8. No fear, destination darkness
24 sierpnia
- Z Kamilem miałem wybrać się w Alpy Albańskie już zimą tego roku. Zaproponował, żebym dołączył do zimowego wyjścia na Maja Jezerce organizowanego przez jakiś belgradzki klub. Nie zdecydowałem się wtedy z nim pojechać z różnych powodów. Oczywiście później żałowałem.
Rano dzwoni telefon. To Typ daje ostatnie instrukcje jak do niego dojechać i jak się przedostać przez Rzeszów. Przejedziesz wiadukt i zobaczysz taki charakterystyczny pomnik w kształcie... Wpadam mu w słowo. Wiem w kształcie czego jest najsłynniejszy rzeszowski pomnik. Widziałem zdjęcia.
- (...) "umawialiśmy się" na wyjazd całe wakacje. Było kilka maili, kilka rozmów telefonicznych, ale problemem było zgranie terminów. Ostatnia rozmowa miała miejsce dwa tygodnie przed wyjazdem. Kamil był już w Polsce i powiedział, że około dwudziestego sierpnia chce wyjechać w Alpy Albańskie. (...) Kilka dni przed wyjazdem, kiedy Kamil się nie odzywał, stwierdziłem że jednak wyjazd nie wypali. Napisałem do niego maila, że skoro nic z tego to zmieniam plany i pojadę gdzieś w Alpy, a jeśli nie znajdę nikogo chętnego na wyjazd to pozostaną mi znów samotne Tatry. Odpowiedź Kamila była szybka, decyzja też - jedziemy do Albanii. Kiedy? Odpowiedziałem, że jak najszybciej. To "najszybciej" to była niedziela po południu.
Instrukcje dojazdu to tylko pretekst. Już wcześnej mnie namawiał na małą zmianę pierwotnego planu, a teraz mnie dalej urabia. Zamiast startować w albańską część gór z Grbaji, mamy wjechać do Albanii przez przejście między Gusinjem i Vermosh i spróbować się przebić szutrowymi drogami do wsi Lepusha. Skodzinka już trochę ze mną przeszła i jakoś się nie palę do pakowania się w następną rzeźnię. Drugim argumentem przeciw jest bardzo ograniczony czas którym dysponujemy. No i nasze mapy podają sprzeczne informacje co do przebiegu albańskiego odcinka. W końcu wbrew wszystkiemu moja żyłka eksploratora zwycięża i daję się przekonać, zastrzegając sobie prawo zmiany decyzji na miejscu. Jestem mu to winien, w końcu ja go próbuję namówić na takie rzeczy przy których przejazd kawałka albańskiego szutru to mały pikuś...
- Chciałem wjechać do Albanii i właśnie stąd wejść w Alpy Albańskie. Korciło mnie przejście graniczne położone koło Gusinje, korciła mnie droga do Vermosh i podejście w Alpy Albańskie z drogi Hani i Hoti-Vermosh.
* * * * *
Niechcący mijam zjazd na Piotrków i muszę jechać dalej gierkówką. Zjeżdżam przy najbliższej okazji i skrótami przez pola próbuję się wydostać na trasę kielecką przed Sulejowem. Asfalt się urywa i zaczyna się wyboisty szutr. Może to i dobrze, trzeba zacząć się przyzwyczajać do tego co Typ nam szykuje...
Przez Rzeszów wynosi mnie jakoś inaczej, pomnika nie udaje mi się zobaczyć. Nie obywa się bez konsultacji telefonicznej jak wyjechać na właściwą stronę. Po niedługim czasie albańscy weterani się w końcu spotykają. Z naszych dwóch rumaków decydujemy się na skodzinkę jako trochę wyżej zawieszoną i późnym popołudniem ruszamy w dalszą drogę.
Dla Tomka to jest stała trasa na południe, więc przez całą Słowację nie muszę ani razu wyjąć mapy. Omijamy winietowy odcinek między Prešovem i Košicami i kierujemy się na Węgry, gdzie też wybieramy opcję bezpłatną czyli bezautostradową, jako że ruch w nocy pewnie będzie znikomy.
Naczytaliśmy się relacji o przeraźliwych korkach na węgiersko-serbskim przejściu w Horgoš, powodowanych przez konwoje zachodnioeuropejskich Turków podążających w letnim sezonie do i z ojczyzny. W środku nocy może nie będzie tak źle ale nie mamy ochoty tego sprawdzać i kierujemy się na przejście w Kelebiji położone kawałek na zachód. Po północy przekraczamy zupełnie pustą granicę. W całodobowym kantorze kupuję trochę dinarów. Kilkadziesiąt kilosów dalej, w jakiejś wsi za przydrożną wielką szopą przypominającą hangar, stajemy na nocleg. Przed snem wznosimy toast Tomkowym Leżajskiem za pomyślność wyprawy.
25 sierpnia- Rano budzą mnie ciągniki, które już od wczesnych godzin zaczynają pracę. Znów zaglądamy do zapasów przygotowanych przez żonkę, potem poranna toaleta w krzakach i jedziemy dalej w stronę Nowego Sadu. Zmieniam Kamila za kółkiem, więc tempo nieco spada, bo jestem trochę uczulony na bałkańską policję i staram się nie przekraczać dozwolonych prędkości o więcej niż 10-20 km/h.
Typ siada za kółko i jedziemy starą drogą do Nowego Sadu. Trochę krążymy po mieście w poszukiwaniu kantoru z najlepszym kursem, dokupujemy jeszcze garść dinarów i próbujemy znaleźć wyjazd na stary drogowo-kolejowy most, znany mi z
marcowego wypadu.
Po dojeździe do mostu okazuje się że jest on zamknięty z powodu robót drogowych. Nie ma żadnych oznakowań objazdu, robimy kilka rund honorowych po mieście, raz wyjeżdżamy na złą stronę, aż w końcu znajdujemy alternatywny wyjazd na południe.
Fruška Gora, Šabac, Valjevo, skodzinka pod Tomka przewodem dziarsko pomyka znaną drogą, miejscami świeżo odnowioną, czasem jeszcze w remoncie. Stajemy w znanej mi przydrożnej knajpce w Rogačicy, kupujemy śliwowicę i piwko, chwilę gadam ze znajomymi gazdą i gaździną.
- Im bliżej jesteśmy granicy z Czarnogórą tym bardziej zauważa się szalony styl jazdy Czarnogórców. Widać to szczególnie w kanionie rzeki Lim. Droga jest kręta, wąska, nie ma prawie odcinków prostych, ale ruch (szczególnie TIRów) jest duży. Czarnogórcy wyprzedzają tam, gdzie mi nigdy nie przyszłoby to do głowy, kompletnie nic nie widzą, tylko jadą do przodu wymuszając pierwszeństwo i niejednokrotnie zmuszając jadących z przeciwka do gwałtownego hamowania i "łapania pobocza".
Na granicy w Gostunie tradycyjnie schodzi nam trochę czasu w kolejce. Mam czarnogórską winietkę z lipca więc nie musimy kupować nowej. Zakaz wwozu żarcia na szczęście dalej wydaje się być martwym przepisem, bo nikt nawet o nim nie wspomina. Zmieniamy się za kółkiem i ruszamy dalej na południe.
Gdzieś przed Plavem zatrzymujemy się za kilkoma stojącymi samochodami. Lewy pas jest wolny ale jakoś nikt nie jedzie. Wychodzimy popatrzeć co się dzieje. Kilkadziesiąt metrów dalej fajczy się ciężarówka z sianem. Każdy się boi przejechać obok niej żeby akurat nie trafić na wybuch paliwa. Czekamy tak kilkanaście minut, z tyłu nadjeżdżają kolejne samochody. Jeden z kierowców mówi że zna dobry objazd. Zawraca, my jedziemy za nim. Po chwili skręca w starą równoległą drogę. Idzie ona zboczem ponad główną szosą. Zatrzymujemy się na chwilę przyjrzeć się pożarowi z góry i jedziemy dalej do ponownego połączenia z nową drogą.
Jeszcze nie wiemy czy albańską granicę przekroczymy samochodem czy pieszo. Chcemy się wypytać o możliwość przejazdu do Lepushy. Gdyby to nie wchodziło w grę, dojedziemy do Grbaji jak ja z moją ekipą w lipcu i stamtąd odpalimy z buta na Zastan. Tomek jest za tym żeby zdobyć glejta od policji na piesze przejście granicy, a przynajmniej na działalność górską w strefie granicznej. Wersji informacji o załatwianiu glejta znam mniej więcej tyle co źródeł od których je słyszałem. Tak czy siak będzie więc dobrze chociaż spróbować to rozkminić dla przyszłych pokoleń.
Po krótkich poszukiwaniach znajdujemy posterunek policji w Plavie. Dyżurny gliniarz w okienku, wesolutki i bardzo przyjaźnie nastawiony, mówi jednak że to nie jego działka i odsyła nas do policji granicznej. A gdzie to jest? W Vusanju! Według większości wersji glejta się wyrabia w Plavie albo Gusinju a w Vusanju na strażnicy tylko potwierdza. Tak mi też powiedziano jak byłem w Vusanju w marcu. Czeski film normalnie. Vusanje to Ropojana, a więc teraz nam zupełnie nie po drodze. Spróbujemy się dowiedzieć na granicy, w końcu i tak najpierw próbujemy wariantu samochodowego.
- (...) gdy słyszałem o tych pozwoleniach dziwiło mnie, że takie coś w ogóle funkcjonuje. W jaki sposób służby graniczne jednego państwa (Czarnogóry) mogą decydować o tym, czy możemy połazić sobie dowolnie po terytorium innego państwa (Albanii). Okazuje się, że ani Policja, ani Straż Graniczna Czarnogóry nie chcą takiego pozwolenia wydać. Policja odsyła nas do Straży, a Straż mówi żebyśmy sobie połazili po górach, że nie ma problemu, ale świstka żadnego nie dadzą. Na szczęście okazuje się, że malutkie przejście graniczne położone między Vermosh a Gusinje (...) jest czynne całą dobę. (...) Kamil daje się w końcu przekonać do mojej wersji. Wjedziemy na teren Albanii, do miejscowości Ljepush i stamtąd dojdziemy na Zastan.
Już jest ciemno jak wjeżdżamy do Gusinja. Przed miasteczkiem mijamy jakąś drogę odchodzącą w prawo. Może to tam, jednak jedziemy dalej i pytamy przechodzących ludzi - potwierdzają że tamtędy do Vermosh. Zawracamy i skręcamy.
Droga jest asfaltowa, chociaż wąska i czasem dziurawa. Przed nami idzie kilka krów. Ustępują nam miejsca, oprócz jednego młodego byczka który galopuje przed nami dłuższy czas w świetle reflektorów. Za nic nie chce zejść na bok, a jak chcemy go ostrożnie wyprzedzić to zabiega nam drogę. Kubica by się nie powstydził - komentuje Tomek. Udaje nam się go wyprzedzić dopiero na oświetlonym rozszerzeniu drogi, gdy widzimy już budynki graniczne.
Czarnogórski pogranicznik ogląda nasze paszporty. Mówimy mu o naszych planach i pytamy o dalszą drogę. Wsie po obu stronach przejścia to Grnčar w Czarnogórze i Bashkim w Albanii. Prosto się jedzie do Vermosh ale tam droga się kończy. Lijepush, jak tu wszyscy wymawiają, jest w lewo. Tam też prowadzi "przelotówka", która dalej idzie aż do Hani i Hoti na drugą stronę gór. Tego właśnie się chcieliśmy dowiedzieć, bo z map nie było to takie jednoznaczne która droga jest przelotowa a która ślepa. Druga niewiadoma to czy skodzinka da radę. Pogranicznik wie tylko że dalej jest szutr ale nie umie nam odpowiedzieć. Pytamy jak z pozwoleniem na piesze przejście przez góry w razie gdybyśmy postanowili zawrócić. Mówi że wtedy zadzwoni na posterunek i się dowie co trzeba, żebyśmy się o to nie martwili. Dziękujemy za wszystkie informacje i podjeżdżamy kilkadziesiąt metrów dalej do albańskiego szlabanu.
Witamy się z pogranicznikiem siedzącym w budce. Na zwrotach powitalnych moja znajomość albańskiego się kończy, więc przechodzę na serbski. Uśmiechnięty Albańczyk nie ma z tym żadnego problemu, zna serbski dużo lepiej niż my albański, ale cieszy się że znamy parę słów w jego języku. Od początku sprawia niesamowicie sympatyczne wrażenie. Za jego biurkiem w umywalce chłodzi się w wodzie pet Nikšićkog piva. Wychodzi z pakamery żeby z nami pogadać. Opowiadamy mu o naszych wcześniejszych wizytach w Bjeshkët e Nemuna.
Widzieliśmy już dużo takich przejść granicznych na różnych zadupiach, ale to miejsce to osobna bajka. Dzikie okoliczności przyrody to jedno, ale przede wszystkim zapamiętamy życzliwość zarówno czarnogórskiego jak i albańskiego pogranicznika i radość że mogą pomóc.
- Samo przejście graniczne jest malutkie, puste i ciche. Słychać tylko świerszcze. (...) Przejeżdżamy na stronę albańską. Przywitanie oczywiście bardzo miłe, z uśmiechem, podaniem dłoni. (...) Trochę filmuję, robię też zdjęcia, czego nie odważyłbym się na innych przejściach granicznych. Dwa małe baraki, baterie słoneczne, mała żarówka oświetlająca barak i jeden stary vw golf (chyba własność pogranicznika) - to wszystko, to całe przejście graniczne.
Albańczyk potwierdza że na Lijepush mamy skręcić w lewo po jakichś dwóch kilometrach, na miejsce jest stąd z dziesięć.
Mirë rrugë? - pytamy czy droga jest dobra, pokazując na skodzinkę. Nie jest pewny czy damy radę ale życzy nam powodzenia. Już po odjeździe zauważamy że nawet nie dał nam bumagi na podstawie której nalicza się
autobahn tax od czasu pobytu samochodu w Albanii...
Asfalt zaraz za szlabanem przechodzi w szutr. Na razie jedzie się dobrze. Po kilku, może kilkunastu minutach z prawej strony majaczą jakieś domy, przy nich chyba ktoś jest. Postanawiamy jeszcze raz zapytać. Po albańsko-serbsku się witam i pytam o drogę. Tomek nie wygląda na zadowolonego, mówi że za dużo używam serbskiego, że Albańczycy mogą tego nie lubić. Kobieta przed domem jednak płynną serbszczyzną opowiada mi ze szczegółami jak mam jechać, pokazuje że sto metrów dalej mamy skręcić ostro w lewo i że droga będzie trochę gorsza niż tu. Dziękujemy i ruszamy dalej. Mówię Tomkowi że tutaj wszyscy mają bliskie kontakty z Czarnogórcami, nie mają z nimi żadnych animozji i często używają ich języka, a Kosowo jest daleko i to nie ich problem. Poza tym w miarę moich skromnych umiejętności staram się używać wymowy czarnogórskiej a nie serbskiej. Wygląda na nie do końca przekonanego.
Po chwili rzeczywiście w rozproszonym świetle ledwo dostrzegamy drogę odchodzącą pod ostrym kątem w lewo. Skręcamy, przejeżdżamy mostek nad potokiem. Początek jest rzeczywiście bardziej wyboisty, lecz skodzinka jak na razie daje radę. Naokoło całkowita ciemność, nie widać nic poza oświetlonym kawałkiem szutru bezpośrednio przed nami. W tych warunkach chęchy i bajbory wydają się dużo większe niż w rzeczywistości. Włączam radio i łapię jakąś czarnogórską stację, leci kawałek kapeli The Rasmus.
No fear, destination darkness... jakże prawdziwe.
- Szuter okazuje się całkiem dobry, lepszy niż do Thethi, nieco gorszy niż do Valbone. Szkoda, że nie widzimy nic poza snopem świateł samochodu. O tym, że otoczenie jest ciekawe możemy tylko wnioskować po szumie potoku i po pionowych ścianach wzdłuż których przejeżdżamy.
Droga prowadzi wzdłuż potoku, czasami go słychać w dole. Czasem z boku widzimy oświetlone okna domostw. Mijamy ciężarówkę, potem jeszcze dwa terenowce. Przy ostrożnej jeździe nie ma problemów z przejezdnością, często mogę wrzucić dwójkę. Jest zdecydowanie łatwiej niż na drodze Boge-Thethi.
Licznik wskazuje 10 km od przejścia. Droga się rozszerza, wjeżdżamy na jakiś plac, po lewej widać rozświetlony domek, chyba knajpę, z zewnętrznym zadaszonym ogródkiem ze stolikami. Szybka decyzja - zatrzymamy się, zobaczymy co jest w środku.
- Jest już około 22, przy drodze stoi bar, drzwi otwarte są na oścież, widać siedzących w środku mężczyzn. Zatrzymujemy się więc i wchodzimy do baru z mapami w ręku. Jak zwykle proszę Kamila, żeby od razu mówił skąd jesteśmy, bo jego zbyt dobra znajomość języka serbskiego może być myląca dla naszych rozmówców a w konsekwencji niezbyt szczęśliwa dla nas.
Jeszcze przed wejściem pierwsza wita nas żona knajpiarza. Jej mąż, Tonio, pozdrawia nas w progu. Witamy się po albańsku. Rzucam też parę słów po serbsku, ale od razu widze dezaprobatę na twarzy Tomka. W środku przy stole w kącie siedzi kilku miejscowych i gra w karty na pieniądze. Też nas witają z zaciekawieniem. Szybko się przedstawiamy skąd jesteśmy. Jeden z karciarzy dobrze zna serbski a drugi angielski, więc z dalszym dogadaniem się nie ma problemu. Dowiadujemy się że ta wieś się nazywa Bordolecit (wymawiane "Bordolec" z akcentem na ostatnią sylabę), a Lijepush jest kawałek w bok. Tam będziemy jutro przechodzić w drodze na Zastan.
- Na naszej mapie Bordolecit to przysiółek Ljepushy, ale mapa jest stara i teraz okazuje się, że z racji położenia Bordolecit przy "głównej" drodze to właśnie ta miejscowość jest "ważniejsza" (...) Według Toniego w Ljepush, Bordolecit i jeszcze jakimś innym małym przysiółku mieszka łącznie 250 mieszkańców. Tonio zna Pietera z Bufe w Thethi, gdzie nocowaliśmy 2 lata temu (...) Thethi jest 6 godzin drogi stąd, Valbone kilka godzin dalej. W porównaniu z Bordolecit Thethi jednak jest bardziej "klimatyczne". Pewnie z racji utrudnionego dojazdu. Bordolecit mimo wszystko ma bardzo dobrą komunikację z Czarnogórą, no i trochę gorszą z Albanią (45 km szutrem do najbliższego asfaltu). Nie ma tutaj wyludnionych, opustoszałych czy zburzonych domów, których mieszkańcy wyjechali w poszukiwaniu pieniędzy do miasta, gdy zniesiono zakaz zmieniania miejsca zamieszkania. (...) Samo Thethi jest położone dużo niżej niż Bordolecit (Thethi - ok 800-900mnpm, Bordolecit ok 1400 mnpm), ale to Thethi jest bardziej odcięte od świata. Choć z wypowiedzi na jakimś forum (możliwe że cro.pl) wynika, że w ciągu dwóch lat dużo się zmieniło i jak tak dalej pójdzie to za rok do Thethi będzie można dojechać asfaltem. No trochę źle. Już nie będzie tak kameralnie. Pewnie wtedy żarówki w Thethi będą świecić tak jasno jak w Bordolecit, nie będą już delikatnie rozjaśniać się i przygasać, pewnie wskutek jakichś wahań napięcia. Pewnie Pieter wstawi do Bufe telewizor, założy satelitę i będzie włączał albańskie kanały emitujące głównie albańską nowoczesną muzykę. Pewnie będzie pod tym względem tak jak w Bordolecit.
Kupujemy po piwku i siadamy przy stole. Gospodarz przynosi nam talerz białego sera i chleba na przekąskę i siada z nami, a razem z nim dwóch chłopaczków, chyba jego kuzynów. Po chwili Typ daje mu dwie puszki Leżajska a ja idę do samochodu po połówkę Żubrówki. Tonio ją otwiera, polewamy do kieliszków, towarzystwo z karcianego stolika też chętnie próbuje.
Gezuar,
živjeli, na zdrowie! Butelkę z niewielką pozostałością Tonio stawia na honorowym miejscu na półce nad barem. Rozmowa w kilku językach naraz od razu zaczyna iść łatwiej. Wychodzi nawet że mamy
wspólnego znajomego. Dogadujemy się że tu zostawimy samochód żeby Tonio miał na niego oko, a do Lijepush rano odpalimy z buta.
- (...) właściciel baru - Tonio - jest uprzejmy i stara się nam pomóc. Od razu sięga po rakiję, częstuje nas, rozkładamy mapy. Kamil przynosi naszą Żubrówkę no i dopiero wtedy ci grający w karty zaczynają się nami interesować. Jest rozmowa, są toasty zarówno w języku albańskim jak i polskim. (...) Częstują nas też serem. Nie lubię takiego sera, więc Kamil wyręcza mnie z "obowiązku" i ze smakiem zajada ukradkiem "mój przydział".
Przypomina mi się sprawa z marca. Tajemniczy rozbity helikopter na stokach Maja Jezerce, którego nikt nie znalazł, szybko przerwana akcja poszukiwawcza. Wspominam go mimochodem, pytając czy może ktoś coś o nim słyszał. Jeden z miejscowych krótko potwierdza, ale mam wrażenie że nie ma ochoty rozwijać tego tematu. A może mi się tylko tak wydaje.
Po jakiejś godzinie zaczynamy się zbierać do wyjścia. Wszyscy się z nami żegnają, chociaż Tomkowi się wydaje że jeden z nich na nas trochę niechętnie patrzy, może dlatego że gadałem po serbsku?
- Jesteśmy zmęczeni więc po godzinie opuszczamy Toniego i grających w karty, wychodzimy z baru, rozkładamy w samochodzie fotele i zasypiamy. Pobudkę planujemy na 6.
Kiedy idziemy spać do samochodu, karciarze też powoli wychodzą a Tonio szykuje się do zamknięcia knajpy. Na placu przed wejściem do ogródka piętrzy się imponująca góra puszek po piwie i innych napojach. Ciekawe czy ktoś to czasem wywozi...
(fot. Typ i ja)