Ciąg dalszy ciągu dalszego
Czołgając się do kwiatka
Teraz jedziemy do świątyni lotosu. Lotus Temple czy też Bahai House of Worship.
Nim tam będziemy mogły wejść (siesta czy jakaś inna przerwa) pan taksówkarz szarmancko podwozi nas w jakieś zacienione miejsce. Przynosi kolejny litr wody i cole. Pytam jak się mamy zachować w tej świątyni bo za bardzo nie wiemy gdzie idziemy. Mówi nam, żebyśmy robiły to, co inni. Haahahahhaha. No dobrze. Wchodzimy przez boczną bramę. Piękny teren. Pewnie jak spadnie deszcz będzie tu jeszcze pięknej. Palmy, różne piękne drzewa i kwiateczki. Idziemy w stronę lotosu po potwornie parzących puzzlach chodnika.
Zadziwiające miejsce. Wyczytałam, że to jedna z rodziny siedmiu świątyń zbudowanych w różnych częściach świata: w Apia na Zachodnim Samoa, Sydney, Kampali w Ugandzie, Panamie, Frankfurcie i Wilmette w USA. Nowiuśka. Ukończona w 1986 roku.
Do kwiatka, jak muchy do lepu, albo komary do człowieka ciągnie ogromna procesja tłumu Indian. My razem z nimi.
Przed świątynią musimy zdjąć buty, tak jak wszyscy. Można je zapakować w jutowy worek. Buty oddaje się wyciągniętym z podziemnej szatni rękom. Podobno nie ma już kastowości w Indiach, więc nie wiemy czy to szatniarze z wyboru czy z urodzenia.
Dalej idziemy już boso. Ale płytki tak straszliwie palą w stopy, że rozciągnięto tam takie sznurkowe maty. Są polewane wodą, więc każdy stawia stopy tylko na matach. Już widzę oczyma wyobraźni te różne grzybice :D:D:D Wiecie, że przesadzam
Pokonujemy jedne, drugie, trzecie schody. Przy wejściu stoją panie niby-świątynne-przewodniczki czy cóś takiego. Indianie oczywiście z uwagą śledzą każdy nasz ruch i przepuszczają, żebyśmy się znalazły w pierwszej grupie, która wejdzie do świątyni. Wchodzimy. Ogromna pusta hala. Siadamy z tyłu, żeby wiedzieć co robić. Ale okazuje się, że niepotrzebnie się obawiamy. To świątynia (jak te wszystkie pozostałe na świecie), w której każdy może się pomodlić do "swojego" Boga/boga/bóstwa. Wszystkie świątynie mają obrazować miłość między człowiekiem i Bogiem. Nie odprawia się tam żadnych nabożeństw.
Tak więc nasza wizyta wyglądała tak, że weszłyśmy razem z innymi. Panie ochroniarki pokazywały wszystkim, że musi być cichutko. Dały czas na modlitwę, po czym nasza grupa zrobiła miejsce następnej. Wychodząc zobaczyłyśmy sadzawki, na których niejako spoczywa lotos. Woda naturalnie chłodzi wnętrze świątyni.
I pofociłyśmy wychodzących razem z nami.
"Dragi" - pierwsze spotkanie
Odbieramy nasze buty i gnamy (o ile to możliwe w tych warunkach )do auta. I już ostatni punkt programu naszej wycieczki. Tzn. z okien podziwiamy jeszcze to i to i to i tamto, ale pan taksówkarz widzi, że padamy już.
Podwozi nas znów w okolice Czerwonego Fortu do Birla Mandir - hinduistycznej świątyni znanej jako Lakshmi Naryan. Podobno ulubionej przez Mahatmę Gandhiego. Wybudowano ją w 1938 r.
Wchodzimy nieśmiało. Oddajemy aparaty i buty do depozytu dla obcokrajowców - szafeczki na kluczyk, pan policjant pilnuje.
Pniemy się po schodkach. Z centralnego miejsca patrzy na nas złote bóstwo. Idziemy lewą stroną w takie coś a'la krużganki. Wszędzie postaci różnych bóstw. I tak już obeszłyśmy wszystko z lewej strony i znów przed bóstwem, żeby pójść w prawo. I oto strażnik świątynny - no taki pan co to przy bóstwie siedział, woła nas do siebie. Patrzymy jedna na drugą pytając wzrokiem czy to aby na pewno nas i że my nic nie chcemy, i że będziemy grzeczne, i przepraszamy, jeśli zrobiłyśmy coś głupiego.
Pan się dobrotliwie uśmiecha. Wciska mi do ręki kwiatek nagietka, jakąś małą paczuszkę, a na czole maluje czerwoną "zdrapkę" :):):) Mówi, że to na znak przywitania i błogosławieństwa. No cieszymy się jak dzieci. Mamy zdrapki na czole :D:D:D Zaglądamy do paczuszki a tam... Hmmmmm. jakieś białe grudki.
Wiola mówi, że czym prędzej trzeba to wyrzucić, bo to na pewno jakieś dragi. Że na pewno już nas ktoś przyuważył i podrzucił i że pójdziemy siedzieć do końca życia w azjatyckim więzieniu!!!!!!! Jak już siedzieć, to lepiej wiedzieć za co. Zmysłowo sprawdzam prezent... To jesteśmy w domu To tylko cukierki z cukru pudru. Ale i tak ich nie zjadłam. Przywiozłam do PL. Ale i tak się bałam, że coś w nich jednak siedzi
Potem idziemy jeszcze zobaczyć otoczenie świątyni.
Są kamienne słonie. Łokropnie brzydkie Na zdjęciu słoń to to, co za Wiolą.
I idzie sobie taka ślicznie ubrana pani Indianka. Ale jakoś mi głupio było zrobić jej zdjęcie. No cóż. Problem się sam rozwiązał. Pani podeszła do mnie, ze chciałaby zdjęcie ze mną :D:D:D To nam Wiola zrobiła fotkę.
I jeszcze dialogi na cztery nogi. - O tu mnie tak dusi? Tu? Mnie tutaj.
Oglądamy jeszcze co tam w przedświątynnych sklepach z dewocjonaliami :D:D Są stosy nagietków, pobożne obrazy i różne księgi. Nawet Biblia I jeszcze trochę takich widoków okołoświątynnych na fotkach:
I tak się kończy nasza wycieczka. Już chcemy do hotelu. Jeszcze tylko pamiątkowa fotka pana taksówkarza, jego furki i już.
Aaaa nie. Jutro on nas będzie odwoził na lotnisko. Bo jutro lecimy już wreszcie do Kaszmiru!!! Kłócimy się trochę, bo dla bezpieczeństwa chcemy dość wcześnie wyjechać - tzn koło 8 na 11, a pan się upiera, że wystarczy o 9.00. Jak się okaże miał rację. No ale o tem potem.
Po drodze mijamy przedziwną świątynie w postaci potężnej figury kobiety-małpy. No mordkę miała taką małpią. Tym bóstwom to się nie nadziwimy. Już wiem, że w hinduizmie bóstw są miliony. Każdy człowiek ma swoje. Przedziwne te stwory... I tak ponoć na całe życie.
W hotelu - prosimy o obiad. znów się zdajemy na naszych kelnerów. Przynosi zupę z serii: ogień ognisty. I ryż z rodziny: ogień ognisty, ogniowym rozpalaczem podpalany. UMIERAM.
Widzi mój ból. Przynosi mi ziemniaki z kminkiem. Dzięki dobry człowieku. Ocaleję do jutra. Dopycham sie ciapatami. Superowe są - najpierw przynoszą takie nadmuchane, a potem plackowacieją
Już wieczór. Zmęczone potwornym upałem, zmianą czasu i niewyspaniem idziemy do wyra.
Już wiem co zrobić z klimą :D:D:D I nawet do łazienki weszłam nie oglądając się, żeby popatrzeć co siedzi wewnątrz nad drzwiami!!!