Dochodzimy na główny placyk już wewnątrz medyny Beni Mellal.
Przykładowe obrazki z uliczek.
Większość uliczek to oczywiście suki, jednak zdecydowanie skromniejsze niż w dużych miastach. Miejsca i z tekstyliami i artykułami gospodarczymi w zasadzie przeszliśmy dość szybko, bo po Fezie mieliśmy już trochę przesyt
takich widoczków. Zatrzymałam się jedynie przy dzbanuszkach na herbatę (to właśnie w Beni Mellal nabyłam ten, który teraz używam w domu
) .... no i jeszcze przy szaliczkach
, które tutaj były w zdecydowanie korzystnych cenach i to bez większego targowania się...
Atrakcją była dla nas część warzywno-owocowa targowiska, naprawdę z fajnym klimatem
. Tu wykorzystaliśmy "robaczkową" notatkę z nazwami aromatycznych przypraw i kupiliśmy ich sobie troszkę. Może nawet więcej niż troszkę
, pewnie będę tym przyprawiać mięsko jeszcze przez rok a może i dłużej. Szkoda tylko, że nie mam na co dzień dostępu do jagnięcinki czy kozinki
.
Tu też trafiliśmy na niezwykły wózek lodziarza. Lody na pewno były siedliskiem zarazy wszelakiej
, ale te girlandy sztucznych kwiatów oplatające baldachim i wózkową ladę
. Do dziś nie mogę sobie darować, że poskąpiłam
tych 10 dirhamów na bakszysz za zrobienie fotki, a tak za friko było
trochę głupio. Cóż, Polak mądry po szkodzie...
W takcie spaceru zdecydowaliśmy się w końcu na przekąskę, która już od Casablanki chodziła za Jurkiem
. Nie byliśmy pewni czy w Marrakeszu będzie na to czas, więc trzeba było to koniecznie "załatwić" w Beni Mallal.
Tu jest wersja ekskluzywna
dania (chociaż spożywana na krawężniku), bo do walki ze ślimaczkami służą wykałaczki
. Najczęściej "sztućcem" jest agrafka wielokrotnego użytku
po spożyciu dania przez klienta wraca ona do sprzedawcy i oczekuje na kolejnego chętnego wbita w soczystą pomarańczę
. Żadnego mycia agrafki nie ma oczywiście, jedyne czyszczenie jest tym soczkiem co to jest w pomarańczy... Ślimaki pichcą się pod przykryciem w dużym garze albo po prostu w
obtłuczonej emaliowanej misce wypełnionej dużą ilością aromatycznej brunatnej zalewy o konsystencji zupy. W każdej porcyjce ślimaków dostaje się trochę tego sosiku i wypija się go po wydłubaniu wszystkich ślimaków.
Ślimaki tylko rozbudziły apetyt
młodszej części naszej grupki i trzeba było poszukać jakiegoś miejsca z keftą czy jakimś innym mięsnym daniem. Mnie dalej trzymał spożyty wcześniej tadżin, a mając w zanadrzu delektowanie się zakupionymi na targu owocami
(ale to już w hotelu), postanowiłam że towarzyszyć im będę jedynie przy miętowej herbacie
. Ponieważ właśnie zaczęło padać
(no, może mocno kropić, bo do deszczu było temu daleko), po raz drugi (i ostatni
) na tej wycieczce przydała się kurteczka. Żeby nie jeść mięsa kropionego wodą , postanowiliśmy zasiąść w środku jakiejś knajpki, tym bardziej że ciemno się już zrobiło...
Wyszliśmy na zewnątrz murów, bo tam przy ulicy z widokiem na nowszą część miasteczka było trochę więcej lokali, no i bezpieczniej tam rzecz jasna niż w medynie. Jurek postanowił spytać kogoś z miejscowych, gdzie jedzonko jest najsmaczniejsze
. Miał farta, bo trafił na chłopaka z którym można było się troszeczkę porozumieć po angielsku. Chłopak okazał się towarzyski, nie dość że poradził gdzie będzie dobrze, to jeszcze "załatwił" nam miejsce przy stoliku wewnątrz restauracyjki z samymi facetami (na zewnątrz zresztą też kobitek nie było
- w takich małych miasteczkach tradycja odseparowania płci w knajpce jest jeszcze bardziej przestrzegana).
Rozmowa łatwa nie była, bo angielski naszego towarzysza był jeszcze na niższym poziom poziomie niż mój, też dość kulawy
. Ale dla niego było to wyzwanie, a przede wszystkim jakaś atrakcja w codziennym życiu Beni Mellal
. Chłopak był tu nauczycielem francuskiego w tamtejszej szkole (uczył tylko chłopców, młodych dziewcząt
nie było mu wolno) i każdy kontakt z innym światem był dla niego czymś frapującym, zwłaszcza że w odróżnieniu od innych berberyjskich mieszkańców miasteczka co nieco już poza nim widział (studiował w Marrakeszu, zwiedził trochę samego Maroka, był nawet we Francji). Urodził się niedaleko Beni Mellal, w Azilal (niedaleko najbardziej znanego marokańskiego wodospadu Cascades d'Ouzoud - którego niestety nie mamy
w programie) wciąż mieszkają jego rodzice. A on marzy o wyrwaniu się gdzieś dalej, jak tylko uda mu się odłożyć trochę kasy, co przy pensyjce młodego nauczyciela takie proste
nie jest.
Gdyby nie bariera językowa, moglibyśmy się dowiedzieć sporo ciekawych rzeczy. Trochę się udało, zawsze to inne spojrzenie na rzeczywistość niż to, co przedstawiał nam marokański przewodnik naszej wycieczki
I tak minął kolejny dzień.
A na przedostatni dzionek program taki:
"
Po śniadaniu przejazd do Marrakeszu, najatrakcyjniejszego miasta Maroka, zwanego czerwonym miastem: bazar (suk), gdzie można zakupić ciekawe pamiątki miejscowego rzemiosła, minaret Koutoubija z XII wieku, meczet i medresa (szkoły koranicznej) Ali ben Jusufa, pałac Bahia, grobowce Saadytów. Podczas zwiedzania miasta krótka wizyta w zielarni berberskiej. Wieczorem sugerujemy wizytę na placu Dżamaa el Fna (zabytek UNESCO), gdzie życie tętni przez cała dobę (m.in. zaklinacze węży, połykacze ognia, treserzy małp, bary shisha, mnóstwo sklepików itp.). Nocleg w hotelu."