Dzień 20
18/09/2008 czwartek
odległość: 50 km
trasa: Złote Piaski - Varna - Złote Piaski
Drugi dzień pobytu w Złotych Piaskach rokował lepiej od pierwszego, ale i tak był daleki od ideału. Na upał się nie zanosiło, a i my odczuwaliśmy swoiste zmęczenie materiału. Plan, co prawda, zakładał jednodniową wycieczkę do rumuńskiej Constanty, morskiego kurortu Mamaia, oraz dalej do antycznych ruin Cetatea Histria, ale jego realizacja wymagałaby abyśmy techniką
kulków wyruszyli w drogę bladym świtem albo najlepiej sporo przed
. Mając świadomość, że przed nami powrót i kilka 'napakowanych' dni, ostatecznie wygrała chęć odespania i bardziej 'chodzonego' spędzenia tego dnia ...
Mając w pamięci wilczy głód naszych rosyjskich braci i sióstr, dziś na śniadanie wyruszamy wcześniej, aby skuteczniej zapolować na pożywienie
. Z ilościowego punktu widzenia opłaca się, bo wybór jest istotnie większy. Gorzej z jakością
. Nie żebyśmy byli specjalnie wysmakowanymi francuskimi pieskami, ale kiedy zaczynamy to i owo z dostępnej oferty wybierać, a potem degustować, to okazuje się, że jest to albo średnio świeże albo średnio smaczne. Kawa jest wręcz ohydna, wędliny jakieś podejrzane, sok smakuje jak woda mydlana, a omlety już 'wyszły'
. Z nostalgią wspominamy nessebarskie śniadania u pana Stankoff'a i rodzinną atmosferę w sozopolskim hotelu, gdzie zamiast sennych i znudzonych życiem kelnerów oraz resztek wczorajszej kolacji przerobionych na poranną pizzę faktycznie można było poczuć jakość świadczonej usługi hotelowej
. Dochodzimy do wniosku, że do takiej fabryki to już nigdy więcej, no chyba, że z musu i braku innej alternatywy, co przy naszych egzotycznych planach na przyszłość zdarzyć się może
...
Zebrawszy właściwy sprzęt i odpowiednią odzież odpalamy samochód i tym samym podjazdem co wczoraj wspinamy się ku kurortowym rogatkom. Mundurowi w budce są dziś chyba mniej senni, bo lizakiem wskazują nam, abyśmy się zatrzymali, a następnie proszą o dokumenty pojazdu, zieloną kartę, co to już nie jest potrzebna, paszport kierowcy, którego w sumie nie musiałbym mieć, oraz sprawdzają ... ważność bułgarskiej winietki na naszej szybie, czego rzekomo w Bułgarii w praktyce prawie się nie robi
. Że nie mają powodów do zastrzeżeń, to po upływie niecałej minuty skręcamy w tą samą główną drogę co wczoraj, tyle że dziś w lewo, i kierujemy się do Varny ...
W okolicach mniejszego nadmorskiego parku zostawiamy samochód na wcześniej upatrzonym parkingu strzeżonym. Logika ku temu jest bardzo prosta. Płacąc po 4 PLN za godzinę nie tracimy czasu na szukanie trudno dostępnego wolnego miejsca na ulicy, nie ryzykujemy ingerencji ze strony intruza czy 'aniołów stróżów' pilnujących poprawnego parkowania, i nie narażamy się na wielki wydatek, dając zarazem komuś zarobić
. Po drugiej stronie ulicy na cokole ustawiona jest, niczym rakieta kosmiczna, zabytkowa łódź wojskowa, a tuż za nią znajduje się
muzeum marynarki wojennej. Już przy jego bramie wyczytujemy z wywieszonego ogłoszenia, że muzeum jest zamknięte za sprawą remontu i modernizacji
, ale część 'gabarytowych' eksponatów ustawionych w plenerze jest ogólnie dostępna. Spacerujemy zatem obok wiekowych sprzętów wojskowych takich jak gigantyczne reflektory do nadawania morsem, uziemione na wieki helikoptery, stare działa czy pordzewiałe kotwice. Niczym rodzynek w cieście jedna łódź umieszczona jest w przeszklonej wiacie. Tablica informuje, że jest to żaglówka o nazwie
Cor Caroli, na której kapitan Georgi Georgiev samotnie przepłynął dookoła kuli ziemskiej, bijąc ówczesny rekord, wyruszając z Havany 20 grudnia 1976 i wracając doń dokładnie rok później.
http://www.cor-caroli.hit.bg/Circumnavigation.htm
łódź na cokole
lampa do nadawania morsem
jacht obieżyświat
Cor Caroli
helikopter ...
... i jego wielbiciel
niedziałające działa
wyrzutnia z przodu ...
... i z tyłu
Ich troje i helikopter z 'opuchniętym podbródkiem'
Po rozrywce dla młodzieży przychodzi czas na bardziej wyrafinowane zwiedzanie i kontakt z odleglejszą historią. W tym celu przebijamy się przez labirynt wąskich ulic i jeszcze węższych chodników szczelnie zastawionych samochodami. Właściwą drogę odnajdujemy dzięki mapie wydrukowanej z internetu i wpiętej do naszego wyprawowego skoroszytu. Nie trwa to długo, bo już po niespełna 10 minutach naszym oczom ukazują się one, czyli ...
ruiny rzymskich term zlokalizowane w centrum współczesnej Varny i otoczone zewsząd współczesną zabudową. Całość jest ogrodzona, a wejście znajduje się dokładnie po przeciwnej stronie od nas, musimy zatem pokonać jeszcze niewielką odległość idąc doń po obwodzie kompleksu. Kupujemy bilety, płacąc za całość 8 BGN czyli około 14 PLN, zapoznajemy się z mapką terenu oraz ilustracjami obrazującymi łaźnie w czasach ich świetności, po czym ruszamy w podróż w otchłań czasu
. Kluczymy pomiędzy pozostałościami murów i kamiennych przejść. Tłumaczymy młodzieży, że dawno, dawno temu były tu wielkie sale, w których znajdowały się baseny i duże łazienki, ale sami nie potrafimy sobie wyobrazić jak to musiało wyglądać w rzeczywistości. Ja konkretnie próbuję dociec, jaka część widocznych tu murów została autentycznie odkopana spod ziemi w stanie nienaruszonym a jaka część jest ino wiarygodnie wykonaną imitacją
. Ruchu nie ma wielkiego i przez znaczną część czasu jesteśmy tu sami. Małżonka jest w swoim żywiole, ale nasz poziom ciekawości zostaje skutecznie zaspokojony po jednorazowym obejściu całości. Wtedy to Lenka z Jasiem przysiadają na powalonym kamiennym cokole, i czekając aż ich mama nacieszy się kontaktem z historią, zajadają się pysznymi lokalnymi herbatnikami o smaku kakaowym, kulturalnie częstując zgłodniałego po 'sytym' śniadaniu tatę
...
pierwsze spojrzenie na ruiny
parkowanie dla wytrawnych
panorama ... wersja poglądowa
panorama ... wersja pełnowymiarowa ... kliknij aby zobaczyć powiększenie
kamienne przejście
Lenka i Jaś na herbatnikowym
popasie
podziemia, które były ...
... bodajże latrynami
Po strawie duchowej przychodzi czas na strawę cielesną. Powracamy w okolice nadbrzeża, a konkretnie do nasady ulicy prowadzącej do pasażerskiego portu morskiego i tam odnajdujemy restaurację Mr Baba umieszczoną w imitacji dużego galeonu. Wyszukałem ją zbierając informacje o Varnie, i mimo że dalej budzi nasze zainteresowanie, to wizja utrudnionego dostępu z wózkiem szybko nas zniechęca i popycha ku szukaniu alternatywy. Daleko nie musimy się rozglądać, bo kawałek dalej jest 'normalna' restauracja, która wygląda poprawnie, a na dodatek sprawia wrażenie specjalizować się w daniach rybnych. Małżonka, co prawda, za rybami nie przepada, ale będąc nad morzem choć raz wypada się w takim przybytku posilić
. Troszku wieje od morza, ładujemy się więc do środka i rozsiadamy przy stole. Kartę dostajemy w mgnieniu oka, a kiedy ją analizujemy, z sąsiedniego stolika słyszymy głosy rodaków reklamujących u szefa sali, względnie starszego stażem kelnera, że dostali jedno czy dwa danie inne niż te, które zamawiali
. Po krótkiej wymianie zdań okazuje się, że mieli rację, a owe dania zostają rychło podmienione. Nie robiąc z tego dramatu zamawiamy i my swoje posiłki oraz ... napoje. Tradycyjnie wypowiadam magiczne słowo 'kola', nie dyskryminując żadnej ze znanych marek
. Kelner pytająco mówi 'pepsi ?', ugodowo potwierdzam 'OK.'. Po paru chwilach szybka ręka kelnera nalewa do mojej szklanki coś, co wygląda adekwatnie, więc nim widzę odstawianą przez niego butelkę, biorę pierwszy łyk napoju i ... od razu czuję znienawidzony smak syntetycznego słodzika stosowanego w wersjach dietetycznych
. Odstawiając w niesmaku szklankę widzę lądującą na stole butelkę, a na niej napis 'pepsi max'
. Językiem mieszanym tłumaczę, że miała być 'pepsi normal', nie 'max'. Pan odpowiada, że 'normal' nie mają
. A jaką mają pytam. 'Twist' mają. Proszę więc o taką, a tą ze słodzikiem wraz z napełnioną szklanką ostentacyjnie stawiam na sąsiednim stoliku, aby nie było wątpliwości, że mam zamiar ją spożywać. Czekając na jedzenie na chwilę wypuszczam się na opustoszałą plażę, celem uwiecznienia kilku pamiątkowych obrazków. Po drodze napotykam teren zamkniętej po sezonie dyskoteki czy innego baru, a przed wejściem widzę mocno egzotyczny jak dla mnie znak, zakazujący wstępu z bronią palną
. W pierwszym odruchu odbieram to jako żart, ale po chwili, kiedy pomyślę o tych wszystkich wypasionych autach z przyciemnianymi szybami, które w BG spotkać można o wiele częściej niż w naszych rodzimych stronach, to dochodzę do wniosku, że może faktycznie w lokalnych realiach tego typu znak ma rację bytu
...
Mr Baba
pistoletom mówimy NIE
...
plaża z widokiem na Varnę
Spożycie obiadu mija bez większych atrakcji, jeśli nie liczyć tego, że Małżonka dostaje (zgodnie z zamówieniem
) coś, co jednak nie podchodzi pod jej gust, a ja dostaję (zgodnie z zamówieniem
) smażone szprotki, choć za sprawą nieporozumienia językowego miałem nadzieję, że będzie to coś innego. Koniec końców przychodzi mi zjeść dwie porcje i to nie koniecznie tego co lubię, mimo że nie miałem takiego zamiaru, podczas gdy Małżonka dokańcza to, co zostawiają Lenka z Jasiem. Najmocniejszy akcent końcowy jest jednak dopiero przed nami. Główny kelner (czytaj: nie ten, który odbierał zamówienie i je donosił) z uśmiechem na twarzy podaje nam rachunek. W równie pogodnym tonie przeglądam go i stwierdzam, że wszystko jest OK. z wyjątkiem owej pepsi, która nie dość, że wyceniona jest po istnie pirackiej cenie, to jeszcze policzona jest dwa razy
. Wskazuję panu na odstawioną flaszkę z wersją dietetyczną i grzecznie, z uśmiechem na twarzy, streszczam zaistniały problem. Pan wpierw zdaje się nie rozumieć, potem gubi uśmiech z twarzy i stwierdza, że pepsi to pepsi i nie ma problemu. Z mojej perspektywy rzecz oczywiście ma podtekst bardziej ideowy niż finansowy, bo 4 BGNy w prawo czy w lewo nie doprowadzą mnie ani do bogactwa ani do bankructwa, ale chodzi zwyczajnie o zasadę. W sumie wyjście by było proste gdybym mógł panu wręczyć dokładnie odliczoną kwotę, rzecz jasna uwzględniwszy tylko jeden napój. Ale pech chciał, że akurat nie mam już drobnych i zmuszony jestem mu wręczyć więcej, niż się należy. Pan wyrywa mi z ręki rachunek wraz z banknotem, mrucząc coś pod nosem, po czym znika na zapleczu i nie wraca przez dłuższą chwilę
. Gdy się wreszcie objawia, słownie rzuca mi resztę na blat stołu, oczywiście odliczoną po swojemu. Tym sposobem wizyta w tej restauracji wynosi nas 32 BGN, czyli około 56 PLN. Pomylić się to jedno, przydarzyć może się każdemu, ale umieć zachować się w świetle tego potknięcia to już całkiem co innego. Pan nie umiał i co gorsza skutecznie włożył swój wkład w dalsze tworzenie w naszych odczuciach negatywnego obrazu bułgarskiej nadmorskiej gastronomii, zapoczątkowanego kilkoma wcześniejszymi odwiedzinami w innych jadłodajniach
...
nasza restauracja ... zdecydowanie niegodna polecenia
...
Średnio zadowoleni z naszego dzisiejszego obiadowego wyboru przystępujemy do realizacji dwóch ostatnich punktów programu. Wzdłuż wąskich i zapchanych na maksa zaparkowanymi samochodami ulic ruszamy w kierunku katedry. Kiedy po kilku przebytych skrzyżowaniach mamy nieodparte wrażenie, że wielu lokalnych kierowców prawa jazdy kupiło na bazarze, względnie nie miało okazji nabyć żadnej uporządkowanej wiedzy w zakresie kultury jazdy, jesteśmy świadkami scenki rodzajowej. Starsza pani podniesionym głosem strofuje wysiadającego z samochodu młodziana, który chwilę wcześniej nieomal przejechał jej po palcach ... Idąc ulicami obserwujemy toczące się tam życie, spoglądamy na podniszczone elewacje, zaglądamy do księgarni, w której kupujemy Lence kredki a Jasiowi książeczkę po bułgarsku, traktującą tradycyjnie o sztandarowych dziecięcych 'zawodach marzeń', czyli policjancie, strażaku, pilocie, lekarzu, etc.
. Dotarłszy do szerokiego bulwaru Kniaź Boris odbijamy w lewo, aby kawałek dalej na jego północnym krańcu zastać widok na
katedrę.
zagrodzone w celu bezpieczeństwa
katedra
Do środka nie mamy intencji wchodzić, więc nacieszywszy oczy widokiem obracamy się na pięcie i wzdłuż bulwaru Kniaź Boris, a potem ulicy Slivnitsy zmierzamy do
muzeum archeologicznego. Otoczenie jest ani ładne, ani brzydkie, raczej niejakie. Tu i ówdzie widać trwające inwestycje budowlane, a tam gdzie dana ulica nie jest wyłączona z ruchu kołowego, samochody są zaparkowane na niemal każdym wolnym skrawku przestrzeni. Biegające pojedyncze bezpańskie psy stanowią stały element lokalnego kolorytu, z którym już jesteśmy oswojeni. Tym, co różni je od tych spotykanych w Rumuni jest to, że wszystkie mają metki / identyfikatory podpięte do uszu. Widać lokalne władze je inwentaryzują, więc może nawet i szczepią oraz sterylizują, tyle że miast umieszczać w zamkniętych schroniskach puszczają wolno, aby same zawalczyły o swe przetrwanie. Po naszych kontaktach z warszawskim psim schroniskiem taka koncepcja wydaje się mieć oczywiste plusy i minusy, i acz daleka od ideału to i tak jest lepsza od puszczenia tego tematu na całkowity żywioł. Zaskoczenie wzbudza jednak stopień koabitacji tych zwierzaków z otoczeniem, jaki możemy zaobserwować na przykładzie psiaka drzemiącego w najlepsze ... tuż przed progiem drzwi wejściowych do jednego z butików na bulwarze
. Klienci robią nad nim większy krok, część z nich go ignoruje, inni podchodzą do tego z uśmiechem, ale nikomu nie przyjdzie do głowy, aby go przegonić
...
spokojna drzemka
Gdy docieramy przed muzeum jest 16:30, ale o zakupie biletów nie może być już mowy, gdyż obiekt zamykany jest o 17:00. Mnie i młodzieży to jakoś specjalnie nie wzrusza, ale Małżonka musi się obejść smakiem. Na pocieszenie delektujemy się chwilę widokiem fontanny w parku miejskim okalającym muzeum, a następnie spoglądamy z zaciekawieniem na duży gmach ewidentnie rodem z ludowej Bułgarii, noszący wdzięcznie brzmiący napis
OBSZCZINA VARNA. Wbrew naturalnym urologicznym skojarzeniom
, z całą pewnością oznacza to coś na podobieństwo ratusza, a nie szaletu miejskiego
.
fontanna przed muzeum
obszczina
...
Ruszamy w stronę parku nadmorskiego. Pieszy bulwar na zamkniętym dla samochodów odcinku Slivnitsy sprawia dużo lepsze wrażenie niż poprzednie ulice miasta, zapewne głównie za sprawą bujnej zieleni, którą jest bogato wypełniony. Wejście do parku prowadzi przez spory plac z widokiem na morze, który dzięki ustawionym na nim kolumnom i palmom w donicach, nie wiedzieć czemu, budzi skojarzenia z Odessą, której w życiu na oczy nie widziałem
. W parku biega gromadka bezpańskich psiaków, ale wszystkie sprawiają wrażenie przyjaznych i nie agresywnych. Przez park wędrujemy wzdłuż morza ku naszemu samochodowi, a w bezpośrednim sąsiedztwie parkingu ogałacamy wszystkie trawniki z leżakujących nań kasztanów. Mamy już w domu
vukovarskie, więc
varneńskie też będą mile widziane
...
deptak Slivnitsa
wejście od parku nadmorskiego
bezpańskie psy w parku
łódź popołudniową porą
zbiór varneńskich kasztanów
Odpaliwszy samochód, robimy mały przejazd po Varnie. Powody są dwa. Po pierwsze chcemy zobaczyć inne części miasta, po drugie szukamy większego sklepu celem nabycia souvenirów spożywczych przed wyjazdem. I tu spotyka nas lekkie zaskoczenie, bo o ile w Burgas sklep
Billa był umiejscowiony tak, że przysłowiowy ślepy by trafił, tak tu niczego w tym stylu znaleźć nie potrafimy
. Są, co prawda, znaki na sklep rzeczonej sieci, ale będący ... dopiero w budowie. Przywykli do polskich realiów, gdzie nawet w mniejszych miastach zawsze jakiś market da się znaleźć, nie bardzo możemy zrozumieć brak takowego w tak dużym mieście. Na własne potrzeby tłumaczę to sobie skromniejszą siła nabywczą bułgarskiego społeczeństwa, ale czy faktycznie w tym tkwi prawdziwa przyczyna:?: Niejako na potwierdzeni tej tezy, na dalekich obrzeżach miasta znajdujemy wreszcie coś na wzór rodzimej
Almy czy
Piotra i Pawła, czyli market typu premium celujący w bardziej zamożnego klienta. Sądząc po parkingu i wyjątkowo szerokiej jak na Bułgarię gamie produktów należy wnioskować, że 'zwykli' Bułgarzy zakupów tu nie robią. Z polskiej perspektywy ceny nie są jednak zniewalające, toteż raźno zapełniamy wózek głównie winami macierzystej produkcji, pamiętając również o piwach i kilku innych produktach spożywczych
. Kiedy wracamy do Złotych Piasków panów mundurowych nie ma już na posterunku, ale kurort dalej stoi jak stał
...
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU ...
C.D.N.