Dzień 1
30/08/2008 sobota
odległość: 770 km
trasa: Warszawa - Lublin - Rzeszów - Barwinek - PL/SK - Presov - Kosice - SK/H - Encs - Tokaj - Nyiregyhaza - H/RO - Satu Mare
Dzisiejszy dzień ma zabarwienie wybitnie tranzytowe, a uwzględniwszy drogi, którymi będziemy się poruszać, do pokonania mamy całkiem sporo kilometrów. Dwugodzinną przerwę chcemy zrobić w węgierskim Tokaju aby spożyć tam coś ciepłego i rozprostować kości, spacerując po tym słynnym w cały świat miasteczku. Dodatkowe utrudnienie polega na tym, że na zakończenie, wjeżdżając do Rumunii, będziemy zmuszeni popchnąć zegarki o jedną godzinę w przód, co jeszcze bardziej 'wydłuży' czas naszego przejazdu. Wszystko to razem wzięte oznacza, że chcąc dojechać na miejsce przed zmrokiem z domu musimy wyjechać jeszcze przed wschodem słońca ...
Plan przewiduje wyjazd o 4:00 rano, w praktyce spod bramy ruszamy o 5:00
. Jak na nasze warunki nie jest źle, opóźnienie mogło by być większe, ale i tak jesteśmy już godzinę 'w plecy' względem planu. Jakoże mieszkamy we wschodniej części stołecznego miasta, toteż do naszego pierwszego punktu postojowego znajdującego się w Rzeszowie kierujemy się via Lublin. Może nie jest to najkrótsza droga, ale z moich poprzednich służbowych jazd wiem, że jest za to szybka i wygodna
. Na początku wszyscy są czujni i aktywni, ale wkrótce ciemność panującej jeszcze nocy oraz monotonia jazdy usypia stopniowo Jaśka oraz Małżonkę. Na posterunku najdłużej pozostaje Lenka, ale i ona wreszcie łapie komara. Ja tradycyjnie zaczynam od wolnej jazdy, chcąc sprawdzić jak samochód radzi sobie na nierównościach z tegorocznym obciążeniem. W miarę kolejnych zaliczonych prób podkręcam trochę tempo, ale z dużym umiarem, bo mimo wszystko czuć, że auto inaczej się prowadzi mając tyle kilogramów na pokładzie. Moje myśli zaprząta też obawa, czy słusznie robimy ruszając w drogę w świetle najnowszych dolegliwości Małżonki mej osobistej. Od ponad tygodnia przed wyjazdem dręczy ją silny ból z lewego tylniego boku głowy
. W trybie awaryjnym odwiedziła w ostatnich dniach dwóch lekarzy, lecz żaden nie dał przekonywującej odpowiedzi, co może być przyczyną, a przepisane środki przeciwbólowe nie przynoszą większej ulgi. Na tomografię głowy nie było już czasu, więc myśl, że to może jakiś guz czy tętniak wydaje się być potwornie realna. Wobec dylematu jechać czy nie jechać doszliśmy do wniosku, że zaryzykujemy ... ale niepokój co do słuszności tej decyzji cały czas siedzi gdzieś w mojej świadomości
...
W Rzeszowie zatrzymujemy się na tankowanie oraz krótki postój połączony z małym śniadaniem składającym się z przysmaków z naszej pokładowej lodówki. Po raz pierwszy od niepamiętnych czasów jem jajko ugotowane na twardo
. W domu zostało nam kilka sztuk, więc z braku lepszego pomysłu ugotowaliśmy je i zabraliśmy ze sobą jako suchy prowiant. Walcząc z suchym jak kreda żółtkiem zatykającym me drogi oddechowe lepiej wczuwam się w smak przygody, która przed nami
, przypominając sobie wyjazdy w dzieciństwie, kiedy takie jajko bywało standardowym pożywieniem
. W celach krajoznawczych przejeżdżamy przez samo centrum miasta dochodząc jednogłośnie do wniosku, że warto by było tu kiedyś przyjechać na dłużej
. Ja wspominam moje spotkanie z
Piotrkiem B podczas mojego ostatniego służbowego pobytu w mieście. W mojej głowie był nawet początkowo pomysł, żeby i teraz się z nim na chwilę spotkać, ale w kontekście braku jasności co do godziny, o której dotrzemy do Rzeszowa oraz ograniczeń czasowych dzisiejszego dnia, został on (pomysł, znaczy się
) ostatecznie porzucony. Ale cóż, co się odwlecze, to ... Na marginesie warto dodać, że czuć tu i widać pieniądze zainwestowane w generalną modernizację infrastruktury drogowej. Zgodnie ze starym stereotypem wschodnia ściana Rzeczpospolitej powinna być zapóźniona za resztą kraju, a tu tymczasem w temacie dróg i ulic czuć większy powiew Europy niż w stolicy, że o takim Wrocławiu czy Poznaniu nie wspomnę
...
Na południe od Rzeszowa robi się bardziej pagórkowato, więc i droga zaczyna coraz bardziej przypominać kolejkę w wesołym miasteczku. Mamy więc dzięki temu i pierwszy 'haft' na tej wyprawie, ku naszemu wielkiemu zdziwieniu w wykonaniu Jasia
. Na niebie dość pochmurno, ale nie pada. Bujamy się tak w górę i w dół, w prawo i w lewo, aż wreszcie na horyzoncie pojawia się coś, co z bliższej odległości okazuje się być przejściem granicznym między Polską i Słowacją. Wymarłe budynki graniczne znajdują się w całości po polskiej stronie, a tuż za nimi zmieniający się na gorszy asfalt oraz właściwy słupek graniczny wskazują, że to właśnie dopiero w tym miejscu wjeżdżamy fizycznie na ziemię słowacką
...
za Rzeszowem, w drodze do granicy
budynki na granicy PL / SK ...
... i fizyczna granica SK
...
Tuż za granicą, na odcinku przed Svidnikiem, pewne zdziwienie budzi obecność pomników złożonych z pojazdów pancernych noszących barwy radzieckie i niemieckie. Staram się wykombinować po co to tu stoi i co ma symbolizować. Dopiero po powrocie do domu wyczytam w przewodniku, że to elementy upamiętniające ofensywę radzieckich wojsk pancernych, wypierającą z tych terenów nazistów podczas drugiej wojny światowej, za sprawą której cała ta okolica zyskała przydomek doliny śmierci
...
Przez bratnią Słowację pomykamy sprawnie i bez przeszkód. Koło godziny 13:00 robimy ponad półgodzinny postój na wyłączonym z ruchu zakręcie starego odcinka drogi. Wszystkim nam dobrze zrobi odrobina świeżego powietrz oraz ruchu w plenerze, zwłaszcza że słonko chwilowo zdaje się przejmować inicjatywę od chmur
... Młodzież biga, Małżonka z nimi spaceruje, a ja pomiędzy sprawdzaniem stanu kół i braku luzów w mocowaniu bagażnika spożywam kolejne jajko
. Presov mijamy płynnie. O ile dotychczasowy odcinek drogi był dziewiczy dla naszych podróży turystycznych, o tyle od tego miejsca aż do końca dzisiejszego dnia będziemy już jechać trasą przetartą podczas poprzedniego wyjazdu do RO i BG w 2006. Ponieważ wtedy ten odcinek jechaliśmy nocą, to teraz i tak czujemy element nowości, bo widoki jakie się wokół nas roztaczają, zwłaszcza te w dalszym planie, są dla nas i tak nieznane. Jak większość podróżujących tędy rodaków objeżdżamy absurdalny 20 kilometrowy odcinek autostrady, na przejechanie którego trzeba wykupić kilkudniową winietkę
, i równoległym odcinkiem starej drogi 68 docieramy do Kosic, robiąc kolejne postanowienie, że i tu chcielibyśmy kiedyś wpaść na dłużej. Na odcinku prowadzącym do węgierskiej granicy wypatruję znaku (i znajduję
), który wrył się w mą językową pamięć poprzednim razem napisem 'Okres Kosice Okolice'
...
gdzieś w SK
postój
ruiny na wzgórzu
Młodzież z tyłu wykazuje się nowym zamiłowaniem, mianowicie do analizy map
Od kiedy po przekroczeniu granicy słowackiej Małżonka pokazała im dla ciekawości mapę tego kraju, nie chcą jej oddać i wręcz biją się nawzajem wyrywając sobie z rąk obiekt nowego pożądania
. Trzeba interweniować, żeby sobie krzywdy nie zrobili, takie gorące emocje to wyzwala. Każdorazowo, kiedy chcę mapę na chwilę zobaczyć, musimy z nimi długo negocjować i przekonywać, że za chwilę znów do nich wróci
...
batteries free bio nawigacja
...
O ile granica polsko - słowacka wykazywała oznaki jakiegoś życia za sprawą licznych samochodów ciężarowych zaparkowanych w jej pobliżu, o tyle granica słowacko - węgierska wygląda już na całkowicie wymarła, nawet po stronie węgierskiej, gdzie analogiczny parking świeci pustkami. Antycypując potrzebę posiadania pewnej ilości lokalnej waluty na opłacenie kosztów żywienia, poszukuję granicznego kantoru celem dokonania wymiany drobnej sumy w EUR. Niestety, o ile takowy przybytek tu kiedykolwiek był, to teraz został na głucho zabity, podobnie jak reszta otaczających budynków. Nie ma to tamto, trzeba jechać dalej i szukać innego rozwiązania
. Tyle, że paleta opcji jest mocno ograniczona, gdyż w sobotę po godzinie 14:00 na znalezienie otwartego banku w jednym z napotkanych miasteczek też nie mamy co liczyć ...
granica SK / H
Pozytywem jest to, że droga po węgierskiej stronie staje się o wiele lepsza, można więc trochę docisnąć. Nie trwa to jednak długo, bo w miejscowości Encs odbijamy w lewo, na wschód znaczy się
, na drogę bardziej lokalną, która z czasem przeistacza się w jeszcze bardziej lokalną, skutkiem czego kolejne kilometry pokonujemy pośród scenerii wybitnie rolniczej z prędkością mocno 'odcisniętą'
... Im bliżej Tokaju tym w krajobrazie coraz bardziej zaczynają dominować winnice, co w połączeniu z lekko pofalowanym terenem daje całkiem przyjemne doznania estetyczne ...
pomiędzy Encs i Tokajem
okolice Tokaju
Do miasta docieramy prawie punkt 16:00 z mocnym postanowieniem, aby szybko i zdecydowanie rozprawić się z naszym głodem
. Po krótkim rekonesansie samochodowym nasz wehikuł zostawiamy na małym parkingu koło pomnika jakiegoś gościa na koniu i tuptamy w kierunku głównej ulicy miasta, będącej również głównym deptakiem. Ku naszemu zdziwieniu, mimo soboty panuje tam względny spokój, żeby nie powiedzieć, że obecnych tam ludzi można policzyć na palcach dwóch rąk
. Przechadzamy się, kojąc oczy sielskimi widokami zadbanych domów i sporej ilości zieleni. Przy głównym placu stoi kościół, a kawałek dalej znajduje się bodajże muzeum miejskie. Miłą atmosferę mąci fakt, że Jasiek z głodu dostaje ataku buntu, a ja z analogicznej przyczyny widzę przed oczami mroczki (nie mylić z Mroczkami
). Nie ma co zwlekać, tylko trzeba coś zjeść, póki jeszcze jest gdzie. Parę kroków dalej znajdujemy sympatyczną
Degenfeld Palota Restaurant http://www.degenfeldpalota.hu , o której czytałem wcześniej w sieci, więc bez większego namysłu rozsiadamy się przy stoliku wystawionym na zewnątrz. Dla jasności upewniam się, że będę mógł tu zapłacić kartą i przystępujemy do analizy karty, a potem do zamawiania. Jak już pisałem w ubiegłorocznej relacji, wszystko byłoby super u tych naszych Bratanków, żeby tylko oni ten język mieli jakiś taki mniej 'avangardowy'
. Ani po ichniemu ani po naszemu z panem kelnerem dogadać się nie idzie, pan zna trochę niemieckiego, my wcale, więc komunikacja między nami przebiega jak między Kaczyńskim a Obamą
. Po dłuższej chwili udaje się jednak osiągnąć jakie takie zrozumienie, skutkiem czego szczęśliwie unikamy śmierci głodowej. Jedzenie jest smaczne i obfite, a końcowy rachunek wynosi około 20 EUR, co jak na miejsce i standard lokalu nie jest kwotą zbytnio wygórowaną. Wracamy do naszego samochodu przez jeszcze bardziej opustoszałe ulice. Na jakiekolwiek degustacje lokalnych wyrobów nie ma czasu ani możliwości, wszak zmęczenie daje o sobie znać, a przed nami jeszcze kawałek do przebycia ...
Tokaj
głodny Jaś to humorzasty Jaś ...
Degenfeld Palota Restaurant
O godzinie 18:00 jesteśmy już kawałek za miastem. Powoli zachodzące słońce samotnie triumfuje na bezchmurnym niebie. Mijamy miejscowość Nyiregyhaza, która za dnia wygląda bardziej okazale niż nocą. Wpierw kierujemy się w stronę granicy z Ukrainą, aby po jakimś czasie odbić definitywnie w kierunku granicy z Rumunią. Bez patrzenia w kalendarz widać, że już koniec wakacji, bo setki samochodów z bagażnikami na dachach mkną w przeciwną stronę. Lwia ich część ma włoskie rejestracje, ale zdarzają się też francuskie, hiszpańskie, niemieckie i inne. Marki wszelakie, głównie niemieckie, nowe lub bardzo nowe modele, przeważnie kombi albo vany. Przypomina nam się jak podczas poprzedniego pobytu w Rumunii też widzieliśmy całe mnóstwo takich pojazdów na każdym odcinku naszej trasy. Ewidentnie widać, że rumuńscy emigranci zarobkowi po wakacjach w ojczyźnie powracają do swoich aktualnych miejsc pobytu.
w drodze do granicy H / RO
Jest wreszcie i przejście. Po obydwu stronach zadbane i współczesne. Na pasach wjazdowych do Rumunii panuje pustka, zaś na wjazd na Węgry oczekuje kilkukolumnowa kolejka aut. Rumunia jest co prawda już w Unii, ale kontrola paszportowa nie została jeszcze zniesiona. Pani pogranicznik przegląda nasze paszporty, ale bardziej chyba dla zachowania pozorów kontroli niż ze szczerej chęci sprawdzania. Różnica między teraz a wtedy jest taka, że w 2006 dostaliśmy do paszportów po pamiątkowej pieczątce, a teraz już nie
. Odmienne jest też to, że wtedy tuż przed wschodem słońca wjeżdżaliśmy do Rumunii z pewną dozą niepewności, w dużej mierze podsycaną mocnymi w Polsce stereotypami na temat tego kraju, a teraz jedziemy prawie jak do siebie
, śmiejąc się z naszych ówczesnych obaw
. Tuż obok przejścia zatrzymuję się przy małym kantorku celem nabycia Roviniety. Przez okres lipca i sierpnia tego roku było z nią spore zamieszanie, bo stara wersja wyszła z obiegu, a nowa jeszcze nie weszła do dystrybucji, ale teraz beż żadnego problemu dostaję jej wersje miesięczną, za którą płacę 7 EUR. Wracając do samochodu napotykam jedną z nielicznych pozostałości wspomnianego stereotypu, czyli bezdomnego psiaka czuwającego koło auta. Dla osób takich jak my, wyczulonych na psią krzywdę to najtrudniejszy element pobytu w tym kraju. Nie żeby w Polsce nie można było spotkać podobnych obrazków czy to w terenie wiejskim czy w miastach, ale tu zdarza się to zdecydowanie częściej. Inna rzecz, że ten osobnik lub osobniczka
, jak również większość psiaków napotykanych przez nas do tej pory w Rumunii, na szczególnie zagłodzonego nie wygląda. O ile bezdomny żywot sam w sobie smutną rzeczywistością dla tych biedaków musi być, o tyle nie wiedzieć jak ale są one dokarmiane przez lokalnych mieszkańców, skutkiem czego wiodą skromną bo skromną, ale wolną uliczną egzystencję
...
welcome to Romania
Przesuwamy zegarki o jedną godzinę w przód, skutkiem czego robi się godzina 21:00, i ruszamy w kierunku Satu Mare. Miasto miło nas zaskakuje. Mimo, że przez dwa lata nie stało się nagle perłą architektury, to jednak wyładniało i odnowiło się. Drogowskazy, których wtedy nie mogliśmy doszukać się mimo usilnych poszukiwań, teraz widoczne są z daleka, dzięki czemu do naszego hotelu znajdującego się na wylocie na miasto Oradea docieramy bez konieczności wyciągania przygotowanej w tym celu mapki.
Hotel Dana http://www.dana-hotel.ro/d1/index.php?lg=en&p=descriere w pierwszym momencie zaskakuje nas za to mniej miło. Kiedy podjeżdżamy okazuje się, że w jego restauracji odbywa się właśnie przyjęcie weselne, rzecz jasna przy głośnej muzycznej oprawie
. Próby nawiązania bezpośredniego mailowego kontaktu z działem rezerwacji nie przyniosły skutku, zdecydowałem się więc na skorzystanie ze strony pośredniczącej w tego typu transakcjach
http://www.tourneo.ro/F_New/ . Morał tego jest taki, że teraz nasz nocleg w kwocie 50 EUR ze śniadaniem jest już opłacony, więc większego pola manewru nie mam. Chciał nie chciał idę do rejestracji pełen obaw co do perspektyw na spokojny nocny sen. Obecny tam pan bez słów wyczuwa jednak moje lęki i daje mi pokój na ostatnim piętrze zapewniając, że tam będzie cicho
. Kiedy po sprawdzeniu wracam do niego z pytaniem czy mógłby dać inny, położony dalej od klatki schodowej, którą hałas skutecznie przenika na górę, bez problemu wręcza mi inny klucz, tym razem do małego studio. Tu już nie ma do czego się przyczepić, bo nie dość, że jest cicho to jeszcze mamy dwa razy więcej miejsca niż w normalnym pokoju
. Jakby tego było mało, kiedy potem noszę bagaże z samochodu zaparkowanego trochę dalej od drzwi wejściowych, ten sam pan wyskakuje i przestawia swoją ustawioną tuż przy wejściu Dacię, wskazując żebym to ja tu zaparkował
. Przy kolejnych kursach kątem oka obserwuję przebieg zabawy. Muzyka z całą pewnością ma specyficzne zabarwienie wyrazistą cygańską nutą, ale przewijają się też światowe przeboje. Panowie raczej przy kości, ale panie już całkiem niczego sobie
. W jednym końcu sali przy osobnym stole siedzi grupka osób ewidentnie nie należąca do weselników. Po kolejnych przejściach w ich okolicy i po zasłyszeniu szczątków słów rozpływających się w dźwiękach muzyki jednego jestem pewien ... rodacy
...
Wszyscy w pokoju już śpią, kiedy zapisuję w kajecie wyprawy ostatnie notatki z dzisiejszego dnia. Wyjechaliśmy o 5:00, dojechaliśmy o 20:00 czasu polskiego ... co daje 15 godzin w drodze. W oddali słychać wygłuszone odgłosy zabawy. W myślach wracam do 2006 roku, kiedy przekraczając granicę o 5:00 rano byliśmy już 18 godzin w drodze, a przed nami, jak się później okazało, było jeszcze kolejnych 10
, czyli razem 28
... Kiedy kładę się spać wciąż zastanawiam się jak wtedy daliśmy radę to przejechać ... z półrocznym Jaśkiem i trzy letnią Lenką. Jedno wiem, że to było
najgłupsze co udało mi się kiedykolwiek zaplanować
. Wspominam jak wtedy na granicy H/RO 'techniką
zawodowca'
, bezskutecznie próbowałem się zdrzemnąć w samochodzie. Do innych wspomnień już nie dochodzę, bo ... usypiam tu i teraz
...
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU ...
C.D.N.