mówił nam, żebyśmy zostały w Kaszmirze, bo w Ladakhu to tylko pustynia, brak zieleni i generalnie: KSIĘŻYC. Po tym, co widzę, w ogóle nie czuję, że jestem w jakimś wstrętnym miejscu. Ta surowość to mnie akurat zachwyca. I gdzieniegdzie te zielone wioseczki wciśnięte w dolinki między górami. Ach, och, uch i ech
A teraz widok, na który czekałam od naszej podróży ze Śrinagaru. Wtedy nie było warunków, żeby się zatrzymać. Teraz warunki są. Brakuje mi tylko błękitnego nieba. No nic - łapiemy to, co jest. I teraz moi Czytelnicy - znowu uruchamiamy zmysły: surowe góry, totalna cisza, no Indus sobie wody toczy i... i powalający zapach dzikich róż. Właściwie to za dużo innej zieleniny tu nie ma, ale te krzaki towarzyszą nam dość długo.
Trochę drogi z przyległościami
Na całym odcinku ponad 200km spotykamy całe wielkie bazy wojskowe. Żołnierze się chyba czasem nudzą, bo na zboczach gór układają z kamieni monstrualnych rozmiarów napisy - nazwy swoich jednostek, emblematy, herby czy jak to się tam nazywa.
Co jakiś czas też widzimy ciekawe zjawisko. Idzie sobie samotny człowiek ze szczoteczką do zębów w ustach. Idzie chyba do pracy, ale gdzie ta praca, skoro kawał drogi przed nim i po nim, niczego nie ma? I tych ludzi ze szczoteczkami, co to rankiem idą pojedynczo lub w grupkach, jest naprawdę wielu.
Potem mnie morzy sen - za dużo tych wrażeń i głowa sama mi spada. Jedziemy i jedziemy, i jedziemy. Ale nie pytamy "Daleko jeszcze???", bo samo podróżowanie dostarcza miliardów zachwytów na sekundę.
No i mamy z płytki CD muzyczkę. MUZYCZKĘ... Hm. Tę też Wam będziemy musiały jakoś zaprezentować, bo to oczywiście: ladakhi music I to jest nasz pierwszy raz. Ale później się zorientujemy, że te kawałki będziemy słyszeć wszędzie, tam, gdzie nie będziemy słyszeć mantry!!! Bo to muzyka z jakiegoś himalajskiego wyciskacza łez! Dojdziemy to niego też :D:D
W końcu budzę się, bo po jakichś trzech godzinach zatrzymujemy się w jakiejś wioseczce. Chłopak mówi, że pokaże nam hot springs. Rzucam do Wioli: mówiłam, zabrać stroje kąpielowe! I mamy. Zawsze mamy. A bo to człowiek wie, gdzie mu się trafi mycie Tzn. mamy nadzieję, że się trafi. Choć dzień menela, a nawet, dwa czy trzy dałoby się może przeżyć
Ale nim podejdziemy do źródełka, robimy przerwę na śniadanie. Jesteśmy w Chumathang. Z lewej strony drogi, nieco powyżej - restauracja.
Z pewną taką nieśmiałością pytamy naszego chłopaka co zjeść, żeby przeżyć. Śmieje się i dobrze doradza. On bierze jakieś takie marynowane warzywa (OGIEŃ), omleta i ciapaty. Ja zadowalam się ciapatami, podgryzam Wioli trochę omleta. Ona je te warzywa, ja zjadłam troszeczkę i miałam wyparzony dziób.
Do knajpki - hmmm to za duże słowo, bo to tak jakby większy pokój w domu; do niego przylega kuchnia, w której pichci rodzinka, właściciele tego miejsca - no więc do knajpki co chwilę zaglądają babeczki i chłopcy z buddyjskiej szkółki, którzy czekają na autobus z Tso Moriri w stronę Lehu. A więc jeździ wbrew temu, co czytałyśmy.
Nasze chłopaczysko gada jeszcze z właścicielami, a nam pokazuje którędy do źródełka. To po drugiej stronie drogi, w labiryncie budynków z cegły. Hmmm. Nie bardzo wiemy czego szukać, bo hot springs to się nam z Besenovą na Słowacji kojarzą :D:D:D:D:D:D:D Ale w końcu: JEEEEEEEEEEEEEEST nasze źródełko. Bulgocze sobie taki garnuszek, że jajko dałoby się ugotować, a w pobliżu drugi. Nasze chłopaczysko już z nami. Opowiadamy mu o Słowacji - nie może się nadziwić. Chyba nie bardzo wie, o czym mówimy, ale słucha uważnie
W drodze powrotnej, idziemy jeszcze na fotki z babeczkami i chłopcami sprzed restauracji.
Oto Trzy siostry:
I reszta towarzystwa:
Na koniec, babki bardzo proszą Wiolę, żeby im zrobiła zdjęcie przy fototapecie pałacu w tybetańskiej Lhasie. Na katce zapisują adres. Kod - Leh. Nie możemy się nadziwić, że aż tu dotrze poczta A co do pałacu w Lhasie. Takie fototapety spotkamy w bardzo wielu miejscach na ścianach w całym Ladakhu. Ten pałac, jak i zdjęcia z Dalaj Lamą to dla nich jak świętość.
Autko wspina się powoli. Już jesteśmy przy moście. Z mapy wynika że to Mahe Bridge i że stąd do Tso Moriri jeszcze 60 km. Fajne zdjęcie Wioli oszczepniczce zrobiłam, co nie? Muszę kiedyś zrobić jakąś taką kolekcję. Mam Wiolę z palmą w głowie i z papierosem w Nicei. Tak wyszło, choć to był jakiś element z poręczy czy ogrodzenia.
Don't be Gamma
Kiedy kierowca leci z papierami do kontroli, na moście trwają manewry, bo auta się nie mieszczą. Ktoś wycofuje, ktoś tam mierzy odległości. Pasażerowie zawinięci w pledy i śmieszne czapki wychodzą z aut. Niektórzy z dłuższych trekkingów wracają, bo dość sporo sprzętów targają.
Na moście - i to też bardzo charakterystyczne - znowu tysiące chorągiewek. I jeszcze o jednej rzeczy muszę napisać, bo zapomniałam o tym wspomnieć, kiedy jechaliśmy do Lehu.
Tam co jakiś czas przy drodze stoją takie żółte murowanki z rymowankami po angielsku. Nie zapisałam sobie, ale na szczęście, znalazł się ktoś, kto w necie zapisał Tutaj znalazłam: If you are married, divorce speed (Jeśli się ożeniłeś, rozwiedź się z szybkością), Don't be Gamma in the land of Lama (Nie bądź chojrakiem w kraju lamów), Check your nerves on my curves (tuż przed ostrym zakrętem: Sprawdź swoje nerwy na moim zakręcie), Check your brakes on my curves (Sprawdź hamulce na moim zakręcie), Start early, go slowly, reach safely (Wyrusz wcześnie, jedź powoli, dojedź bezpiecznie), It's not a rally, admire the valley (To nie wyścigi, podziwiaj dolinę), Speed thrills but kills (Szybkość fascynuje ale zabija) i wiele innych".
Świetne prawda? Myślę, że to też tak rozrywkowo i odprężająco działa na kierowców
Na kilku tych tablicach widziałyśmy też ostrzeżenia przed AIDS. Nie pamiętam rymowanek o tej chorobie, ale wszystko to ma działać jakoś tam na świadomość. Zresztą tych ostrzeżeń przed AIDS było więcej - także na zwykłych budynkach wymalowanych kredą.
Coś się nam widzi, że do tej pory nie mieli tu tego problemu. Pewnie odkąd zaczął Zachód tak masowo przyjeżdżać do tej oazy jakiegoś pierwotnego piękna, to się pojawił... Niestety.
A wracając do nas, to... znów epizod fizjologiczny, bo zaczyna działać wysokość I jej objawem zaczyna być mniejsza pojemność pęcherza. Trzeba dużo pić, ale nawet jak się nie pije, to się strasznie siku chce co chwilę. Pewnie da się to jakoś tam wytłumaczyć, ale to nie moja działka
Prosimy naszego chłopaka o "natural toalet". Oczywiście reaguje błyskawicznie, tak jak by już strużka ode mnie dopłynęła do niego i przepraszająco mówi, że jeszcze kawałeczek i będzie dobre miejsce ok?
No pewnie , że ok - się chichramy. I na tym pustkowiu znajduje nam polankę z tamaryszkopodobnymi krzaczorami, gdzie my, kobiety, niewyposażone w tak praktyczne urządzenie jak panowie, spokojnie załatwiamy swoją potrzebę.
Coraz wyraźniej czujemy, że się wspinamy. Droga jest coraz gorszej jakości. Właściwie to zdarza się, że drogi nie ma, tylko taki wyjeżdżony pas na mocno stwardniałej glinie z kamyczkami. Ciśnienie najlepiej odczuwa mój mózg. Zasypiam w sekundzie, choć bardzo chcę oglądać co za oknem. W końcu czuję kościstą łapkę Wioli pod żebrem: Mysza, budź się, patrz jak ekstra. Postój!
Jesteśmy na przełęczy Namashang La - 4990m npm (różne cyfry znalazłam i nie jestem pewna - od 4840 po 5270). Właściwie to takie rondko na pustyni, okraszone w środku chorągiewkami. Nieco się zdziwię, kiedy nasz kierowca zrobi kółko zanim się zatrzyma. Pytamy czemu tak. Bo to jak młynek modlitewny. I ta rundka to jak przejście z obracaniem młynka. Tak będzie na każdej przełęczy, gdzie taki manewr będzie możliwy.
Czuję, że jest wysoko. Bardzo chcę dużo focić. Ale czuję się jak zdobywca Księżyca w tym kosmicznym kombinezonie. Moje buty to chyba z pół tony ważą. Ależ mi się ciężko idzie!!! W końcu znajduję sobie mały przyczółek :D:D I siedząc robię zdjęcia pięknym fioletowym kwiatuszkom. Na siedząco próbuję robić widoki na prawo i lewo. Wiola podobnie - fotki są pochodzenia dwojaczego
O rany, jak ciężko. Nie jest mi słabo tylko tak strasznie wolno się ruszam. Powoli organizm się jednak przyzwyczaja, że więcej tlenu nie dostanie i musi sobie radzić.
Tu skończę dzisiaj, bo naszym oczom za chwilę ukaże się magiczny turkus... I napiszę o czomo i ri ri A przy okazji dokleję zdjęcia. Coś żaba mnie dziś nie lubiła. Nie chciała łykać.