Dzień 3
16/06/2008 poniedziałek
odległość: 20 km
trasa: Zakopane - Dolina Chochołowska - Zakopane
Poranne słonko za oknem daje nadzieję na udany pogodowo dzień. Ze snu wyrywa nas jednak odgłos mojej komórki i to nie za sprawą nastawionego w niej budzika. To moja praca stęskniła się za mną, a konkretnie jeden z Użytkowników. Co mi szkodzi, myślę sobie, i dobrodusznie odbieram. Udzielam kilku mądrych
porad i po chwili powracam do urlopowej rzeczywistości. Skoro jest względna pogoda to czas szykować się do wyruszenia na podbój Tatrzańskiego Parku Narodowego. Zaczyna się poranna krzątanina. Nim jednak opuścimy pokój, telefon dzwoni jeszcze kilka razy, rzecz jasna zawodowo. Nie żebym się specjalnie złościł, ale szczęśliwy nie jestem. Okazuje się, że przez weekend coś się skiepściło i to tak dość poważnie, zahaczając o moją działkę. Muszę więc i ja wykonać jeden telefon co by upewnić się, że wiedzą jak to naprawić, bo z odebranych telefonów wnioskuję, że lekka trwoga w narodzie się rozprzestrzenia. Wygląda na to, że sobie jednak beze mnie poradzą, z tym większą ulgą poganiam moje trzy marudy do opuszczenia wreszcie pokoju.
Na parking u wlotu do Doliny Chochołowskiej docieramy kilka minut po godzinie 11:00. Uiszczamy opłatę parkingową i przestępujemy do pakowania jaśkowego wózka. Jak zawsze w tym miejscu, tego co chcielibyśmy zabrać jest tyle, że trudno to wszystko pomieścić. Brakuje praktycznie tylko przysłowiowej baby z dziadem. Fakt, że już po paru chwilach od wyruszenia z parkingu nasza przezorność zostaje wynagrodzona, bo jedno z kółek zaczyna upierdliwie piszczeć, na co skutecznie pomaga zabrany z samochodu specyfik o wdzięcznej nazwie WD-40.
Jak na szlak, to tylko z WD'ą
...
2004
2004
2006
Pierwszy odcinek, praktycznie gdzieś do 1/3 trasy, jest wyasfaltowany, co może odbiera odrobinę 'klimatu', ale dla turystów uwózkowionych tak jak my jest dużym udogodnieniem
. Sosnowy las ciągnący się po obu stronach drogi oraz szumiący w oddali strumyk skutecznie koją i relaksują. Nie koi i nie relaksuje moja komórka, która podzwania z dwa razy. Na szczęście, wchodząc głębiej w dolinę, bidula traci zasięg
, więc z problemami zawodowymi mogę już utrzymywać ino kontakt duchowy
.
Jasiek jedzie, Lenka idzie. Kończy się asfalt i zaczyna się kolejny odcinek, nazwijmy go dla uproszczenia bitym, bo wykonany jest w dominującej części z ubitej ziemi, tudzież tłucznia, wzbogaconej okazjonalnie kamieniami i korzeniami. Niby nic takiego, ale tu już zwyczajne spacerówki wymiękają, czego najlepszym potwierdzeniem jest pani z takowym wózkiem, która startowała z parkingu sporo przed nami, ale tu po parudziesięciu przejechanych metrach ewidentnie skapitulowała i przystąpiła do odwrotu. My w 2006 do tego miejsca dojechaliśmy na dwa wózki, ale dalej spacerówka jechała już w stanie spoczynku powożona przez swojego większego 'kuzyna', który ma gumowe koła i terenowe zawieszenie, więc idzie po takiej nawierzchni jak burza. Dziś Jasiek decyduje się potuptać, w szelkach rzecz jasna, a jego miejsce natychmiastowo zajmuje Lenka
. Przecież nie może być tak, żeby ojciec pchał wózek na pusto
...
2004
2004 ... ojcowska droga przez mękę
...
2004
Strumyk dalej szumi, drzewa tyż. Idziemy dalej. Jest w miarę pusto, tylko raz po raz mijają nas schodzące w dół pojedyncze osoby i może jedna czy dwie wycieczki. Dochodzimy wreszcie do trzeciego odcinka, który można nazwać brukowanym z racji takowej, plus minus, nawierzchni. Na dzień dobry bardziej strome podejście, potem już prawie po płaskim. W minionych latach, kiedy najpierw Lenka a potem Jaś, jako główni pasażerowie wózka byli mniejsi, to właśnie w tym miejscu przesadzaliśmy ich do nosidła, aby jazdą po tych nierównościach nie zrobić im krzywdy. Teraz Jaś dalej wykazuje chęć do poruszania się na własnych nogach, a Lenka pieje z radości, że tak fajnie trzęsie
. Nie ma więc lekko. Jak to mawiał jeden noblista, nie chcem ale muszem pchać pełen wózek dalej, mimo że przy takim nachyleniu i po takiej nawierzchni nie jest to takie proste ani przyjemne. Na dalszym bardziej płaskim odcinku mam chwilę luzu, ale na ostatnie podejście tuż przed schroniskiem wózkowych wstrząsów doświadcza na ochotnika Jasiek. Zanim jednak docieramy do schroniska, wita nas znajomy widok rozpościerającej się przed nami Polany Chochołowskiej oraz gór na horyzoncie, który w zależności do zastanej pogody różne miewał oblicza
...
2004
2004
2004
2006
2006
2006
Jakoże pogoda ładna, miast do schroniska decydujemy się rozłożyć koc nomen omen piknikowy (o który Małżonka napominała mnie przez dwa lata, aż wreszcie gdzieś go zoczyłem i nabyłem) na trawie tuż obok urządzeń meteorologicznych. Wypakowujemy zawartość wózka, młodzież kulturalnie zdejmuje buty i zasiada na kocu, po czym przystępuje do konsumpcji zabranego prowiantu. Ja wykorzystując moment, że jeszcze nikt z koca nie ucieka i nie trzeba nikogo ganiać, wykonuję serię zdjęć, z których planuję po powrocie skleić panoramę. Resztę postoju wykorzystujemy na leniuchowanie, zabawy z młodzieżą, oraz delektowanie się 'na żywo' widokiem rozciągającym się na około. Wspominamy nasze poprzednie razy w tym miejscu. I ten zimowy z 2001 roku, kiedy w momencie gdy tu dotarliśmy okazało się, że schronisko jest zamknięte, zmrok już tuż tuż, a nasz cały prowiant to dwa banany i trochę herbatników. I ten letni z 2004 roku, kiedy roczna Lenka siedząc w tym samym miejscu gdzie my teraz próbowała dmuchać dmuchawce. I wreszcie ten letni z 2006, kiedy półroczny Jasiek po trudach wejścia zasnął smacznie w wózku podczas posiłku w schronisku ...
prawie jak w filmach z Bollywood ...
panorama ... mała wersja
panorama ... pełna wersja
2004
2004
2006
2006
Patrząc na zegarek dochodzimy do wniosku, że czas na powrót. Podczas zejścia młodzież przepycha się dosłownie i w przenośni o to, kto ma jechać w wózku. Trza więc bawić się w Temidę i dzielić sprawiedliwie
. Sęk w tym, że podczas jednej z przesiadek Lence od plecak odpada pamiątkowa maskotkowa żyrafka, brak której zostaje zauważony dopiero sporo dalej. Mamy oczywiście płacz i smutek nieprzebrany. W między czasie zdążyło się brzydko zachmurzyć, to też zapada decyzja, że Małżonka idzie z młodzieżą dalej, a ja wracam w poszukiwaniu żyrafki. Pół truchtem docieram do miejsca gdzie najprawdopodobniej to mogło nastąpić, po drodze skanując wzrokiem całą szerokość ścieżki, ale po żyrafce ani widu ani słychu. Zaczyna lekko siąpić deszcz, w komórce zasięgu wciąż brak, trzeba więc podjąć męską decyzję co dalej. Zdrowy rozsądek wygrywa nad rozżaleniem. Przerywam poszukiwania i pędem ruszam w pogoń za 'grupą ucieczkową', ponownie wzrokiem szukając zguby. Na szczęście mżawka ustaje, ale odległość między nami jest tak duża, że mimo mocno wytężonego kroku doganiam ich dopiero w połowie asfaltowego odcinka. Tam też wraca zasięg i dostaję świeżą porcję SMSów. I tych zawodowych, rzecz jasna
, i tych od Małżonki, że ... żyrafka się znalazła
, a konkretnie dostrzegła ją jedna pani, która szła kawałek za nami, podniosła z ziemi i przekazała Małżonce, domyślając się, że to nasza zguba. Uczyniła to jednak dopiero wtedy, kiedy ja już byłem poza zasięgiem wzroku
...
2004
2006
2006
2006
Jasiek śpi, Lenka uradowana, ja oddycham z ulgą, acz czuję w mięśniach trudy tej pogoni. Kiedy wychodzimy na polanę na początku doliny, dalej jest pochmurnie, ale raczej tajemniczo niż groźnie
. Nie pada, więc spokojnie idziemy wypatrując owiec i relacjonując sobie przebieg poszukiwań widziany z różnej perspektywy. Wspominamy również jak w 2001 wracaliśmy tędy po zmroku, mając po bokach ciemny las, a przed nami nitkę białej drogi pokrytej kilkunasto centymetrową warstwą świeżego, nieubitego śniegu. Wiał przenikliwy wiatr, Małżonce było zimno, a ja ją zagadywałem, aby nie wpadła w panikę ...
2006
Odsłuchuję nagrane zawodowe wiadomości, ale wynika z nich, że kryzys został opanowany
. Co za dzień, myślę sobie. Dwie sytuacje awaryjne, ale na szczęście obydwie opanowane
. Ciekawe co przyniesie kolejny dzień
C.D.N.