4. Sempre sinistra
25 lipca 2005
Rano nas budzi piękny słoneczny dzień. Sprzed namiotu widać "albański" wierzchołek, na którym byliśmy (po lewej) i jeszcze jeden, trochę niższy, środkowy.
Żeby pstryknąć więcej zdjęć, odchodzę dalej od naszego obozu, aż zobaczę nasze oba wczorajsze szczyty. Z prawej strony widać też ten środkowy, na którym nie byliśmy. Dobrze widać też ciemniejszą dolinkę, wzdłuż której wczoraj po ciemku wracaliśmy.
Gdy zwijamy obóz, podchodzi do nas pasterz, a chwilę potem drugi. Jedyną nicią porozumienia są nazwy naszych krajów i uśmiech. Częstują nas chlebem, czymś w rodzaju żętycy i papryką marynowaną w kwaśnym mleku, całkiem smaczną zresztą. Żętycy boimy się więcej pić, nie wiemy jak nasze nieprzyzwyczajone żołądki mogą zareagować, ale po parę łyków próbujemy dla dobra stosunków międzynarodowych. W rewanżu dajemy im czeski chleb i trochę papierosów.
W końcu przychodzi czas się pożegnać. Pakujemy wory i ruszamy z powrotem naszą wczorajsza drogą. Ivoš ciągle wyżywa się botanicznie, notując nazwy wszystkich spotkanych roślinek.
Dzięki ładniejszej pogodzie mamy lepszy widok na wszystkie trzy wierzchołki Koraba. Te dwa najwyższe, które wczoraj zaliczyliśmy, to lewy i środkowy.
Po drodze zwracamy uwagę na roślinę, której korzeń napotkani miejscowi zbierają jako afrodyzjak. Według Ivoša jej czeska nazwa to
vstavač. Po naszemu to pewnie jakiś storczyk.
W coraz większym upale, z przerwą na posiłek, krótko po południu schodzimy do Radomire. Skodzinka stoi na swoim miejscu. Dopiero po dłuższej chwili zauważam artystyczną twórczość na masce, wykonaną zapewne przez jakiegoś miejscowego przyszłego Picassa, mimo zapewnień starszyzny o całkowitym bezpieczeństwie.
Przechodzący wieśniak rozkłada bezradnie ręce, jakby chciał powiedzieć - to nie ja i nie moje dziecko. Klnę pod nosem, ale po chwili myślę, że najważniejsze że możemy jechać dalej. Jak wyjeżdżam na główny plac wioski żeby się przepakować, dzieciaki nas znowu oblepiają ze wszystkich stron.
W pełnym blasku słońca wbijamy się w górską drogę, którą w tamtą stronę przejechaliśmy w większości po ciemku. Wesoło się nastawiam na pokonywanie znanego już i oswojonego odcinka specjalnego i radosne strzelanie fotek.
Wjeżdzamy na przełęcz i odwracamy się ostatni raz. Do zobaczenia, Korabie, dzięki za wszystko!
Jedziemy dalej. Życie w wioskach toczy się leniwym tempem, my też się dostrajamy do tej atmosfery.
Jak kierowca osiołka w końcu wymieni wiadomości dnia z jeźdźcem merca, to można ruszyć dalej.
Na jednym z długich podjazdów na jedynce temperatura w chłodnicy się niebezpiecznie zbliża do 110 stopni, więc dajemy skodzince chwilę odsapnąć.
Dzięki temu możemy się dokładniej przyjrzeć drodze do wsi Wieś Wieś, gdzie mieszka nasz "Anglik", i temu co nad nią wisi.
Po obejrzeniu przez lornetkę okazuje się, że nie jest to gigantyczna chłodziarko-zamrażarka, lecz zwykły blok skalny, obdarzony wyjątkowo regularnymi kształtami. Blok ten w swoim czasie zapewne osłabi regularność kursowania busów Trans Alpin do Veshi Veshi i z powrotem.
Przez potoczek, który w tamtą stronę pokonywaliśmy w asyście licznej załogi miejscowych, tym razem pilotują mnie sami Czesi, wykonując dokumentację fotograficzną.
Szutr się wreszcie kończy, asfaltem docieramy do Kolesjan, gdzie miejscowy szewc skleja buta Davida, rozwalonego na zejściu z Koraba. Nie będzie go już musiał wiązać moim sznurkiem.
Na granicy albańsko-kosowskiej nie ma przebacz, zgodnie z przewidywaniami musimy wysupłać 25 euraków na kosowskie ubezpieczenie. Dodatkowo musimy zapłacić 4 euro
autobahn tax, o czym poinformował nas celnik władający zapewne niemieckim i angielskim. Widocznie zauważył, że nasz samochód nie wykazuje większych oznak zniszczenia - tak więc poruszaliśmy się drogami wyższej kategorii i podatek autostradowy nas obowiązuje. Opuszczamy ten kraj przyjaznych ludzi i pięknych gór, planując za kilka dni do niego wrócić. Tyle, że trochę mniej legalnie.
* * * * *
Naszym następnym celem jest Đeravica we wschodniej części Prokletije. Jedziemy przez Prizren i Đakovicę do Dečani, przed wejściem na Đeravicę chcemy zwiedzić prawosławny klasztor Visoki Dečani. Według naszych map jest on po drodze do wioski o dwóch nazwach, Kožnjar/Belaje, naszej bazy wypadowej w góry. Do miasteczka Dečani dojeżdżamy już po ciemku, zapytany miejscowy pewnie pokazuje nam drogę.
Wyjeżdżamy z miasteczka i serpentynami w górę, asfalt się kończy, widzimy jakieś wojskowe zabudowania, zero ludzi, obszczekuje nas tylko sfora psów. Jedziemy dalej szutrem, na rozstaju na czuja w prawo, jeszcze raz w prawo, tam gdzie widać jakieś zabudowania, może będzie kogo spytać. Brama pilnowana przez włoskich żołnierzy, na pytanie o klasztor i Kožnjar coś odpowiadają, rozumiem tylko
sempre sinistra, cały czas w lewo. Czyli dokładnie tam, skąd przyjechaliśmy. Nie ma wyjścia, wracamy do Dečani pytać dalej.
Dogadujemy się łamanym serbskim, co pewnie wychodzi nam na korzyść. Jakbyśmy mówili za dobrze, to nie wiem czy by nas tak przyjaźnie traktowali. Informacje pytanych tubylców są sprzeczne, poza tym że trzeba jechać przez włoski posterunek. Jeden starszy facet odradza zostawienie samochodu w Kožnjar, mówię mu że w razie czego damy miejscowym bakszysza żeby popilnowali. Wychodzi, że trzeba jechać drogą w prawo, którą na początku od razu odrzuciliśmy ze względu na stojący jak byk znak zakazu wjazdu. Czyli, patrząc z tamtej strony, faktycznie
sempre sinistra. Krótki kawałek mocno dziurawym asfaltem i znowu posterunek wojskowy, tym razem dużo mocniej ufortyfikowany. Pilnujący Włoch mówi, że teraz na noc droga zamknięta, z tego co rozumiemy to jakoś można objechać naokoło, tak jak próbowaliśmy na początku. Nie wiemy, czy dobrze rozumiemy i czy nasz dzielny wojak w ogóle jest dobrze poinformowany. To chyba nawet nasi żołnierze przed misją ONZ przechodzą jakiś podstawowy kurs angielskiego. Włosi natomiast są przekonani, że z resztą świata się dogadają po włosku, z niewielką pomocą rąk i nóg.
Wracamy tak, jak na początku, znowu nas obszczekują te same psy, dalej zamiast skręcić w prawo na ten wcześniej napotkany włoski posterunek, jedziemy prosto coraz gorszym szutrem. Dochodzi północ, wiemy, że już dziś nie dotrzemy do Kožnjar, trzeba by gdzieś przykomarować. Jakieś rozszerzenie drogi, jakieś ogrodzone ujęcie wody czy coś. Żaden pies za nami nie przyszedł. Miejscówka wydaje się spokojna. Ładny widok z góry na światła Dečani. Polskie kiełbaski z serem na kolację i zasypiamy
pod širákem, jak mówią Czesi, czyli pod gwiazdami.