Mam nadzieję, że kawa jednak nie wystygła, a drożdżówka grzecznie czeka na swoją kolejkę
A jednak nadal w krainie Dacii
Jesteśmy w Sybinie. I co z tego, że jesteśmy, jak nie możemy znaleźć ulicy, na której powinien znajdować się nasz pensjonat (nasza nawigacja samochodowa, zwana dalej tomtomem, była mocno oporna na rumuńskie drogi). A nie możemy znaleźć, bo nie mamy planu miasta i trochę czasu nam zajęło, aż dotarło do nas, że w nieznanym mieście nie da się trafić do celu, nie mając żadnej mapy
Powiem Wam po cichu, że pod tym względem jesteśmy niereformowalni - już kilka razy tak bywało, że kręciliśmy się po obcym mieście licząc na chwilę szczęścia, które jakoś nie miało ochoty się zjawić, dlatego po pewnym czasie z podwiniętym ogonem pokornie zatrzymywaliśmy się na stacji benzynowej, po to, by kupić jednak plan miasta. I tak było i tym razem. Po godzinie kręcenia się po mieście mieliśmy w końcu nie tylko plan Sybina, ale także mapę całej Rumunii (a co - jak szaleć to szaleć).
W końcu dojechaliśmy do naszego pensjonatu
Villa Santa Maria (dla tych, którzy chcą mieć do wyboru, polecam
stronę z noclegami w Sibiu ) Jest godzina 21-sza, generalnie jesteśmy głodni, zmęczeni i mamy ogólnie dosyć wszystkiego-z wakacjami i Rumunią włącznie
Wchodzimy do hotelu. Witają nas mili i uśmiechnięci gospodarze, którzy szybko zreflektowali się, że chyba musimy odpocząć
Spytaliśmy o możliwość zjedzenia czegokolwiek, gospodyni zaczęła nas przepraszać, że oni kuchni właściwie nie prowadzą, i że powinniśmy udać się w kierunku Rynku, na co szybko zareagował pan właściciel i zaproponował, że dadzą nam to, co mają ugotowane dla siebie
i tak też się stało. Obiad, a raczej kolacja, palce lizać... deseru już nie mięliśmy gdzie upchnąć, ale na kufel piwka miejsce się znalazło
Z noclegami na trasie bywa różnie, niektóre po prostu są, ale polecić to ich raczej nie można, natomiast Villę Santa Marię polecam z pełną odpowiedzialnością
Nie dość, że te wszystkie hotelowe usługi były bez zarzutu, to przede wszystkim panuje tam bardzo rodzinna atmosfera (nawet pies Bobi wzorowo pełnił funkcje gospodarza domu )
Wstaje nowy dzień
"Mamo, tato - ja już się obudziłem, jest dzień, wstawajcie" Tymi oto słowami Tymek obwieścił nam koniec nocy. Z gracją zaspanego hipopotama zwlekamy się z łóżka. Następuje poranne grzebanie i rozmemłanie, pozytywnie zakończone zejściem na śniadanie. Jakoś nie wchodzi nam ten pierwszy dzień wakacji.
Zaopatrzeni w plan miasta
ruszamy. Plan jest taki, żeby podjechać gdzieś blisko starówki i tam zaparkować. No i tak też się stało - zostawiliśmy Kijunię na jakiejś bocznej uliczce, zastanawiając się, czy jak wrócimy, to ją jeszcze zastaniemy
(ach, te stereotypy) Od razu Wam powiem, że zastaliśmy
A ta boczna ulica znajdowała się koło targowiska - jakie tam były widoki
Pierwszy raz zobaczyłam zielone pasma wzgórz arbuzów i melonów, fioletowe (jak kto woli oberżynowe) skały bakłażanów i szczyty górskie czosnku. I już zaczęłam Bartka naciągać, żeby może kupić sobie takiego pięknego bakłażana (wiem, wiem, do lekarza
), na co mój mąż rzeczowym i konkretnym tonem zapytał: "Ale po co? " No właśnie - po co?
Zbliżamy się do Starówki - mogłabym Was teraz pomęczyć wiadomościami, które mówią o średniowiecznych początkach tego transylwańskiego miasta, o tym, że jego powstanie zawdzięczamy (a co, w końcu dobro europejskie) Sasom, którzy Sybin nazwali po swojemu "Hermannstadt"
, a także tym, że sybinianie?, sybińczycy?, sibiuanie? - o matko& - mieszkańcy Sybina
często bili się z Turkami, ale dali radę, bo zbudowali taki sprytny system trzypoziomowych fortyfikacji, że w razie konieczności zalewali ten najniżej położony. Męczyć Was jednak nie będę, gdyż historyk ze mnie żaden. Jedynie co mogę zrobić, to zaprosić Was na niedzielny spacer uliczkami, które prowadzą na
Piata Mare (Duży Rynek) i
Piata Mica (Mały Rynek)- czyli do najstarszych części miasta.
Zbliżmy się do Rynku:
Zbliżamy się do Piata Mare:
A tam okazało się, że trafiliśmy chyba na jakieś święto, bo telewizja była, i panowie muzycy, grający dixielandowo, i balony w niebo puszczali, i większość osób miała ubrane niebieskie koszulki z jakimś tajemniczym rumuńskim napisem, i zdjęcia w różnego rodzaju konfiguracjach sobie robili i chyba jakaś rumuńska pani gwiazda była, bo autografy rozdawała i dwóch panów (nie nie w czarnych garniturach) z nią chodziło
Dla nas bomba - usiedliśmy na ławeczce i podglądaliśmy sybiński świat
I pewnie długo byśmy sobie podglądali, gdyby nie fakt, że Maluchy zainteresowały się fontanną
Chwila naszej nieuwagi skończyła się na tym, że do najsuchszych nie należeli
na szczęście na Rynku był czynny jeden sklep z ubraniami:
Ruszamy dalej. Na Piata Mare stoi kilka takich oto ławeczek, na których widnieją napisy w różnych, obcych językach, informujące, że kiedyś służyły (te ławeczki, oczywiście) za silosy zbożowe miasta (wolny tłumaczenie "by my husband")
A teraz jesteśmy na Piata Mica, na którym wyjaśniło się, co to za impreza odbywa się obok na Dużym Rynku. Ano Mały Rynek służył za parking dla kilkudziesięciu (choć pewnie było ich o wiele więcej) Dacii Logan. Okazało się, że trafiliśmy na Zlot fanów Dacii.
I zaczęło się oglądanie aut
Niestety - zanim wpadliśmy na pomysł, żeby jakieś zdjęcie zrobić, to Dacie nam uciekły, a życie na Piata Mica wróciło do norm niedzielnego popołudnia
:
I jak wróciło, to i my przypomnieliśmy sobie, po co tu jesteśmy
Poszliśmy w kierunku pozostałości po murach miejskich:
Idąc w tym kierunku natrafia się także na
Muzeum Historii Naturalnej...
...a jak się idzie z dziećmi, to może być się pewnym, że one zainteresują się plakatem zachęcającym do wejścia. Część plakatu, dla tych którzy czytać potrafią
głosiła, że w środku odbywa się czasowa wystawa gadów i płazów. A część dla tych, którzy świat odbierają dzięki obrazkom, przedstawiała wielkiego węża i jaszczurkę
I cóż było robić
Poszliśmy oglądać węże i jaszczurki
Powiem tak, nasza ocena tego, czy nam się gdzieś podoba czy też nie, jest uzależniona od ludzi, z którymi się spotykamy. I tak było i tym razem, bo sama wystawa wołała o pomstę do nieba - w małych, ciasnych, starych klatkach znajdowało się kilka smutnych przedstawicieli gatunku. Jednocześnie Pan, który się nimi opiekował był przemiły, przesympatyczny, wszystkich zwiedzających traktował bardzo gościnnie i nawet bariera językowa (w naszym przypadku) nie była problemem w komunikacji
Pan też widząc zainteresowanie naszych maluchów, wyciągał z terrariów niektóre stwory i pozwalał na bliższe spotkanie z fauną. Widać też było, że zwierzaki są z nim "zaprzyjaźnione". I właśnie dzięki niemu miło wspominamy pobyt na tamtej wystawie
A co było potem - statystycznie: lody, obiadek, szwendanie się uliczkami
i wieczorne piwko w Villi Santa Maria