11. Burza przed ciszą
28 sierpnia
Mimo kiepskiej prognozy niebo jest prawie bezchmurne, gdy wystawiamy głowy z namiotu. Tylko pojedyńcze cirrusy zapowiadają że może dupnąć.
- Mieliśmy wstać późno. Ja jednak budzę się dość wcześnie i "wywlekam" Kamila z wyrka. Pogoda na razie dobra, ale chmury mają już zupełnie inny kształt (...) dlatego musimy wcześnie wszystko załatwić, żeby zdążyć zejść na dół przed pogorszeniem się pogody. Ostatnie śniadanie, ostatnie przyniesienie śniegu, ostatnia toaleta. (...) Kamil załatwia swoje kibelkowe sprawy na pagórku, pewnie chce mieć lepsze widoki na Grbaję.
Po śniadaniu, skromnym z konieczności, pozostaje mi zakończyć działalność wspinaczkową. Z przyczyn czasowych i meteorologicznych zakończenie to ograniczy się do ściągnięcia zostawionej liny... Zabieram trochę szpeju niezbędnego do tej operacji i ruszamy.
Pod ścianą się rozdzielamy. Tomek idzie stromym piargiem na pobliską przełęcz którą chce obejrzeć, tą na którą trzy lata temu podeszliśmy z Czechami szukając przejścia na drugą stronę.
- Im bliżej jestem przełęczy tym mniej podoba mi się pomysł podejścia na przełęcz. Żleb jest bardzo kruchy i stromy, górna półka jest dobra, ale dostrzegam odcinek kilku metrów gdzie mogą być problemy. Filmuję Kamila podchodzącego z dołu i zastanawiam się co robić. (...) Kamil odradza wychodzenia samemu na przełęcz, ale jednocześnie mówi, że jeśli się zdecyduję, żebym zobaczył czy ściana widoczna z przełęczy jest "do wejścia". Mówi, że w lipcu było tutaj łatwiej bo było dużo śniegu i można było twardo iść do góry po stopniach. Teraz śnieg jest jedynie tuż pod samą przełęczą. Cały żleb i dolina jest bez śniegu. W końcu jednak decyduję, że spróbuję. Kamil idzie pod "swoją" ścianę ściągnąć linę i odzyskać haki, a ja postanawiam podejść systemem "po piargach, ale jak najbliżej skał".
Wskakuję w uprząż, wychodzę z prusikiem na wiszącej linie i dochodzę do stanu. Przyaucam się do jednego haka i wybijam drugiego. Uznaję że jeden mi wystarczy do zjazdu, jest wyjątkowo pewny, więc po co mam tracić oba. Nie jest to zalecana praktyka, ale po to znam zasady żeby wiedzieć kiedy mogę je łamać. Zabieram karabinki i całą resztę szpeju ze stanu, przeciągam linę przez kolucho haka i zjeżdżam. Po drodze na małej półeczce znajduję kostkę którą musiałem przedwczoraj zgubić.
- Wszystko się cholernie obsypuje, muszę się trzymać skał bo za daleko zjeżdżałbym w dół. Idę wzdłuż podnóży (...), zygzakiem, drogę wyznacza granica skały-piargi/kamienie. Czasem muszę podejść parę metrów to znów schodzę w dół. Dochodzę do żlebu. Jest jeszcze bardziej krucho i stromo. Gdyby nie było kruszyzny to można byłoby tam wbiegnąć... Postanawiam wchodzić skałami po prawej stronie żlebu. (...). Ręce cały czas w użyciu, czasem nawet "nieprofesjonalnie" używam kolan, kiedy wdrapuję się na wysoki próg skalny. (...) Cały czas zastanawiam się czy nie polecę w zejściu, naprawdę mam "stresa", bo choć niby idę twardym podłożem, to każdy blok skalny ma pełno drobnego gruzu na sobie co przy zejściu będzie bardzo przeszkadzać. Kijki już schowałem, żeby nie przeszkadzały, najchętniej schowałbym gdzieś plecak, byłoby wygodniej. Dochodzę do dużego płatu śniegu. Może będzie lepiej. Kopię z całej siły w twardy śnieg i próbuję robić sobie stopnie. Ostatnie kilkanaście metrów do przełęczy jest już łagodniejsze.
- Nie zatrzymuję się tu długo. Chmury płyną z drugiej strony przełęczy, popędzając mnie. Piję szybko parę łyków wody, robię zdjęcia, przyglądam się drodze wejściowej i zejściowej. Nie wiem która jest lepsza. I z jednej i z drugiej strony tak samo krucho. Ja muszę wracać "tędy samędy". Więc wracam. Stąpanie w dół po stromym śniegu, bez raków, jest gorsze niż droga do góry. Gdybym się poślizgnął to wyląduje na dnie doliny, dlatego wyciągam kijki i wbijam je bardzo mocno w śnieg. Później dochodzę do skał i przechodzę je dużo łatwiej niż się tego spodziewałem. Po kilkunastu minutach jestem na dole, a po następnych kilku podbiegam do Kamila, który już chowa linę do plecaka.
Gdy dojeżdżam do gleby, Typ już czeka na dole. Zdążył wrócić z przełęczy, mówi że było krucho, parszywie i niebezpiecznie.
- Zgraliśmy się mniej więcej w tym samym czasie, więc zaczynamy zejście w dół do namiotu. Czeka nas pakowanie i spadamy do wsi. Jest dopiero 11 (...), ale pakowanie sprzętu zajmie jeszcze trochę czasu. Pod koniec zejścia słyszę grzmoty. Mam cały czas nadzieję że to przejdzie, bo jeszcze pół godziny wcześniej było w miarę spokojnie. Gdy dochodzimy do namiotu słyszymy takie pieprznięcie, że dostajemy maksymalnego przyspieszenia. Zaczyna mocno wiać, ciężko jest złożyć namiot, grzmoty są bardzo bliskie, a uderzenia są potęgowane przez ściany skalne.
Klniemy i pakujemy się w ekspresowym tempie. Zaczyna padać. Nie spodziewałem się, że jesteśmy w stanie spakować wszystkie manatki w 10 minut. Jakiś plus burzy więc jest, choć wolałbym pakować się godzinę, ale żeby świeciło słońce. Przypomina mi się Maja Korabit sprzed 2 lat, kiedy staliśmy przez godzinę niedaleko wierzchołka bo waliło żabami i była cholerna burza.
Na zejściu poganiają nas nadciągające chmury i grzmoty. Gdy w błyskawicznym tempie zwijamy bazę, spada parę kropli deszczu. Wory są lżejsze o żarcie ale i tak niemiłosiernie ciążą. Ciągle czuję się osłabiony po wczorajszym dniu. Mimo że Tomek wziął część szpeju żeby mnie odciążyć, wiem że nie będzie mi się szło lekko.
- Martwię się trochę o mój plecak. Poczciwy woodpecker nigdy tyle nie dźwigał, a jeśli coś się oderwie to nie będę w stanie zanieść wszystkich maneli na dół.
No, to chyba najcięższy plecak jaki kiedykolwiek niosłem.
Kaptur na głowę i uciekamy (...) Oby jak najszybciej, oby jak najniżej, żeby uciec przed burzą, bo teraz grzmi jak cholera i zaczyna coraz mocniej padać.
Po kilkunastu minutach pogoda trochę zaczyna głupieć. Nad naszą doliną jest okienko pogodowe, świeci słońce, a poza tym dalej walą pioruny i chmury się kotłują poza doliną.
Całe długie zejście znaną już drogą to dla mnie nieustanna walka z własnym organizmem. Chmury cały czas się utrzymują i wydają groźne pomruki. Czasem przechodzą krótkie przelotne deszcze przeplatane słońcem, ale groźba porządnego dupnięcia jest całkiem realna. Tomka poza tym goni parę pilnych spraw w domu, więc tym bardziej próbuje podkręcić tempo, jednak ja zostaję spory kawałek za nim. Po drodze muszę sobie zrobić parę odpoczynków. Przez to zejście do polany zajmuje nam więcej czasu niż zużyliśmy na podejście.
- Dziś kolejna porcja nawoływania Kamila do przyspieszenia. Ależ ja jestem upierdliwy. Czas ucieka, mamy jeszcze dziś w planie przejechać "za dnia" do Vermosh, a w tym tempie nie będzie to możliwe.
Schodzimy na dno dolinki, jest trawa, można się glebnąć i zjeść jakiś posiłek. Z góry gdzieś dochodzą nas gwizdy pasterzy, a kozice patrzą na nas dziwnie stojąc na skałach. Żremy coś, próbuję wypić Leżajska, którego nosiłem ze sobą codziennie w plecaku. (...) Żołądek mam tak pusty, że nie ryzykuję wypicia całego...
Dupówa nas tylko postraszyła i przeszła gdzieś bokiem. W pięknym słońcu idziemy znaną drogą z Lijepush do Bordolecit. Jak to na albańskiej wsi, świnie pasą się wolno. Pośród biednych chałupek, wyboistą rozmytą drogą, z przeciwka jedzie nowiutka wypasiona alfa romeo na włoskich blachach. Albańskie kontrasty...
Tomek wyrywa do przodu. Kiedy dochodzę do knajpki, on już jest na miejscu i rozmawia z Toniem i paroma miejscowymi. Okazuje się że z jednym z nich mają jeszcze jednego, oprócz Pietra z Bufe, wspólnego znajomego w Boge. Do już sporej grupki w knajpce i przed nią dołącza jeszcze więcej ludzi, którzy przyjechali busikami. Trochę starszyzny i sporo młodszych, dziewczyny odświętnie ubrane, niektóre chłopaki z dużą ilością żelu na włosach i łańcuchami na szyjach. Z tego co mówią, jadą z okolic Hani-i-Hoti na święto św. Jana w Vermosh. Przy tej ilości ludzi nawet my jako przybysze z daleka nie wzbudzamy aż takiego zainteresowania.
- Gdy do baru dochodzi Kamil, dostajemy od Toniego ser, chleb, jakąś paprykę, czy pomidory no i mięso. Cholernie twarde mięcho. Nie jestem w stanie go jeść z przyjemnością, choć jestem bardzo głodny. (...) Dużo pijemy. Brakowało nam tego. Do baru zaczyna zaglądać coraz więcej osób, parkuje pod nim coraz więcej busów, robi się powoli tłok.
Tonio stawia przed nami sporą miskę mięsa. Gotowane, jakby trochę podsmażone, twarde jak dzika świnia. Do tego papryka i chleb. Tomek próbuje ale od razu mówi mi że więcej nie da rady. Z wyraźną wdzięcznością patrzy jak się powoli rozprawiam z podwójną porcją. Sam skubie tylko czasem po kawałeczku przez grzeczność. Dla mnie, chociaż twarde, jest całkiem jadalne. Próbujemy zapytać Toniego co to za mięso, wydając odgłosy paszczą odpowiednich zwierząt.
Delme? - pytam w końcu, przypomniawszy sobie albańską nazwę owcy. Tonio potwierdza. A więc nasz przysmak dla twardzieli to baranina.
- Nasza Żubrówka stoi u Toniego w reprezentacyjnym miejscu. Nie wypił jej całej, tylko postawił na wystawce. Płacimy mu za wszystko co zjedliśmy i co wypiliśmy podczas całego naszego pobytu i za "opiekę nad samochodem" łącznie 15 EUR, więc cena nie jest wygórowana.
Rozliczamy się za kupione napoje i pilnowanie skodzinki i żegnamy się z Toniem i miejscowymi. Postanawiamy w drodze powrotnej zahaczyć o Vermosh. Z ciekawości obejrzeć drogę, a może też zobaczyć tą imprezę na którą wszyscy jadą.
Jazda szutrem tym razem nie dostarcza już tego dreszczyka emocji co w tamtą stronę, nie jedziemy już w nieznane, droga nie jest dla skodzinki specjalnie trudna. Często się zatrzymujemy pstrykać przydrożne krajobrazy. Widzimy że nad Prokletijami znowu zbierają się czare chmury, jednak u nas ledwo mży.
Tak jak planowaliśmy, zamiast od razu w prawo na granicę, skręcamy w lewo do Vermosh. Jedziemy parę kilosów przez długą wieś, rozrzuconą na sporym terenie. Szutrowa droga jest na ogół niezłej jakości, nieraz na dłuższych odcinkach wrzucam trójkę.
- Im bliżej Vermosh tym droga jest lepsza. W Vermosh można już pędzić 40 km/h. Samo Vermosh nie podoba mi się. Płasko. Może i klimat jakiś jest, ale jest jakoś tak płasko i mało przytulnie.
Dojeżdżamy do miejsca które chyba stanowi centrum Vermosh, jednak nie znajdujemy miejsca gdzie by się szykowała jakaś większa impreza. Czas goni, a więc zawracamy.
Dojeżdżamy do rozstaja i dalej do granicy w Bashkim. W międzyczasie znowu wyszło słońce, jednak mokry asfalt świadczy że musiało tu nieźle padać. Zwraca naszą uwagę stojący obok przejścia granicznego rozsypujący się dom. Nad drzwiami wyblakłe resztki napisu wychwalającego poprzedni system, który skończył zupełnie jak ta chałupa...
Ku naszej radości dyżur ma nasz znajomy pogranicznik. Serdecznie się witamy i opowiadamy gdzie byliśmy. Nawet nie wspomina o żadnym podatku drogowym. Czarnogórscy pogranicznicy również są mili, obmywamy się u nich pod kranem i oddalamy się ku widocznym wciąż na północy ciężkim chmurom.
- Jest godzina 19, jeśli dziś pojedziemy wystarczająco długo to jest szansa żeby jutro późno wieczorem być w Polsce. Kamil prowadzi w tą stronę całą drogę.
Już po ciemku dojeżdżamy do Bijelog Polja, gdzie robimy małe zakupy spożywcze. Tą samą drogą co w tamtą stronę wjeżdżamy do Serbii i przed Zlatiborem zjeżdżamy w boczną drogę na samochodowy nocleg, na polanę na której kilka dni temu jedliśmy obiad.
- Nocujemy w Serbii - tam, gdzie kilka dni temu jedliśmy obiad - koło rozgałęzienia dróg na Sirogojno. Jesteśmy mocno zmęczeni, dlatego ta noc jest dla nas chyba najdłuższa ze wszystkich. Już nie przeszkadza ani kierownica, ani niewygodny fotel, ani brak możliwości odwrócenia się na bok. Śpimy twardo i bardzo długo. Budzik nastawiony był na 5:30, a może 6, ale włączam mu drzemkę i zasypiam. Budzimy się bardzo późno, bo po 7 rano.
29 sierpniaZwijamy się szybko, śniadanie odkładając na później. Tym razem do Valjeva nie jedziemy przez Rogačicę lecz przez Požegę i Kosjeric. Znam obie te drogi, jak dla mnie serpentyny są porównywalne, ale Tomkowi wydaje się że ten wariant będzie szybszy. Może i ma rację, różnica wzniesień na pewno jest mniejsza. Przed samym Valjevem kupujemy jakieś żarełko w przydrożnej budce. Przegryzam na szybko. Dorzucam jeszcze nieznane mi Valjevsko pivo do spróbowania w domu. Porządne śniadanie, a właściwie już śniobiad, spożywamy dopiero na Fruškiej Gorze.
- Kamil kupuje rano jakieś ichniejsze bułki z nadzieniem, ja twardo się trzymam do południa. Dopiero gdy jesteśmy na Fruškiej Gorze i przestaje padać rozkładamy wszystkie manatki i gotujemy. Jest zupka, są kanapki, herbata. Stoimy przy drodze, karimaty służą nam za stół. Deszcz jeszcze chwilę chyba poczeka zanim znów spadnie, więc śniobiad powinien się udać. Śmierdzę okropnie, Kamil pewnie też ale nie wiem tego bo go nie obwąchuję. Decydujemy się na małą wycieczkę w zarośla z butelką wody. (...) Czuję się jak nowonarodzony, choć to tylko "połowiczne mycie".
Stamtąd zjeżdżamy do Nowego Sadu, gdzie tym razem błądzimy tylko trochę.
- Subotica. Muszę coś kupić Marysi, dlatego tracimy 20 minut na wędrówkę po kilku sklepach. Znajduję fajny prezent, jestem pewny że jej się spodoba.
Jedziemy do Suboticy, chwilkę się przechodzimy po miasteczku i udajemy się jak poprzednio na przejście graniczne w Kelebiji. Dobry wybór. Na ostatniej stacji benzynowej przed granicą spotykamy Polaków którzy właśnie zawrócili z przejścia w Horgošu, gdzie kolejka jest na cały dzień stania.
W Kelebiji nie jest tak tragicznie, ale tłumek i tak jest spory. Zgodnie z przewidywaniami składa się głównie z tureckich karawan ciągnących z ojczyzny do przybranych ojczyzn na zachodzie Europy.
- Jak zwykle w takich sytuacjach, gdy kolejka jest spora, znajdują się amatorzy wpychania się na chama. Dochodzi do kłótni, jeden na drugiego trąbi, wyzywa go. Po prostu granica.
Żadnej kontrabandy tym razem nie wieziemy. Przypominają mi się tylko roślinki które Typ zebrał do zasuszenia jak zwijaliśmy bazę na Zastanie. Opowiadam mu jak kilka lat temu żywe zainteresowanie znudzonej celniczki na opustoszałej w nocy granicy w Zwardoniu wzbudziły sadzonki oleandrów, które Ag wiozła z Chorwacji. Tomek się chwilę zastanawia czy by swoich okazów gdzieś lepiej nie skitrać. Skąd jednak celnicy mają wiedzieć co to jest. Przecież CIA, KGB i Mossad zaledwie podejrzewają istnienie tego gatunku, a jego magiczne właściwości zna tylko kilku albańskich górali i Chuck Norris, który zawdzięcza im swoje nadludzkie zdolności.
- Tracimy na granicy z godzinę, albo więcej. Trochę się stresuję moimi suszonymi kwiatkami, które nazbierałem dla moich kobiet w dolince gdzie mieliśmy rozbity namiot. Dopiero teraz do mnie dociera, że to mogą być jakieś "dziwne" kwiatki i mogę mieć z nimi problem na granicy. Mam w pamięci przygodę Gośki z ukraińskimi celnikami, nocne przesłuchanie, zeznania i zaoczną sprawę sądową, nie chciałbym żeby to się powtórzyło, być może w większej skali. Kamil nabija się ze mnie, że pójdę siedzieć, ale odnosi to pożądany skutek bo przestaję się stresować. Zresztą Kamil, stary "kitrant" (...) rakiji, sam też liczy na to, że celnicy nie będą się zbytnio interesować zawartością bagaży.
Oczekiwanie na odprawę trwa około godziny. Celniczka rzuca tylko szybko okiem do kufra i już jesteśmy w Schengen. Przez Węgry szybko lecimy krajowymi drogami, jedyny dłuższy postój robiąc na płynne zakupy w przydrożnym markecie już w ich północnej części.
Słowację znowu robimy znaną trasą, omijając winietową dwupasmówkę z Košic do Prešova. Koło Svidnika tracimy trochę czasu wlekąc się za tirami. Już przed samą granicą w ostatnim sklepie kupuję parę piw i dużą flachę napoju zwanego dawniej rumem. Tym razem nie jest to jednak Tuzemsky Um, lecz Tuzemsky Run.
- Mam bardzo spękane usta, więc gdy pod wieczór zatrzymujemy się w jakimś markecie to oprócz kilku rodzajów piwa kupuję też jakiś krem. Jest poprawa, od razu czuję się lepiej, ale tak naprawdę usta wyzdrowieją dopiero za kilka dni. Kamil pędzi w stronę granicy, co jakiś czas muszę wykonywać powolne ruchy rękami, które mają na celu przekazanie do Kamila informacji pt. "samo polako".
Niedaleko za Barwinkiem na stacji Orlenu zapodajemy na przystawkę jeden z nielicznych fast foodów jakie lubimy, czyli ich firmowe gorące psy na ostro, po czym szybko podążamy do domu Tomka, gdzie jego małżonka już czeka z kolacją. Zapraszają mnie żebym przenocował, więc nie sposób odmówić. Wyprawa w Góry Przeklęte A.D. 2008 kończy się nocnymi rozmowami przy czarnogórskim winie i węgierskim piwie.
- Granica w Tornyosnemeti, granica w Barwinku, znów jakieś piwa w sklepie przygranicznym, hot-dog na stacji paliw w Dukli (ale wyborny! byłem cholernie głodny) i przed pierwszą w nocy pijemy piwo z moją żoną. Kamil nocuje u nas i następnego dnia jedzie do Łodzi. Cieszę się, że kolejny wyjazd się udał, plany zostały zrealizowane, pogoda dała rady, a żona była wyrozumiała.
Pod blatem w kuchni stoją "pamiątki po wyjeździe", a więc rakija serbska, piwa słowackie, węgierskie, serbskie i czarnogórskie. Albańskich tym razem nie przywiozłem.
30 sierpnia
Tym razem przejeżdżam przez Rzeszów już dokładnie według wskazówek Typa. Stwierdzam, że popularna nazwa najbardziej znanego rzeszowskiego pomnika jest jak najbardziej trafna. Swoją drogą, szkoda by było gdyby plany jego rozbiórki doszły do skutku. Niech już sobie stoi i stanowi lokalną atrakcję...
(fot. Typ i ja)
Słowniczek nowych trudniejszych terminów:
karabinek - podłużny metalowy pierścień z otwieranym zamkiem (zakręcanym lub nie) do wpinania uprzęży, liny, pętli itd.
przyaucić się - założyć sobie auto (autoasekurację), przypiąć się uprzężą za pomocą taśmy, liny itp. do stanowiska lub punktu asekuracyjnego.
Pozostałe terminy wspinaczkowe do sprawdzenia na końcu
tego odcinka.