Atojko, Svibanju i JacYamacho - i co ja biedny żuczek mam zrobić mając takich skutecznych czytelników
no nic - tylko muszę ponaciągać i wydłużyć i z jednego zrobic dwa (ale uprzedzam - będzie jeszcze bardziej o niczym
)
I mamy tak wszystko rzucić?
... i tak czas spędzaliśmy na błogim, błotnym lenistwie ...i pewnie byśmy tak dłużej zalegali w tym chorwackim błotku zażywając kąpieli wszelakich - w kolejności błoto, jadran, słońce, błoto, jadran słońce - gdyby nie przyszło opamiętanie
!!! Skoro jechaliśmy tu 1400 km, to nie tylko po to, by taplać się w błotku - co to -to nie !!! (chociaż muszę przyznać, że jest to dość nietypowe i miłe zajęcie.) Podjęliśmy męską decyzję - zwiedzanie czas zacząć. Początkowo my - jak ten rozleniwiony hipopotam, który poproszony przez synka o naprawę rowerka, zdziwiony zapytuje: ale jak to, mamy tak n a g l e wszystko rzucić???
I trzeba było rzucić...
Pojechaliśmy zobaczyć stolicę wyspy - miasto Krk.
I jeżeli ktoś z Was spodziewa się teraz, że napiszę coś konstruktywnego, coś konkretnego, coś rzeczowego o tym, co w miasteczku warto zobaczyć, zwiedzić, obejrzeć, to niestety zawiedzie się. Ale na szczęście większość z Was wie, że moją rzeczowość już dawno ogarnął kryzys
w związku z czym i praktycznego pożytku z mojej pisaniny nie ma
A sprawcami owego relacyjnego kryzysu były oczywiście nasze maluchy, które ówcześnie miały gdzieś krajoznawcze aspiracje rodziców, a do wieloletniej pracy ludzkości na rzecz rozwoju kultury i cywilizacji, odnosiły się z całkowitą ignorancją, brakiem szacunku i zrozumienia. I zamiast zainteresować się murami obronnymi, wieżą strażniczą, trójnawową bazyliką z XII stulecia, pozostałościami po zamku frankopanów, czy kościołem św.Kwiryna z przełomu X i XI( który obecnie przekształcony jest w galerię, której też warto się przyjrzeć), to nasze pociechy zadecydowały, że główny urok Krku tkwi w:
a) jakiś murkach czy słupkach, na które można się wdrapać;
b) mrówkach, które postanowiły przeciąć szlak naszej wędrówki i koniecznie trzeba zlokalizować miejsce, do którego owe owady podążają;
c) studzienkach kanalizacyjnych, do których obowiązkowo trzeba zajrzeć, bo pływa tam coś brudnego i czarnego (uf, dobrze, że nie wpadły na pomysł, że należy sprawdzić jak smakuje
)
d) straganach, które przecież oferują rzeczy nadzwyczaj piękne, wysmakowane, gustowne i wartościowe
A my mając do wyboru - albo spiąć się i mimo wszystko zwiedzać tak, jak na turystę przystało, albo poddać się biegowi wydarzeń, o których jednak decydują dzieciaki - wybraliśmy tę drugą opcję
kątem oka spoglądając na uroki krckiej starówki:
O, tu właśnie kątem oka spoglądam :- nie wiem na kogo/co bardziej
Krk to przede wszystkim miasteczko portowe, tak więc nie mogło zabraknąć spaceru po nabrzeżu:
Krk to także miasteczko usiane licznymi knajpkami. I właśnie kiedy w jednej z nich jedliśmy obiad, maluchy wypatrzyły, że na nabrzeże przyleciały gołębie. I tu u naszych dzieci zadziałał tzw. odruch Pawłowa
Skojarzenie proste: jak są gołębie to się je karmi chlebkiem, a jak się akurat siedzi w restauracji i pod ręką jest kruh, to trzeba go szybko pochwycić i jeszcze szybciej wybiec, żeby ptaszki nakarmić (bo takie godne biedulki
) i tu rozegrała się scenka sytuacyjna - najpierw z restauracji lotem błyskawicy wyleciały dzieciaki (uf, całe szczęście, że oboje w tym samym kierunku
), za nimi wolniejsza błyskawica (czyli ja), a za mną zdziwiony i ospały kelner, który nie zauważył, że mąż został na posterunku (a został, bo nie do końca wiedział, co się działo
) No więc we czwórkę lecimy do gołębi (jedynie kelner nie za bardzo był świadomy za czym goni
chyba myślał, że kasa i napiwek za obiad mu ucieka
), no więc biegniemy.... a tu nowa niespodzianka, bo okazało, że te chorwackie gołąbki to nie wiedzą, o co chodzi i - w przeciwieństwie do poznańskich ptaszków - nie znają tej zabawy"w karmienie"
. I co te nasze dzieciaki do nich podlecą, to one w popłochu uciekają. Na szczęście Maja i Tymek po kilku nieudanych próbach w końcu zauważyli jakąś nieprawidłowość w procesie karmienia gołębi
dzięki czemu stanęli w miejscu. A jak stanęli , to mogłam w końcu ich złapać. A jak ich złapałam, to pan kelner do nas dołączył, i zaczął tłumaczyć, że za obiad to jednak się płaci. W wyniku tego, nie wiedziałam, komu pierwszemu mam tłumaczyć "o co chodzi" - czy dzieciakom, żeby już przestały dalej podążać za uciekającymi gołębiami, czy panu kelnerowi, który nie tylko nie zauważył, że nasz obiad jest niedokończony, ale także, że mąż pozostał na posterunku. Ale przecież nie ma sytuacji nierozwiązywalnych, tak więc i ta skończyła się dla wszystkich sukcesem. No, może nie dla wszystkich, bo gołębi nie udało sie nakarmić.
A oto nasz powrót do restauracji po nieudanej akcji "gołąb" (w Mai ręku resztki kruha0:
ciąg dalszy na pewno nastąpi....
Wnioski żółtodziba
1. Chorwackie gołębie nie znają zabawy "w karmienie", w związku z czym są bardziej płochliwe, a co za tym idzie - bardziej mizerne (bo głodne) niż ich polscy koledzy.