Drogowy odcinek bez tytułu
No to ruszamy dalej. Wyobraźcie sobie, że jest
sobota 25 lipca 2009 roku. Wyobraźcie sobie Zakopane, a ściślej Kościelisko. Niech Wasza wyobraźnia pójdzie o krok dalej, i dzięki niej zobaczycie Tatry... nie, nie, nie - zapomniałam, Tatr nie zobaczycie, bo zasłaniają je deszczowe chmury i wydobywający się z nich opad ciągły, który sprawia, że podwórka sąsiadów nie widać. Wiem, wiem, zamiast gór wyobraźcie sobie wszechogarniającą szarość
I co? Widzicie? No dobrze. To teraz dodajcie do tego widok świata o siódmej rano. I jeszcze nasz samochód, zwany przez domowników Kijunią, który cierpliwie czeka aż wypchamy go do granic możliwości i w końcu pomkniemy wraz z nim w świat. Bym zapomniała, do całości sytuacji jeszcze musicie jakoś sobie nas zwizualizować
Hm, może jednak tu pozostawię Wam pewną dowolność, byleby było widać, że w nosie mamy pogodową aurę, i robimy wszystko, żeby jak najszybciej rozpocząć kolejny wakacyjny etap. Aha, i jeszcze ważne, żeby rachunek 2+2 się zgadzał. No to teraz macie komplet
Jedziemy. Jakże inne są ulice Zakopanego w sobotni poranek, kiedy pada deszcz, można nawet przez nie przejechać z dozwoloną prędkością
Tak, tak - jest to możliwe
Równie dobrze, jak przez zakopiańskie ulice, dojechało nam się do
Łysej Polany, potem przez Słowację do
Koszyc, gdzie po raz kolejny przypomniałam sobie, dlaczego jestem fanką języków:słowackiego i czeskiego. A to za sprawą WYSYSACZA, który na ichniej stacji benzynowej stał w miejscu, gdzie zazwyczaj znajdujemy odkurzacz
Aż strach pomyśleć, co on tam wysysa
Przekraczamy granicę węgierską, i choć nikt nam nie zamierza sprawdzać paszportów, to i tak się zatrzymujemy, coby winietę kupić. Tak więc, mąż poszedł ku budce z winietami, mnie zostawiając ze śpiącymi maluchami w aucie.
I tę właśnie sytuację wykorzystał pewien węgierski Trubadur, który z okrzykiem na ustach "Polak, Węgier..." momentalnie do mnie doskoczył, i począł odśpiewywać tylko sobie znaną wariacką kompozycję muzyczną, która czardaszem zdecydowanie nie była, jednocześnie akompaniując sobie na instrumencie strunowym (przypominało to gitarę
). Postanowiłam przeczekać. Niestety, popełniłam błąd taktyczny, bo zaczęłam się do niego uśmiechać. Trubadur natychmiast wykorzystał moja słabość i rzekł: "Daj Euro". Ja na to: "Nie mam" (a było to zgodne z prawdą, gdyż Bartek - zwany wcześniej mężem - poszedł po winietę zabierając cały nasz majątek) ale miałam paluszki Lajkoniki (bo dzieci lubią) i ja do niego z tymi paluszkami
, a on zaczął przewracać oczami i stwierdza: "Może być złoty"
I weź człowieku z takim się dogadaj
Na szczęście (jak to dobrze, że zawsze się znajdzie jakieś "na szczęście") podszedł do mnie nieznany mi wcześniej Rodak z Gorzowa, z pytaniem, ile czasu zajął nam dojazd z Poznania do tego miejsca (jego detektywistyczne oko dostrzegło nasze tablice rejestracyjne). Myślałam, że jestem uratowana. Niestety na krótko, bo Trubadur odezwał się do gorzowianina "Ty mąż, daj euro"
I tym razem zjednoczyliśmy polskie siły, zaczęliśmy się chichrać i jakoś to komentować. Dzięki temu Trubadur nam odpuścił i poszedł w kierunku polskiego, młodego małżeństwa, które właśnie obok nas zaparkowało... scenariusz dalszych wydarzeń już znacie
A tymczasem kolega gorzowianin ponawia pytanie o czas naszego przejazdu. A więc liczę: Poznań - Zakopane ponad 8 godzin, no i Zakopane - granica węgierska ponad 3. Widzę jego zdziwioną minę. Myślę sobie - wiem, że wolno, ale my przecież z dziećmi, częste postoje - te sprawy
Na co pada drugie pytanie: "To mąż szybko jeździ?" I tym pytaniem mnie zaintrygował
Odpowiadam, że nie. A wiem, co mówię, bo w samochodzie robię za naturalny ABS - za każdym razem, widząc kątem oka prędkość samochodu, która nie jest w zgodzie z moim poczuciem bezpieczeństwa, mówię "chyba trochę za szybko"
Widzę, że i ta odpowiedź nie spodobała się koledze. Hmm, ale o co chodzi? I się wyjaśniło, bo kolega gorzowianin nieśmiało się przyznał, że oni (czyli - 4 samotnych mężczyzn, w dużym, dostawczym mercedesie) jechali już od 21 godzin
No dobra, jeżeli do naszego czasu przejazdu dorzucić 1,5 godziny różnicy jazdy miedzy Gorzowem a Poznaniem, to i tak pozostaje dla nas zagadką, jak to możliwe (mówili, że nie nocowali po drodze
).
Ale wróćmy do głównego toku naszej opowieści
czyli do kupowania winietki węgierskiej. Jak większość z Was zapewne wie, że Węgrzy to mają taki-jakiś dziwny system z winietami - najpierw z dowodu rejestracyjnego spisują "co się da", potem do komputera wklepują "co się da", po czym wydruk na papierze dają i każą przetrzymywać go tyle, ile trzeba. Naklejek nie dają.
I tak przygotowani ruszyliśmy dalej. W okolicy
Miszkolca wessała nas autostrada, po to, by wypluć w rejonie
Debreczyna. Kilkadziesiąt kilometrów dalej była już granica węgiersko- rumuńska i kolejne stanie w kolejce po zakup winietki, tym razem rumuńskiej - przygód z trubadurami, tym razem rumuńskimi nie stwierdzono
ale za to sprawdzono nam paszporty.
W krainie Dacii
Najbliższym miastem przygranicznym jest
Oradea. Nas interesował kierunek
Sibiu (po polsku Sybin), w którym mieliśmy spędzić 2 dni. Są dwie podstawowe drogi krajowe na trasie Oradea - Sibiu. Pierwsza z nich, taka bardziej główna, prowadzi przez Cluj Napoca (spolszczenie to Kluż Napoka); druga mniej główna, prowadzi przez miejscowość Deva. Ze względu na okoliczności i przyczyny, których dziś już sobie nie mogę przypomnieć, wybraliśmy opcję nr 2 i do dzisiaj nie wiem, czy to dobrze, czy to źle, bo porównania brak
No i jesteśmy w Rumuni
A po czym można to poznać - oczywiście po tym, że dookoła nas jeżdżą prawie same francuskie
samochody zwane potocznie Dacią
Są i te stare, którym z racji wieku należy się szacunek, że nie dość, że jadą, to jeszcze próbują nas wyprzedzać, a że z przyczyn technicznych jednak im się to nie udaje, to nerwowo siedzą nam na zderzaku
Są i te nowe Loganowate, które już bez większego problemu zabierają się za wyprzedzanie
A teraz muszę napisać kilka słów o tym, czemu te Dacie w ogóle nas tak bardzo chcą wyprzedzić. Odpowiedź jest prosta, bo droga krajowa, którą jedziemy, jest delikatnie mówiąc w opłakanym stanie - wąsko i nie za bardzo wiadomo, kiedy pobocze się kończy
no i czasami żałujemy, że samochody nie potrafią skakać
No i jeszcze tiry, które przecież też mają prawo się przemieszczać
Więc trochę czasu nam zajęło, zanim minęło pierwsze zdziwienie i przyzwyczailiśmy się do rumuńskiego sposobu jazdy.
I tak sobie myślę, że jeżeli komuś zależy na szybkim przejeździe przez ten kraj, to zdecydowanie źle wybrał. Nam na szczęście na czasie nie zależało, i z wielką przyjemnością chłonęliśmy widoki, na które natrafialiśmy. To znaczy ja chłonęłam, dzieciaki czasem też (szczególnie były poruszone jak przed ich nosem znalazło się stado wolno pasących koni, krów, owiec czy innych zwierzątek, które do tej pory na obrazkach widziały
- wynika z tego, że trzeba było do Rumuni pojechać, żeby Potomstwo krowę w realu mogło zobaczyć
). Mąż nie chłonął, bo uważał, coby w jakąś dziurę nie wjechać
A to uważanie trochę czasu mu zajęło, bo 250km pokonywaliśmy przez 5 godzin
ale w końcu daliśmy radę
Ciąg dalszy nastąpi i w dodatku więcej zdjęć będzie (to tak w ramach marketingu)