29 czerwca 2009
Leh
Księżniczka vel madame
Byłby już czas zejść z tego dachu, choć jest przyjemnie
To się tylko powtórzę z fotką, żeby Wam pokazać, że ta knajpa to ta pod tymi parasolami
Tym bardziej, że każdy kelner uwija się jak w ukropie, a jeszcze ma czas do każdego zagadać. Nie daj Boże zawadzić wzorkiem o któregokolwiek, bo zaraz zjawia się przy Tobie z tym ich rozbrajającym: Yeeees madaaaaame. Mamy już swojego ulubieńca - mówi to przez nos, taki rozleniwionym głosem uśmiechając się ucha do ucha
:D:D:D
W knajpie mnóstwo białych. No bo tubylcy, to tu raczej w ogóle nie zaglądają. Z buddystów, to tylko lamowie wpadają na pyszną herbatkę z imbirem, miodem i cytryną. A muzułmanie mają swoje bary. Ale w nich nie ma kobiet, więc nam pozostają knajpy turystyczne. Nie narzekamy - pyszne jedzenie za grosze!
Bawi nas tutejsze budownictwo. Hotele budują z glinianych cegieł. I zdaje się konkurują ze sobą o te tarasy widokowe, bo z dachu każdego wystają druty, jakby budynek miał iść w górę, jeśli konkurencja też go wyciągnie. No i właśnie na tej focie, którą Wam wcześniej pokazałam widać, że budowa trwa. Jak już ułożą cegiełki, to natychmiast przyklejają ozdobne elementy. Nie mam pojęcia jak się to fachowo nazywa.
Kiedy w końcu wychodzimy, żegna nas chyba cały skład knajpy. I taki rytuał czeka każdego gościa. Schodzimy krętymi schodami, lokalizujemy kolejną kafejkę z szybkim Internetem.
Idziemy poza ścisłe centrum miasta, na hmmm tzw. Starówkę. Niziutkie domki zamieszkałe głównie przez muzułmanów.Na dachach suszy się łajno, które zimą posłuży za opał. Z tego miejsca znacznie lepiej widać już pałac (to ta 9-kondygnacyjna stodoła
) i klasztor górujące nad miastem
I widać też okoliczne pustynne pagórki otaczające zieloną dolinę Lehu
Uliczka piekarzy, potem rzeźników, potem sklepów, w których szwarc, mydło i powidło. Choć jesteśmy najedzone, nie odmówimy sobie ciasteczek
Tyle co kupiłyśmy, nachodzą z przeciwka dzieci. Tak się rozbrajająco uśmiechają, że oddajemy im nasze ciastka.
Błądzimy uliczkami, zaglądamy w warsztaty szewców i krawców. Takie urocze średniowiecze. Docieramy do miejsca, w którym stoi czorten - znaczy się taki buddyjski relikwiarz, stupa inaczej mówiąc.
A naprzeciwko czortenu - jeden z wielkich młynków modlitewnych. Spotkamy je jak nasze kapliczki prawie w każdej wiosce. Wielkie i takie malutkie w rzędzie (pokażemy jeszcze - po-, pojutrze
) Przechodzą młodzi, starszy, kobiety, dzieci, każdy nabożnie robi rundę z młynkiem.
Naprzeciwko "kaplicy", obok czortenu Wiola się wyzłośliwia, wysyłając mnie do tutejszego salonu piękności
Spacerujemy dalej i spotykamy kolejny kolorowy młynek.
Przechodząc obok kolejnych domeczków, w których na kilku metrach kwadratowych mieści się cały dobytek - warsztat pracy, sypialnia, kuchnia i salon (widzimy, bo drzwi otwarte) podchodzą do nas rodzice jednej dziewczynki prosząc o zrobienie i przysłanie im jej zdjęcia. No i tu jest rozpacz. Bo dziecko ustawia się na baczność, a przychodzi jeszcze jej koleżanka, no i sami widzicie jaka rozpacz. A w dodatku robi się ciemno, a ja nie umiem sobie radzić bez lampy.
Przeszłyśmy kawałeczek, a tu... Mały Książe!!! Nie powiedziałam, że to był czas, kiedy na naszym forum trwał fotokonkurs "Mikrokosmos", a bardzo chciałam w nim wziąć udział nie miałam jeszcze zrobionego zdjęcia. No i od razu popatrzyłam na małego jak na mikrokosmitę
:D:D:D Ale znów to światło, więc się poddałam. Ale i tak strasznie się chichrałyśmy, kiedy tata mu ten mundurek pooprawiał chyba z 500 razy i zabronił się uśmiechać do aparatu, żeby ładnie wyszedł na zdjęciu. Płakałyśmy ze śmiechu
I zdjęcie jest tak fatalne. Proszę:
Kawałek dalej - znowu dzieci, więc kolejna sesja na baczność
Robi się coraz bardziej ciemno, ale postanawiamy odszukać jeszcze drogę do pałacu. Droga wiedzie lekko pod górkę, co po pierwszym dniu na wysokości 3500m zaczynamy odczuwać. Dostajemy lekkiej zadyszki, ale idziemy dzielnie. Już jest szaro i chłodno. Postanawiamy, że tu wrócimy oczywiście w słoneczną pogodę.
Dziś już wracamy do hotelu. Po drodze jeszcze kupujemy sobie jakąś ichniejszą czarną herbatę i kawałki cynamonu. Okropecznie nam smakuje tutejsza herbata tak serwowana w knajpach. Teraz będziemy miały własną na każde zawołanie.
Wita nas jak zwykle nasz młody Ladakijczyk. I szybka lekcja ladakijskiego - na powitanie, pożegnanie, czy okazując wdzięczność będziemy sobie mówic: dżuleej! Bardzo się nam podoba
Młody od progu zawsze: dżuleej, hał ar ju, ar ju fajn? Bardzo sympatyczny chłopak. I od razu nas informuje, że zezwolenia załatwione i nad Tso Moriri wyjeżdżamy jeepem jutro o szóstej rano.
Pakujemy się do jednego plecaka, nastawiamy wszystkie możliwe budziki i idziemy spać z kurami chyba koło 21.00
Aha - mamy dylemat czy jest sens łykać nasz malaron... Ja tam konsekwentna jestem - przed nami jeszcze będą malaryczne niziny. Połykam więc mimo, że tu komarzyc nie ma na milion procent
)
-----------------------------
Wiola powiedziała, że takiej kaszany jaką robię z fotami z jutrzejszej baaaajeeeeeecznej wyprawy mi nie pozwoli wkleić, więc już siedzi i je tak przygotowuje, żeby Wam kapcie z nóg pospadały
:D:D
Całuję mocno i DŻULEEJ!!!