To popłyniemy - Śrinagar
Nasza pływająca chałupa
Zapomniałam Wam napisać - od tego momentu przez najbliższe blisko trzy tygodnie nie będziemy miały żadnego kontaktu komórkowego ze światem. Żadna sieć komórkowa poza kaszmirskimi nie ma tu zasięgu. Możliwości skorzystanie z netu zresztą też nie będzie przez kilka dni. Nie jestem uzależniona od techniki, ale tu by się nam bardzo przydała z uwagi na okoliczności...
Pan łódkowy nie zna angielskiego. Ale zna się na swoim fachu. Po kilkunastu minutach dopływamy do naszego celu, gdzie mamy spędzić najbliższy dzień. Plan był taki, że jesteśmy tu w południe, zwiedzamy okolicę, szukamy transportu do Lehu i nazajutrz bladym świtem jedziemy do Ladakhu.
Życie zweryfikowało plany. Opóźnienie samolotu (i nie tylko - o czym za moment) zadecydowało, że zostaniemy tu dłużej.
A przyjechałyśmy tu z takiego oto podstawowego powodu. Nasz cel - Leh - leży na wysokości 3500m npm. Pamiętając, jakie męki przeżywałam na szczycie Mulhacena w Andaluzji, który ma prawie tyle samo, decydujemy, że wysokość będziemy zdobywać stopniowo. Śrinagar to wysokość około 1700m npm.
Już na forum pisałam przy okazji naszej Andaluzji - nie ma reguły jeśli chodzi o zachowanie organizmu na dużych wysokościach. Czasem człowiek ze świetna kondycją rozkłada się już na trzech tysiącach, a niewiasta pracująca za biurkiem biega jak sarna na pięciu.
Ja już miałam doświadczenie dość osłabiające, więc chcę powoli. Nasz drugi przystanek wysokościowy po drodze do Lehu, to w planach ma być Kargil - 2400-2700m według różnych źródeł jakie znalazłam
Mamy tam spać jedną noc. Ale co się wydarzy, to tylko Pan Bóg wie
:D:D:D:D
(Wiecie co, w weekend chcę się nauczyć jak się przygotowuje tu jakąś mapę z trasą. Będzie lepiej widać to wszystko).
A drugi cel w Śrinagarze, to przepięknie położone wśród potężnych gór jezioro Dal. Ma taki dziwny kształt - trochę jakby dopełniający się księżyc. I w tej środkowej części z lewej jest jakby wyspa.
To wróćmy do naszego hotelu. Nazywa się Dandoo Palace. To jedna z 500 ogromnych wiktoriańskich łodzi, w których urządzono hotele. Cumują przy tej niby wyspie. Trzeszczy to to, ale wygląda solidnie
:):)
W czasach panowania Brytyjczyków, Kaszmir był niezależnym księstwem, a biali nie mogli tam kupować ziemi. Żeby obejść prawo, Brytyjczycy kupowali pływające domy. A lubili te tereny, bo panuje tu klimat zdecydowanie bardziej przyjazny chłodnym organizmom z północy. Takie łagodne lato i śnieżna, zimna zima.
Pan łódkowy i jeszcze jeden człowiek pomagają nam wytaszczyć plecaki na tą łódź-hotel. To nasz kolejny opiekun
Prowadzi nas przez ganek, potem taki pokój gościnny, na sam koniec łodzi. Pokoje są tylko po lewej stronie. Nasz jest na samym końcu. Wrażenie takie jakby się wchodziło do potwornie zakurzonego muzeum. Dywany na podłodze, wielgachne łoże przykryte nie pierwszej świeżości narzutą w kaszmirskie kwiatki. Meble też takie ponoć wiktoriańskie.
Od razu oglądam prześcieradło pod tą kapą. Właściciele pewnie myślą, że jak się na nim prześpi 10 ludzi, to katastrofy nie będzie. Pewnie jesteśmy tu juz szóste. Żałujemy, że nie mamy swojego prześcieradła, a tylko śpiwory. Trochę za ciepło na śpiwór przewidziany na minus 20
Ale i tak będę spała na "hotelowym" ręczniku, bo ten wygląda porządnie i pachnie świeżością, a wycierać się będę swoim.
Jest i łazienka. Siermiężna, ale posprzątane. Jakoś tu bardziej się spodziewam tego szczura perskiego niż w Delhi. Przeżyjemy. Chcemy tu być krótko.
Powiem szczerze, to marudzenie jest efektem przeżyć dnia następnego. Bo całkiem pierwsze wrażenie było takie pełne optymizmu: PRZEŻYJEMY!!! Mogło być gorzej!
:D:D:D
Życie...
To nasze przywitanie z hotelem nie trwa długo, idziemy "do ludzi". Na ganku-werandzie wita się z nami Ali. Ech jak widzę faceta, który raczej uchodzi za przystojnego, który szczerzy śliczne kły dokoła głowy i jest taki za bardzo miły, to... też się uśmiecham. Ale Wiola ma lepszą intuicję...
No nic. Dziwnie się tam od razu czujemy. Na ganku siedzą zaprzyjaźnieni z Alim turyści, którzy spędzają z nim i jego - no nazywajmy to jeszcze - agencją turystyczną, kolejne wakacje. Jest Australijka z wyboru - opowiada, że przeniosła się tam z Afganistanu. A tata pochodzi z Mongolii (albo mama - nie zapamiętałam). Jest Francuska - jedyna od razu bardzo miła kobieta. I Szwajcar, który tak wyciągnął się z nogami na werandzie, że nie ma jak przejść. Jest i dwójka dzieci - to zdaje się bratankowie Alego.
Uczucie dziwnego traktowania nas nie znika. Ali próbuje nas aklimatyzować i opowiada o jednym Polaku, który właśnie wybrał się do Ladakhu z jego agencją i chłopak taaaaki zadowolony. Przyjmujemy te jego wieści. Pozostała ekipa robi sobie manicure i pedicure. Tzn. jedni drugim. Jeju jak mi tu dziwnie.
Opowiadają takie tam różne haha hihi, rzucają sobie znanymi grypsami. My niewtajemniczone, to nie wiemy o co chodzi. Ale siedzimy z nim, bo co zrobić. Chcemy poprosić pana łódkowego, żeby nas zabrał do miasta - ten transport chcemy znaleźć do Lehu. Okazuje się, że to problem póki co i że musimy poczekać. Ok.
Sytuacja robi się jeszcze bardziej skomplikowana. Towarzystwo rozbawione do granic, a ja siedzę tak, że widzę sąsiednie łodzie. Dwie dalej coś się dzieje - wielkie zamieszanie, ktoś krzyczy, wszyscy wskakują do wody. Mówię naszemu towarzystwu, że coś się stało. Oni na początku mają mnie za wariatkę. Ja przeciecz nie rozumiem indiańskiego, to nie wiem o co chodzi!!!
Szybko się jednak okazuje, że jest źle!!! Ktoś rzuca, ze dziecko się utopiło. Nasi się wahają, bo nikt nie wiem co jest, Tam już chyba z kilkunastu chłopaków rzuciło się w głębię. W końcu Ali woła właściciela przepływającej łódki, i wskakuje do pełnej wodorostów wody.
Po pięciu minutach mają go - to nastolatek. Pierwszy raz w życiu widzę topielca. Łapią bezwładne ciało tak niefortunnie, że uderza głową o łódź. Ali próbuje go reanimować. Australijka potwornie krzyczy. Jest pielęgniarką z wykształcenia, woła, żeby po nią podpłynąć, bo wie jak pomóc. Ktoś zaraz podpływa. Zabierają chłopaka do takiej małej łodzi jak nasza. Trzech chłopaków wiosłuje, płyną na ląd, do szpitala. Ali i Australijka go reanimują.
W okolicy wszystko zamiera. Każdy z nas modli się jak potrafi. Nie znałam do tej pory uczucia takiego przerażenia. Modlę się i bardzo wierzę, że go uratują. Mija dobra chwila. Z naszego towarzystwa zostają tylko dzieci. Przychodzi ich ojciec i dziadek. Okazuje się, że na tyłach łodzi stoi ich duży dom. To tam mieszka cale towarzystwo. Na łodzi mieszkamy tylko my...
To zdaje się jesteśmy ugotowane. W takiej sytuacji nawet nie ma co myśleć o tym, że ktoś mógłby się zainteresować nami. Ze zdenerwowania aż sie trzęsiemy. Fatalny początek wakacji. Siedzimy tak ślepo patrząc na jezioro. Ale przychodzi nasz łódkowy Opiekun i mówi żebyśmy zabrały aparaty. Zabiera nas na przejażdżkę łódką po jeziorze. No fakt. Nie mamy żadnego wpływu na to, co się wydarzyło i wydarzy.
Fale miło kołyszą, ale trudno się wyluzować. Aż w końcu idą w ruch aparaty. Focimy rzecz jasna maniakalnie wodę i łódki
Może niektóre nie zachwycają - patrząc od tyłu - ale tu tak dokoła wygląda:
I lusterka też lubimy
A to jeszcze takie ujęcie dziobu
:D:D:
Wyszło wreszcie popołudniowe słonko. Jest przepięknie! gdzieniegdzie jeszcze kwiaty lilii wodnych. Ich liście zajmują ogromne połacie jeziora!!! Ale kwiaty teraz już idą spać. Szaleję przy tych, które jeszcze są otwarte. Chcę zrobić zdjęcie na nasz konkurs mikrokosmosowy, ale jakoś nie jestem zadowolona. Łódka się kołysze, ręka się trzęsie i wydaje mi się, że foty mam potwornie nieostre.
Czasem widzimy wystający z wody różowy pąk kwiatu lotosu - jutro powinien rozkwitnąć...
Po przeżyciach popołudnia oddychamy wreszcie jakoś tak głębiej i spokojniej... Choć widoki różniste
Noo takie mokradłowe
Opiekun pokazuje nam pływające ogrody - warzywa rosną prawie że na wodzie. Taka dziwna konstrukcja rolnicza! Niesamowite.
Jest i mnóstwo ogromnych orłów. Kiedy trochę bliżej podpływamy, to uciekają. Ale gdzieś tam na naszych fotkach co jakiś czas przemknie wielkie ptaszysko
Jest i nasz śliczny kolorowy kingfisher, ale za daleko, żeby zdjęcie wyszło
Potem już cywilizacja - domostwa, kobitki płynące na zakupy, mężczyźni na wieczorne ploty, pływające sklepy. Najwięcej z kaszmirskimi ciuchami i rękodziełem. I jeszcze łódkowi handlarze warzywami i owocami. Coś pięknego.
I już powoli znów podpływamy pod tę stronę wysepki, z której cumują duże łodzie
Zachodzi słońce więc setki większych, wypasionych łodzi turystycznych z wystrojonymi Indianami-turystami wypływają na wieczorne wycieczki. Machaniom i fotkowaniu nie ma końca
Nie zostanę hinduską piosenkarką
Kiedy wracamy do naszej łodzi, witają nas dzieciaki z ojcem i dziadek.
Dzieci chcą koniecznie robić zdjęcia.
Śliczna, rezolutna i pyskata dziewięcioletnia dziewczynka wyrywa mi wręcz aparat z reki. Wiolinej lustrzanki nie potrafi utrzymać i tylko dlatego jej nie zabiera
:D:D
Rozmawiamy z dziadkiem, który nam mówi, że ten chłopak, którego ratowali przyjechał tu do krewnych, do pracy na wakacje - jak co roku. Pochodzi gdzieś z głębokiej kaszmirskiej wiochy. Przyjechał razem z mamą i rodzeństwem. Podobno świetnie pływał - bo niemal od urodzenia, a woda to był jego żywioł... Ech...
Dziadek zmienia temat i pyta jak nam się podoba. Trudno się nie zachwycać mimo tego, co się wydarzyło. Kiedy opowiadam o moim kwiatkowym zachwycie, dziadek prowadzi nas na tyły łodzi, gdzie jest jego ulubione miejsce wypoczynku "Rose garden". Hmmm. Kwitnie tu może pięć róż. O ile nie mniej. I jeszcze jakieś bidne lilie. I łazi mały kocurek.
Jest piątek. Dziadek żegna się z nami, tłumacząc, że to dzień świąteczny, więc idzie się modlić. Z nami zostają dzieciaki. Dziewczynka zaprasza mnie do tańców. Upatrzyła sobie mnie, bo mam aparat na zębach - ona o takim marzy, bo jej kuzynka, która mieszka we Francji też taki ma
:D:D:D:D
Nic to, że dziecko ma ząbki jak spod sznurka. Generalnie aparat budzi wielkie zainteresowanie wśród mieszkańców Kaszmiru, ale apogeum tego zainteresowania to dopiero przeżyjemy w Ladakhu
Mała jest strasznie zdziwiona, że nie znam żadnego hinduskiego przeboju i żadnego nie potrafię zaśpiewać!!! Próbuje mnie uczyć i jak taka stara-maleńka nauczycielka jest zdegustowana tym, że nie umiem się nauczyć pięciu linijek po indiańsku
Pytam ją kim będzie jak dorośnie - czy aktorka czy piosenkarką. A ona - nieeeee. Będę siedziała w domu, rodziła dzieci i gotowała obiady rodzinie. A teraz to ona może być modelką. I pozuje Wioli tak, że dusimy się ze śmiechu. Ale ona całkiem poważnie.
Jej brat próbuje na siłę zwrócić na siebie uwagę i strasznie dokazuje – a to zabiera Wioli torbę na aparat, a to ściąga ze sznurka pranie, albo serwetę z ogrodowego stołu.
W końcu jestem wykończona tymi tańcami, bo plecy wciąż mnie bolą. I jeszcze orientujemy się, że od samolotu nic nie zjadłyśmy z tych emocji. Wracamy do naszej łodzi, idąc po trzeszczących deskach.
Nasz opiekun mówi, że zaraz będzie obiad. No ładne zaraz. Właśnie wysyła młodego łódkowego do łódkowego warzywniaka po ziemniaki i kalafior
Posiłek mamy w cenie naszych 70 dolarów delhijskich, więc liczymy na to, że coś zjemy. Ale jak byśmy wiedziały, że tak to wygląda, to byśmy same pichciły.
Idziemy więc sobie dalej fotkować widoczki z werandki.
Koło 20 robi nam kolację. No takie skromne wiejskie jedzenie. Ziemniak, kawałek kalafiora, ugotowane warzywa. Dla Wioli jest piwo, dla mnie woda. Ale jest jeden potężny plus!!! Gościu nie dodał żadnej przyprawy!!!!!!!!!!!!! Solimy i pieprzymy same. Mało tego wszystkiego, ale wreszcie coś zjadłam!!!
Kiedy jemy, przychodzi Ali. Gęba uśmiechnięta od ucha do ucha, więc ja od razu: To udało się uratować małego???!!! A ten - tu mi brakuje słów - żeby go kulturalnie określić
krótko rzuca: "Nie, nie żyje".
I zaczyna tak trajkotać, że mam ochotę go walnąć: "Ale ja się od razu mu rzuciłem na pomoc!!! Jestem ratownikiem! Wiem jak się to robi! A tyle co rano tutaj rozmawialiśmy jak się udziela pierwszej pomocy dzieciom! Wiedziałem jak się to robi. Dobrze, że sobie przypomniałem!".
Brakuje mi słów. Rozumiem, że facet może jest w szoku, że bardziej przezywa swój wkałd w ratowanie małego niż fakt, że on jednak zmarł, ale nie umiem patrzeć na tę jego uśmiechniętą, radośnie rozemocjonowaną gębę
Próbujemy zasnąć, ale nie jest łatwo. Całą noc mama chłopaka dwie łodzie dalej potwornie płacze i zawodzi... Taki ból chyba serce potrafi rozerwać...
Dziś nie było wesoło. Przepraszam. Życie... Albo tak jak to powiedział beznamiętnie Ali: "Co zrobić. Co roku ktoś tu tak umiera".