Drogi (a może najdroższy ) ciąg dalszy
Wśród pączków z cukierni
Okoliczności bez zmian: UPAŁ, KURZ, PYŁ wdzierające się wszędzie, więc jedziemy z zamkniętymi oknami. Niewiele trzeba było czasu, a prawa nogawka moich grafitowych spodni ma już kolor umundurowania naszych chłopców w Afganistanie. Ale już osiągnęliśmy kolejny punkt postojowy Sonamarg (chyba to już 2740m npm - wysooooko już, co nie?). Witają nas potężne bazy wojskowe na zboczach potężnych gór - takie pięcio- i sześciotysięczniki. Cudowne!!! Ośnieżone jak pączki w cukierni.
I ten widok będzie nam towarzyszył w całym Ladakhu - tzn. i ośnieżonych gór, i baz wojskowych, co to ich jest jak mrówków. Sąsiedztwo Pakistanu, a dalej Chin sprawia, że wojska tu od cholery i trochę.
I pastwiska pełne zwierzyny wszelakiej. Poniżej - wygląda to na owce
A tu parkujemy. Jak widać, nie tylko my
I tak wygląda okolica parkingu.
Jest już koło południa i już byśmy coś zjadły, bo poranny stres nam na to nie pozwolił. Tylko gdzie wymienić tą kasę. Idziemy uliczką sklepików z pamiątkami i barów. No i są pierwsze ciężarówki - tak z bliska.
Kantoru nie uświadczysz. Może w hotelu? No nic z tego. W końcu w sklepie Kodaka jeden gościu mówi - nie ma sprawy, chodźcie do mojego sklepu.
Pilnujemy, żeby nie stracić z oczu dżipa i pytamy czy to daleko. Na szczęście, zgodnie z prawdą wypowiedzianą przez sklepikarza niedaleko. I wreszcie szczęśliwe idziemy jeść!!!!!! Żeby było szybko i bezpiecznie, to wcinamy kanapki z pomidorami. Tzn. tosty. Jak ja nie cierpię już tego pieczywa tostowego. Do tego po litrze wody, jeszcze po kanapce i ciastka na drogę.
Właśnie swój obiad skończył tu jeden z naszych kumpli do Kargilu. Uśmiechamy się do siebie i pan zamiast wychodzić staje w drzwiach knajpy i... i spogląda raz na nas, raz na parking. Jak się okazuje pilnował, żeby dżip nie odjechał bez nas
:D:D Rodzina z Gudżaratu i drugi pasażer do Kargilu też nas szukali. Ale się nam podoba to towarzystwo - nie zginiemy. A gdyby oni biedni wiedzieli, że dalej będziemy dla nich tylko problemem...
:):)
Powoli zaczynamy wspinaczkę na przełęcz Zoji La (3529m npm) tzn. Zoji bo La to przełęcz, co już sobie wyjaśniliśmy na początku relacji
. I z tego co wiemy sprawa wygląda tak, że gdzieś do godzin południowych tą trasą mogą jedynie jechać samochody od Kargilu. Potem przełęcz dla tamtej strony jest zamykana i mogą nią się wspinać auta tylko z dołu, od Sonamarg. Czemu tak jest, szybko się przekonujemy - bardzo wąsko, przepaśliście, szuter cały czas. Zygzaki, zygzaki, zygzaki. Co jakiś czas mur z brudnego śniegu raz z jednej, raz z drugiej strony. A że jest upał, więc pod takim murem bardzo często albo błoto, albo ogromne kałuże. Aż strach pomyśleć jak się tu mijają dwie ciężarówki, którym sie przydarzy spotkać, bo różnie bywa.
Oddychamy z ulgą, że nie jedziemy autobusem.
Moje zdjęcia z trasy są koszmarne. Ale nie dało się inaczej: nie ma postojów, zamknięte okna (i jeszcze na tym z mojej strony - wymalowane takie ooo - sami zobaczcie
) a na dodatek tak trzęsie, że jak się człowiek nie zaprze, to lata po całym aucie. Wiola nawet nie wyjmuje swojego Fudżika ze strachu przed tym kurzem.
I kapliczki/"kapliczki" wszystkich religii na niebezpiecznym zakręcie
Dla uprzyjemnienia tych chwil kierowca puszcza swoje ulubione kawałki. I to tez charakterystyczne - nigdzie nie słyszałyśmy zachodniej muzyki. Wszyscy młodzi Ladakijczycy w autach słuchają swojej muzyki!!!
Jak sobie radzi nasz jednoręki kierowca i jak brzmią co niektóre kawałki, to zaraz zobaczycie na filmiku. Jakość motywowana warunkami obiektywnymi - do zaobserwowania
:):) Trochę nam przykro, że Oskara nie dostaniemy za to (CHOCIAŻ, CHOCIAŻ...!!! KTO WIE JAKIMI ŚCIEŻKAMI PÓJDZIE ŚWIATOWE KINO!) ale to nasza pierwsza próba.
Filmik jest produkcji komórkowej.
Kontrola na pastwisku
Z każdym zdobytym metrem zielone góry ustępują miejsca skalistym. Czasem robi się przestrzenniej - jesteśmy na płaskim terenie!!! A to pustynia i znów trzeba pilnować auta, żeby jechało do przodu. Trasa jest PRZEPIĘKNA!!! Matko Przenajświętsza jak to trywialnie brzmi, ale nie wiem jak mam Wam to napisać...???? Jakież ja mam ubogie słownictwo!!!
Przyklejona do z boczy gór - zza każdego metra pokazuje się nowy widok. Wszystko zapiera dech. Nie tylko pył i nie tylko zdobywana wysokość - tego nie czujemy wcale, takie jesteśmy urzeczone. Skały mają wszystkie możliwe kolory. A w popołudniowym, a potem zachodzącym słońcu wrażenia są jeszcze piękniejsze.
I zaczynają się kontrole wojskowe. Indian nie sprawdzają, za to nas, na całym odcinku - co kilka km. Za każdym razem kontrola paszportów, wiz i ta sama kartka do wypełnienia co na lotniskach. Tylko teraz więcej o naszych planach w Ladakhu musimy pisać. Mam wrażenie, że moje dane ma już 99% mieszkańców Azji
Tyłek i kręgosłupy już potwornie bolą, kiedy zjeżdżamy do ogromnej zielonej doliny, gdzie pasą są wielkie stada owiec, kóz i koni. Jaków jeszcze tu nie widzę. Już niedaleko kolejna większa miejscowość - Drass.
A to nasze autko przy drodze obok pastwiska
i Wiola podpiera Tatę
Ale na pastwiskach zatrzymujemy się, żeby zobaczyć jak strasznie cieszy się rodzina naszego kierowcy, że go widzi. Biegną kumple, dzieciaki. wszyscy gwiżdżą, cieszą się. A ten chłopaczek zacałowuje wszystkie dzieciaki i daje im w prezencie paczkę chipsów. Żałujemy, że zjadłyśmy wszystkie batoniki... Wszyscy ciepło ubrani, w czapkach, kurtkach. Ale oni tak tu chyba cały rok i to z przyzwyczajenia
Ale dolina-pastwisko jest fajna z jeszcze jednego powodu. Jest ogromna i w jednym jej miejscu ma swoje namioty wojsko. Przy stoliku na otwartej przestrzeni siedzi pan żołnierz z elegancko przystrzyżoną brodą. Nasi współpasażerowie po raz kolejny muszą czekać, kiedy my leziemy przez pastwisko z paszportami, żeby znów wypełnić nasze kartki. Panowie bardzo ciekawi skąd jesteśmy. I w grubej książce szukają wpisu z Poland. Ale nie znajdują kila stron do tyłu, więc odpuszczają. Bardzo serdeczni i weseli. Welcome to Ladakh i have a nice trip.
Do Drass już niedaleko. Mówią, że to drugie zamieszkiwane najzimniejsze miejsce na ziemi. Które jest pierwsze, to pewności nie mam
bo coś za dużo tych najzimniejszych. Wiola znalazła, że: "W Jakucji znajduje się najzimniejsze zamieszkane miejsce na ziemi - wioska Tomtor. Temperatura w styczniu 2004 roku spadła tam do -72,2° Celsjusza...".
A w Drass mają minus 45. I nawet do czterech metrów śniegu. Się znaczy - mieszkańcy Tomtoru im mówią: A otwórzcie towarzyszu okno, bo coś dziś ciepło się zrobiło.
Drass...brama do Ladakhu jak się ponoć mówi. Taka muzułmańska enklawa w buddyjskiej rzeczywistości.
Prostujemy kości i chcemy kawy. Wchodzimy do baru, ale pan mówi, że kawy to akurat nie ma. Hmmm. To niech będzie black tea. Tej z solą i mlekiem jaczycy to ja nie chcę
:):):) Ale nasz skład dżipowy coś nam krzyczy, że mamy iść do budynku informacji turystycznej. No my ponjały, że to pewnie wizyta kurtuazyjna, że nas - obce - już ktoś wypatrzył i zajęcia z promocji regionu będą. A tu - uuupppsss i a jakże - kolejne spisywanie danych.
Ale kupujemy tu taką reklamówkową mapę regionu. Nic z niej nie wynika, ale mamy pamiątkę
:):):)
Wracamy do baru. A tu - taaaaa daaam - jest kawa! Pan się tak przejął, że pobiegł do sklepu, kupił dwie rozpuszczalne nescaffe i nam zrobił
Pijemy wrzątek, faceci chcą robić z nami zdjęcia, a tu już kierowca woła do odjazdu! Dzioby poparzone i biegniemy. Niech nikt nie mówi, że mam niewyparzony pysk!
Wiola z panem, co to biegał do sklepu, żeby nam kawę zrobić
Surprajs!!!
I znów jest pięknie, a nawet piękniej. Znów rwące, szaro-srebrne potężne rzeki nas nie opuszczają. Padam z wrażenia do reszty, kiedy zaczyna się taki odcinek z rosnącymi pojedynczo gdzieniegdzie wielkimi, kwitnącymi krzakami różowych, dzikich róż!!!
Rrrrany - jak ja chcę zdjęcie tych pomarańczowo-brązowych gór na tle tego błękitu z różą na pierwszym planie! Dziś się nie uda. I niestety taki popołudniowy błękit też się nie trafi, ale coś tam będzie w czasie naszych ladakijskich rozkoszy
Nie wiem co mam pisać jeszcze, bo ludzkie słowo nie opowie jak tam jest...
Koło 17.00 jesteśmy w Kargilu. Czyli tak jak mówił szofer ze Śrinagaru.
To tu się tak potwornie lali jeszcze kilka lat temu z Pakistanem.
Na pierwszy rzut oka nic szczególnego. Z netowych relacji wiemy, że na drugi rzut oka, noc bez karaluchów to tutaj noc stracona... Przez miasto płynie szalona rzeka Drass. Rrrrany. Groźnie wygląda.
Rzeka za Wiolą. Wiola się mocno trzyma i niepewnie uśmiecha.
Dwaj goście z tyłu nas opuszczają. A nam kierowca każe czekać. Myślimy sobie, że idzie poszukać tego miejsca na nocleg. Ale za pół godziny zawozi nas w inny kąt Kargilu i mówi, ze zmieniamy auto, bo to jego nie pociągnie za długo. Tą swoja jedną ręką łapie z dachu nasze plecaki i wrzuca na dach drugiej/drugiego Taty. Ta jakaś nowsza.
Wiola - pomna na zwyczaje hinduskie wciska chłopakowi przez okno 50 rupii. Wiemy, że to spory napiwek, ale za to mistrzostwo świata po drodze nie mamy oporów. A chłopak odskakuje na 2 metry, prześlicznie się uśmiecha, macha rękami i pokazuje, że w żadnym wypadku, on żadnych pieniędzy nie weźmie! Dziękuje wylewnie i macha nam na pożegnanie.
I tu mamy już preludium do tego jacy wobec nas byli mieszkańcy Ladakhu - tak w 99,9%
Nie bardzo rozumiemy o co chodzi, bo przecież tu miał być nocleg. Słońce już zachodzi, kiedy zatrzymujemy się przed małym budynkiem To my znowu - pewnie tu śpimy. Już mam plecak na dole - a nowy kierowca wzrokiem pyta co robię...
No i architekt tłumaczy - przecież nie mamy noclegu i jedziemy prosto do Lehu! Nocą! Och... Czy duch Flexible wreszcie nas opuści??? Okazuje się, że rodzinka zapłaciła za bilety 1500 rupii. A my dwie stówy więcej... Nic to - nawet dobrze. O ile nie zginiemy w jakiejś przepaści, to będziemy w mieście nad ranem i w ten sposób dzień do przodu!
Wiola jest wściekła. Zwłaszcza na to, że w nocy nie zobaczymy ostatniego odcinka gór i pierwszego na naszej trasie buddyjskiego klasztoru w Lamayuru...
Coś za coś. Szkoła ogromnych kompromisów.
Tata to jest firma jak się patrzy, bo gdzieś około 20.00 znów się powtarza numer z chłodnicą. Zatrzymujemy się w jakiejś wiosce. Ja potrzebuję tojlet, a Wiola kawę. Tojlet - jak mi pokazuje mową ciała urocza Ladakijka - jest za rogiem. Za rogiem jest... no nie żubr na szczęście, a kawałek płaskiego terenu upstrzony żółtymi kupami. To pewnie o to chodzi. Odnajduję swoja tojletową niszę i jest dobrze.
I jeszcze sfocę co widać "do przodu" - tam gdzie pojedziemy zaraz
I trochę bliżej już jest
I jeszcze to po prawej
Kiedy wracam to widzę, że Wiola już jest gwiazdą knajpy. Pije tę słoną herbatę z mlekiem jaczycy!!! Gratuluję jej, ale ja nie dam dziś rady
I jeszcze jakieś ciastko dała sobie wcisnąć!!!
A że mamy naturę chichraczą, więc za chwilę przed knajpą mamy przegląd kawalerki z wioski. Bardzo sympatyczni i - a jakże - domagają się zdjęć z nami. Zdjęć, których nigdy nie zobaczą przecież...
To dwa z sesji. Co do jakości zdjęć... Jakby to powiedzieć - to wielka wartość pamiętnikarska
:):)
Dzieci znalazły sobie punkt obserwacyjny na dachu knajpy
Martwimy się trochę co zrobimy w Lehu, jeśli przyjedziemy tam wcześniej niż bladym świtem. Ale rodzinka czyta nam w myślach. Architekt mówi, że kierowca dał mu namiary na znajomego hotelarza. Możemy zabukować tam pokój tak jak i oni, a jutro same poszukać czegoś innego, jeśli nam nie będzie pasowało. Prosimy tylko o coś w rozsądnej cenie. Chłopak rozumie - oni też rozrzutni nie są. Już jesteśmy spokojniejsze.
Jak przegapić TEN MOMENT
Ruszamy już w ciemność. Głowa mi się kiwa. Pani nauczycielka niechcący już się wyspała na ramieniu Wioli, teraz ja ją zmieniam. Siadam w środku. Niewiele pamiętam z trasy - tylko tańczący kurz w świetle lamp Taty. Potem Wiola mi powie, że ślicznie świeciły się okna w Lamayuru.
Ze snu kierowca wyrwie mnie jeszcze dwa razy. Raz tak okrutnie - nie dość, że zaspana to jeszcze te 3500m wysokości i marsz do budki wojskowego. Trochę się zmęczyłam. A w środku 20-watowa żarówka i w tych warunkach trzeba było te papiery wypisywać znowu. Nie wiem czy mu tam nie napisałam: ślubuję bronić Ladakhu przed Pakistanem Tylko pozwólcie mi już spać
Koło pierwszej rodzinka prosi o postój na jedzenie. JEDZENIE O PIERWSZEJ!!!! Ale barbarzyński naród
. Jest wioska, gdzie lampki gazowe oświetlają dwa całodobowe lokaliki. A na środku drogi - ogromne psy! Ale łagodne. Znów we trzy mamy tojlet przed sławojką - ciemności okropne.
Ale w końcu patrze w niebo. Słuchajcie... Już nieraz widziałam jak niebo spada na głowę miliardami gwiazd. Ale coś takiego pierwszy raz w życiu. Gwiazdka na gwiazdce. Tak rajsko, że już nie wiem czy tchu brakuje dalej z wrażenia czy braku tlenu... Już wiem, że kocham to miejsce do szaleństwa!!!
Co do jedzenia - oczywiście z mojej strony znacznie mniej milości. Rodzina pyta czy coś zjemy. Mówimy że nie bardzo wiemy co, więc zamawiają nam to co jedzą i oni. Wiola je. Ja - dobrze się domyślacie - kończę na suchym ryżu.
Jedziemy dalej. Ja już nic nie pamiętam. Aaa - tylko jeszcze wysoki mur z zasieków - to chyba jednak ogrodzenie kolejnej jednostki było.
W końcu czuje poszturchiwanie uradowanej Wioli: Mysza!!! Chyba jesteśmy!!! A więc przegapiłam wjazd do miasta Leh. Trochę oszołomiona biorę plecak i w ciemnościach idziemy do hotelu za jakimś gościem z latarką. Stromymi, wąskimi schodkami na drugie piętro. Jesteśmy w pokoju. Niewiele widzimy, ale czyściutkie prześcieradła świecą nawet w ciemnościach. Szukamy naszych czołówek. Mimo potwornego zmęczenia, chcemy się wykąpać. Zimna woda, ale trudno. Zimna woda? Eeee nie - po pięciu minutach leci cieplutka!!!!!!!!!!! Cudownie!!!
Już tylko spać. Byle do świtu! Koniec bardzo długiego dnia. 434 km jechaliśmy z przerwami 16 godzin. Niezły czas chłopaki wykręciły. Autobus się tu toczy dwa dni...
To ja mam na ten temat tyle
:):) Jeśli Wiola coś więcej pamięta to na pewno napisze
JESTEŚMY W LADAKHU!!! KOLEJNE WYSOKOŚCI PRZED NAMI. I CZUJĘ SIĘ JAK NAJPRAWDZIWSZA PODNIEBNA KSIĘŻNICZKA!!!!!!!!!