No to całusy dla Eli
Jeśli jeszcze nie śpicie, to tak trochę pościemniam
29 czerwca 2009
Leh, Leh, Leh!
Koleżanka Wioli powiedziała jej kiedyś po nocy w tym wątku: ale ona to tak zmyśla, prawda? Normalnym ludziom takie rzeczy się nie zdarzają. Normalnym to pewnie nie...
Od razu skruszona dodaje, że zdjęciami nadal zajmuję się ja, bo nie zdążyłam Wioli przygotować materiału do obróbki
:D:D Są takie prawie żywcem (okocimiem) z aparatu - tylko zmniejszone.
Gdzieśmy trafiły
To już witajcie. Tak sobie spojrzę na Was z góry. Tak ponad kilometr nad Rysami jesteśmy. Plus minus 3500 metrów to wysokość, na jakiej zbudowano Leh. Samo centrum miasta otoczone górkami, więc tam pewnie troszkę wyżej.
Choć obiecałam sobie, że nie będę o tym w ogóle myśleć, coś mi w środku mówi: a nie boli cię głowa? Nie kręci ci się? Nie jest ci słabo? Odczep się potworo
:D:D Czuję się świetnie!!! Żadnych oznak choroby wysokościowej. U Wioli też wyśmienicie!
Wreszcie widzimy gdzie to nocą trafiłyśmy. Narożny pokój - ogromne okna zajmują 3/4 ściany przed nami i po prawej. Uwielbiam jasne pomieszczenia! I tu tak jest. Wiola zaraz łapie za aparat i robi zdjęcia widoczkowi po prawej - górce, na której stoi pałac królewski i nieco powyżej czerwony klasztor. Bo już wiemy, że to klasztor i niżej stojący pałac to główne miejsca "do zwiedzania".
Spoglądamy w dół - pod drugiej stronie drogi, naprzeciw hotelu, na bramie... - baranek z chorągwią. To w znanym nam języku symboli - symbol Chrystusa Zmartwychwstałego. Hmmmm. A gdzież to trafiłyśmy w tym buddyjsko-hindusko-islamskim świecie? To Morawska Szkoła Misyjna, powstała w 1887 roku. Dziś uczy się tu 1100 dzieci, a religia nie jest żadnym kryterium przy przyjmowaniu do szkoły. 80% uczniów to buddyści, a pozostali to muzułmanie, hinduiści i chrześcijanie.
A przez okno na wprost łóżka rośnie nam jakieś ogromne drzewo trochę do wierzby podobne. A może to jakaś ladakijska wierzba? Tyle wrażeń zaokiennych.
Rzucamy się na mapę w przewodniku. A więc mieszkamy przy drodze do Changspa. To taka wioska, którą już wchłonęło miasto. W przewodniku napisali, że właśnie w Changspa można znaleźć tańsze noclegi niż w centrum.
Co tu napisać o naszym pokoju. Dużo nie trzeba - bo jest czyściutko, mamy łazienkę tylko dla siebie. Jest ciepła woda, prąd. Tylko czy nas na to stać... Nastawiłyśmy się na 300-400 rupii. Owszem - nawet za sto możecie znaleźć lokum w Lehu. Ale my jesteśmy za stare
na takie hardcory i takich wrażeń nam nie trzeba, skoro generalnie nie jest drogo. Z tego co czytałyśmy, to za 300 można znaleźć skromne, ale miłe miejsce w guesthousach.
Tu się nam bardzo podoba. I jak wynika z mapy - mamy bardzo blisko do centrum, do autobusów, taksówek. Umawiamy się, że jeśli pokój kosztuje maksymalnie do 500 to zostajemy. Jeśli drożej to może gdzieś tu na parterze mają coś tańszego. A jeśli nie, to szukamy czegoś innego.
Przy stoliczku na dziedzińcu
W recepcji młody Ladakijczyk rozmawia z kilkunastoma Indianpeople. Na kanapie kilku gości o czymś głośno rozprawia - to taksówkarze czekają na hotelowych gości. W końcu dopychamy się do Młodego i mówimy, że to my jesteśmy te nocne klientki ze Śrinagaru
I od razu -
że chcemy zapłacić za pokój, a może hm hm hm - może tu zostaniemy na najbliższych 11 nocy? O ile oczywiście nas stać
Młody mówi, że pokój za 600 rupii. Nooo trochę za dużo - tak to nie chcemy naciągać naszego budżetu. Ale prosi żeby zaczekać. Pojęcia nie mamy po co.
W końcu pojawia się jego tato i chyba wuj - bo wszyscy tacy podobni
:):):):) i zapraszają do stoliczka na dziedzińcu. Pytają czy nam pasuje ten pokój za 500 rupii? No to my banany na buziach. Proszą nas tylko, żebyśmy tego nie mówiły przy Indianach, no i że też dlatego młody nam nie chciał tego mówić przy nich. Śmieszne, co nie? Ale jakoś nie zamierzamy dochodzić czemu my mniej
Po wszystkich dotychczasowych nerwówkach w Indiach, chcemy wreszcie zacząć wyluzowane wakacje!!! Przeliczamy kasę - stać nas na ten hotel. Zostajemy! Pytamy też od razu o możliwość trekkingów i wypadów w bliższą i dalszą okolicę. Młody pokazuje nam ich ofertę. Tyle tu do zobaczenia, że głupiejemy na dzień dobry i wiemy już, że nawet miesiąc tutaj to za mało! Ale troszkę czekoladek z tego pudełka zjemy!
Decydujemy się, że już jutro pierwsze cuda natury - Tso Kar i Tso Moriri. Podobno to tso po ichniemu ladakijskiemu to jezioro. Szybka akcja z paszportami - musimy dziś załatwić zezwolenia na wjazd na tereny jezior - zresztą sa wymagane w większości miejsc i dość wnikliwie sprawdzane.
Za sto rupii załatwi to za nas hotel. Ominie nas stanie w kolejce i szukanie jeszcze dwóch osób - zezwolenia wydawane są tak dziwnie - zawsze dla grup czteroosobowych. Żeby było śmieszniej nie muszą one podróżować razem. Podobno biura mają już kserówki paszportów takich "martwych dusz". Pewnie to odpowiedź na kolejną dawkę ichniejszej biurokracji. W sumie to mało nas to obchodzi
.
Zaczynamy wreszcie wakacje!!!
Nie wiem czy przeżywaliście coś takiego: jest po maturze, dostaliście się na studia, budzicie się dajmy na to - w środę - i... nie wiecie co ze sobą zrobić. Snujecie się w piżamie po domu i czujecie się jakoś tak bezrobotnie i niepokojąco bezstresowo
:D:D Nikt od Was niczego nie chce, totalna cisza, a Wy w gotowości do walki!
No więc tak stan przeżywamy tego 29 czerwca
W podskokach - hehehe - raczej jednak powoli wspinamy się znów naszymi wąskimi, stromymi schodami na drugie piętro. Zabieramy aparaty, plecaki z wodą - i heja w miasto!
Pierwsze wrażenie po wyjściu na zewnątrz - ooo reeety - pogoda jak u nas na przełomie kwietnia i maja. Po monsunowym ukropie w Delhi, tym naszym polskim lecie w Kaszmirze, teraz mamy wiosnę
Tak niby ciepło, ale jakoś tak niepewnie (NA RAZIE
:D:D:D )
Drogą o szerokości "dwa auta na lusterka" idziemy poszukać knajpki na śniadanie. Tuż obok swoje sklepiki otwierają już handlarze pamiątek. W ciągu 3 minut miniemy też ze 3 kafejki internetowe i z 8 biur zajmujących się organizacją wycieczek. To takie niskie budyneczki wszystko. A to zdaje się z 50 metrów przeszłyśmy
Niedaleko hotelu, pod namiotem ze spadochronu, na wolnym powietrzu jest wszystko, czego teraz nam trzeba - black tea, francuskie rogaliki no i kawa (na próbę czy ta tutaj jest zdatna do picia
)
Gości w knajpie obsługuje nieliczona liczba kelnerów - młodych chłopaczków. I tak już będzie w każdej knajpie - takiej śniadaniowej - do której wejdziemy. Nie mam pojęcia na jakich zasadach tam pracują, ale zawsze jeden sprawia wrażenie właściciela, a co chwilę wpada ktoś inny do knajpy i zajmuje się gośćmi
Kelner w takiej knajpie wygląda tak: wiecznie się uśmiecha, jest strasznie miły, co chwilę myli zamówienia, ale jest tak rozbrajająco sympatyczny, że każdy wyluzowany czeka aż dostanie to, co chciał
Warto też zwrócić uwagę, że ladakijski kelner z porannej knajpy nosi ciepły sweter, lub polar lub kurtkę, jaką u nas się zakłada w listopadzie. Ja już mam wrażenie, że oni tak się ubierają cały rok, bo nie wierzą, że istnieje coś takiego jak lato.
Po śniadaniu nie mamy żadnych planów
:D:D Po prostu chcemy się zorientować w planie miasta - tzn. Zobaczyć którędy biegną trzy jego główne uliczki
:):) Ewentualnie znaleźć dworzec autobusowy i smykać się bez sensu i celu tam gdzie nas oczy poniosą no i: focić, focić, focić.
Pijane szaleństwa
Tu wchodzimy zza zakrętu do ścisłego centrum miasta, które wygląda teraz tak, jak na zdjęciu poniżej. Nie widać na nim strasznie wysokich krawężników - tak z pół metra. Naprawdę trzeba uważać, żeby rozglądając się nie spaść i zębów nie wybić.
Chorągiewki, które widzicie u góry, to nie żaden odpust. To buddyjskie chorągiewki modlitewne. Mamy tu prawie dwa tygodnie, to jeszcze o nich wspomnę.
Jak na nasze możliwości jest już dość późno - koło godziny 11.00. Miasto żyje już na dobre - niesamowity ruch samochodów, tłumy ludzi, mnóstwo kobitek z warzywami (kolejna tura przyjdzie handlować warzywami i ziołami po południu - pewnie po pracy w polu).
A i pan tu czymś handluje. A obok siedzi mnich buddyjski - mnichów w Lehu spotkamy wszędzie
Nie wiadomo na co patrzeć, a mam takie głupie wrażenie, że jak teraz nie zrobię zdjęcia to na pewno jutro cała ta bajka pryśnie i nikt mi nie uwierzy, że byłam w takim miejscu!!! Próbuję sie rozglądać, żeby zapamiętać którędy idę, wypatrzeć przy tym fajnie wyglądających ludzi, zapamiętać jakie miejsca mijamy.
Wszystko takie inne i egzotyczne - i ubiory ludzi i język i cały ten rozgadiasz jakiś taki. Strasznie to pochłania i człowiek mimowolnie staje się tego cząstką. Gdzieś przez kwadrans to jest jak szaleństwo pijaka
:D:D Ale już panuję nad sobą.
Zaczyna doskwierać upał... Szok! Szok!!! Jesteśmy na 3500 m npm a tu jest +35 stopni!!! A kobitki tubylców w wełniane szmatki poubierane!
Jakby Wam tu scharakteryzować ten Leh... Są tu dwie główne ulice i jedna taka z boku
:D:D Dolina, w której udało się wybudować miasto aż taka wielka nie jest. No więc sklep na sklepie: kaszmirskie szaliki we wszystkich kolorach tęczy, wełniane pledy i kocyki, biżuteria.
Klejnocie w kwiecie lotosu...
Leh jest też miejscem, gdzie tłumnie przybyli uchodźcy z Tybetu. Tybetańskie bazary, to coś jak u nas chińskie. Pod dachami z folii czy (jak w tamtej knajpie) - spadochronów, rozkładają stoliczki. Ale to, co na nich układają jest znacznie bardziej interesujące niż chińszczyzna. To własnoręcznie wykonana biżuteria (taaaaak - słusznie się domyślacie, co się będzie działo
:D:D ). Zawsze w takich podchmurkowym markecie jest ktoś, kto handluje płytami CD i DVD i zewsząd dobiega wpadając w ucho mantra tybetańska: Om mani padme hum. Tak wpada, że wypaść nie może i właściwie mruczy w głowie cały czas.
Wyczytałam, że "Om mani padme hum to prawdopodobnie najbardziej znana buddyjska mantra. Jest to sześciosylabowa mantra bodhisattwy współczucia, Awalokiteśwary. Dalajlama jest uważany za inkarnację Awalokiteśwary, więc mantra ta jest szczególnie często używana przez ludzi mu oddanych. Mantra ta ma wiele znaczeń - dosłowne tłumaczenie to: Oddaj cześć klejnotowi w lotosie. Jedno z bardziej literackich tłumaczeń to: Bądź pozdrowiony, klejnocie w kwiecie lotosu".
(Na finał tej relacji (hehe - słyszę ten rechot
) coś przygotowujemy. I jeśli uda się zabawa w piratów, to będzie prezentacja mantry
:D:D )
Poza Tybetańczykami i sklepikami z szalami, co dwa kroki są kafeje internetowe, a co pół kroku agencje organizujące wyprawy po Ladakhu. Nie mam pojęcia jak to sie dzieje, że każda z tego wyżyje. Więcej jest chyba tylko hoteli i hosteli najróżniejszej klasy no i... knajpek! A co mnie najbardziej cieszy - nie tylko z indyjskim ogniem!!!!!! Są na parterze, na piętrze, w zaułku, na dachach, w hotelach - dosłownie wszędzie. A to takie na dwa stoliki, a to takie poważne. Od samego śledzenia napisów ssie
I są jeszcze dwie zlokalizowane przez nas księgarnie - MARZENIE jeśli chodzi o wybór przewodników po tej okolicy, albumów, kartek, map. Jest też mnóstwo literatury na temat buddyzmu i samego Dalajlamy.
Wysokościowe obserwacje Wioli
Wiola ma jeszcze takie spostrzeżenie już na dzień dobry. Ulicami szwenda się mnóstwo białych, młodych ludzi - później się dowiemy, że najwięcej ich z Australii, USA, Wielkiej Brytanii, Francji. Ten gatunek o którym mówię, właśnie najczęściej stamtąd. Miałam wrażenie, że to zmanierowane dzieci zachodu, które przyjeżdżają tu po tanie emocje. Bo jest naprawdę tanio - nawet dla nas, a co dopiero dla Zachodu
No i jakaś taniocha do podpalania podobno jest. To nas akurat nie interesowało.
Wiola miała dla nich jedno określenie: brudasy
:D:D Bo taki młody człowiek z chwilą trafienia do Indii, kupuje szerokie spodnie i koszule. Łazi w bosaka, ma dredy. I generalnie wygląda mało freszowo. Jakby w guesthousach nie było wody. Po jakimś czasie ciuchy blakną na słońcu, naciągają się, przecierają. No i wygląda to obrzydliwie. A oni tam zdaje się to na cały sezon przyjeżdżają. A może i nawet na zimę zostają.. Hmmmm.
Od razu mi się przypomniało, jak pan Wojtek Cejrowski kiedyś opowiadał, że dla Azjatów śmierdzimy i jesteśmy brudni. Taki stereotyp z czasów, kiedy biali po wielomiesięcznych podróżach przybywali na Daleki Wschód i chcieli cywilizować tamtejszych mieszkańców.
Ze wstydem myślę, że mieszkańcy Ladakhu też tak myślą o białych patrząc na "brudasów". Tylko nie wiem czemu się wstydzę za innych
:D:D
Chodźcie dalej
To było pięć minut o bliźnich
DD To idziemy dalej: odkrywamy po drodze świątynie: ze trzy meczety i jedną buddyjską (o niej będzie póóóóóóóóźniej)
Się spotyka islam z buddyzmem
Meczet i chorągiewki
i moje sztandarowe ujęcie międzynarodowe – skrzynka na listy!
...i znajdujemy jeszcze uliczkę krawców oraz sklepików z materiałami i włóczkami. Krawiectwo musi się opłacać, bo generalnie nie ma tu sklepów z gotowymi ciuchami. Owszem - są takie z odzieżą turystyczną (ceny z kosmosu!!!), ale dla normalnych lehijczyków nie ma nic.
Co tu mamy na zdjęciu? Hmmm. Co to wool to rozumiem, ale to drugie słowo jakoś tak mało reklamiarsko brzmi
:D:D
Na uliczce krawców:
Koło południa ze szkół wysypują się na te zatłoczone uliczki dzieci. Każda szkoła ma swój mundurek. I dzieci nie różnią się niczym od innych na całym świecie - bardzo chcą, żeby je focić, ale jest jeden problem. Zawsze stają na baczność przed obiektywem. Podobnie zresztą dorośli
:D:D Jest więc problem. Jak ich nie weźmiesz z zaskoczenia, to masz potem zdjęcia po których się pluje ze śmiechu po monitorze. Zaserwuje Wam przy okazji kolekcję. A teraz szkoła:
I oczywiście każde zdjęcie trzeba maluchom pokazać
A obok jednej ze szkół taki maluszek sobie leżał na parkingu:
Powoli robimy się głodne, ale najpierw jeszcze kafejka internetowa. A net jest jakiś taki satelitarny czy jak to się tam mówi. Idziemy się zameldować najbliższym. Wprawdzie oni się o nas prawdopodobnie nie martwią, no ale kontakt z niektórymi urwał się na etapie smsa: "Wiesz, że Majkel Dżekson nie żyje???" no więc chcemy dać znać, że my jednak żyjemy, ale smsów nadal nie będzie.
Mały sklepik spożywczy wypatrzyłyśmy po drodze do naszego hotelu. Kupujemy trochę wody (bo na wysokościach trzeba naprawdę dużo pić podobno, więc się stosujemy), miód, chleb i batoniki. Jakieś pasztety mamy jeszcze. To nam będzie musiało wystarczyć na naszą dwudniową wyprawę.
Rzucamy zakupami w pokoiczku (znów te schody wrrrrrrr)
Artystyczna wizja Wioli - chodziło o to urocze opakowanie
O ekologii w Ladakhu też jeszcze będzie.
i lecimy szukać knajpy, Chcemy iść do tybetańskiej. A właściwie do każdej innej. Dziś mówię Wioli, że zadowoli mnie każde europejskie. Po tygodniu jedzenia suchego ryżu chcę się NAŻREĆ (wiem, że nie wypada się tak wyrażać, ale inne słowo tego nie wyrazi lepiej) tak, żeby zapchać żołądek!
Po dłuuuuuuuuugim czasie błądzenia po knajpach. Idziemy do knajpy z włoską, indyjską, tybetańską, chińską i nie wiem jaka jeszcze kuchnią
:):) Knajpa znajduje się na dachu jednego z budynków. Widok fajny na okolicę i... oczopląsu można dostać od czytania menu!!!
Ja nie wybrzydzam długo. CHCĘ JEŚĆ!!!!! Biorę pomidory z mozzarelką i pieczone ziemniaki. Wiola spaghetti ze szpinakiem. Trochę czekamy,ale kiedy nam to przynoszą, to... Za równowartość 10 złotych mamy tyle jedzenia, że i drwal by nie przejadł! Patrzę trochę nieufnie na tę sałatę, co to w niej ameba siedzi. A niech siedzi! Dziś mi to obojętne!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
I jak już napchamy żołądki, to siedzimy tam bez końca przy pepsi, rozglądając się na wszystkie cztery strony świata. A że jest w co się zapatrzeć, to wyjść stamtąd nie potrafimy
To z prawej:
To w tył lewo skos:
---------------------------------------
Powrót do pracy jest procesem - mawia moje szefostwo w pracy zasługujące na kanonizację już za życia
:D:D:D A więc wybaczcie, że o tym co robiłyśmy po jedzeniu napiszę... Hmmm... Jak to mawiała boska Scarlet
Pomyślę o tym jutro
:D:D:D:
Rzut oka w górę jeszcze:
Do zaś! Obiecuję, że będzie szybciej