Dzięki TaTa, Shtriga i Atoja!!! Cieszę się, że ktoś to czyta, bo się robi przydługawe
A więc do roboty:
21.09.2006
Nazajutrz po śniadaniu (prawie równie urozmaiconym jak kolacja) podążamy drogą wzdłuż wybrzeża w kierunku Gibraltaru. Już z daleka widać charakterystyczną dla niego pionową skałę. Słuchamy różnych ciekawych historii o tym skrawku Anglii w Hiszpanii - oczywiście dla nas, jako Polaków, miejsce to kojarzy się głównie z rozbiciem samolotu generała Sikorskiego, ale pilotka wspomina również o małpkach -; magotach, których obecność gwarantuje zachowanie Gibraltaru pod panowaniem brytyjskim, przynajmniej tak głosi legenda; o nietypowych, miejscowych rozwiązaniach dotyczących np. pasa startowego samolotów, który przebiega przez zwykłą drogę zamykaną na czas startu i lądowania; albo powiększania terytorium Gibraltaru poprzez wysypywanie gruzu i niektórych śmieci do morza tuż przy brzegu. Pogoda nam dziś nie dopisuje, niebo zachmurzone aż po horyzont, im bliżej morza tym większy wiatr, chłodnawo.
Wysiadamy przed granicą, którą będziemy przekraczać pieszo, z powodu najpewniej autokaru - na Gibraltarze jest problem z samochodami - jest ich stanowczo za dużo, jak na tak mały skrawek lądu (7 km kwadratowych).Opłaty za parkowanie aut są bardzo wysokie, tak aby mieszkańcom nie kalkulowało się jeździć i zatrzymywać w wąskich, stromych uliczkach, na których bardzo łatwo całkowicie zablokować ruch.
Tak więc granicę hiszpańsko-angielską przekraczamy na własnych nogach, jak i całe tłumy turystów z innych krajów. Pilotka ostrzega nas przed pracownikami służby granicznej - nie lubią się nawzajem - Hiszpanie i Anglicy - i robią sobie zawsze jakieś złośliwości, to przetrzymają turystów podczas odprawy paszportowej, to przeglądną wszystkie niewielkie bagaże, albo doczepią się do zdjęcia w paszporcie. Na szczęście nasza grupa nie wzięła udziału w takich rozgrywkach, przepuszczono nas bardzo sprawnie przez obie granice, czasem nawet nie patrząc w nasze dokumenty.
I wreszcie jesteśmy na brytyjskiej ziemi!!!
Ulicę patroluje prawdziwy Bob, ale ruch nie jest lewostronny. Taka mieszanka. W planie mamy zwiedzanie skały Gibraltaru specjalnymi busikami, które jako jedyne pojazdy mogą poruszać się wyciosaną czasem w kamieniu bardzo wąską i miejscami stromą drogą. Niestety, spotyka nas tu pewna denerwująca niespodzianka, czekamy na owe busy ponad półtorej godziny! Rzucamy się na każdy pojazd, który zatrzymuje się przy naszej zatoczce, ale wszystkie okazują się już być zarezerwowane.
Stojąc tak na ulicy mamy możliwość przyjrzeć się wspomnianemu wcześniej lądowaniu samolotu na części dwupasmowej jezdni oraz Bobom, brytyjskim rejestracjom i tłumom turystów. Wreszcie nasze pojazdy docierają do nas po wielu dramatycznych telefonach pani pilot.
Ruszamy na objazd. Kierowca po angielsku informuje nas o atrakcjach, jakie mijamy, ale razem z nami jedzie pani Grażyna, więc, nie tylko tłumaczy, ale i dodaje wiele od siebie. Pierwszy przystanek pod ogromnym wodospadem, a równocześnie wspaniałym widokiem na morze i port w Algeciras.
Ku naszemu zdziwieniu dowiadujemy się, że pochodzenie wodospadu absolutnie nie jest naturalne. Wapienna skała Gibraltaru jest podziurawiona, jak przysłowiowy ser, głównie przez ludzi, jeszcze w epoce lodowcowej drążyli oni korytarze i komory, ale również wykorzystywali naturalne, istniejące jaskinie do zamieszkania. Podczas oblężenia francusko-hiszpańskiego w latach 1779-1783 wykuto kolejne metry tuneli, a reszta pomieszczeń i chodników powstała podczas II wojny światowej, za pomocą na przykład dynamitu, i niejednym z ich płyną dziś podziemne strumienie. A ten wodospad, pod którym się zatrzymaliśmy korzysta właśnie z takiego korytarza. Woda spływa po kilkunastometrowej pionowej ścianie. Materiał skalny wydobyty podczas budowy jednego z tuneli posłużył miedzy innymi do wybudowania sztucznego gibraltarskiego pasa startowego dla samolotów, tego samego, z którego wystartował w swój ostatni lot w 1943 roku generał Władysław Sikorski.
Kierowca nas pogania, ledwie zdążyliśmy kilka zdjęć zrobić, a już musimy pakować się do ciasnego busika. Droga zaczyna się wspinać coraz bardziej, zwęża się i pojawia się coraz więcej zakrętów o 180 stopni. Niektóre, co bardziej wrażliwe panie zaczynają piszczeć ze strachu, my ewentualnie moglibyśmy piszczeć z radości, ale się miarkujemy.
Kolejny przystanek w punkcie najbardziej wysuniętym na południe Europy (Europa Point) - jest tu specjalny obelisk na tę okazję, widok na Afrykę, niedaleko stoi meczet, a wszystko to w porywach niesamowicie silnego wiatru, który głowy nam chce pourywać, ewentualnie strącić ze skały w odmęty cieśniny Gibraltarskiej. Kierowca mu na to nie pozwala i zapędza nas całych do naszego pojazdu.
I wspinamy się wyżej. Mijanki z busami zjeżdżającymi w dół stanowią nie lada atrakcję, czasem balansujemy na krawędzi, czasem musimy się cofnąć.
Zatrzymujemy się na dłużej przy Grocie Świętego Michała, którą będziemy zwiedzać. Jest to jedna z naturalnych grot w której urządzono salę koncertową o świetnej akustyce wynikającej z doskonałego rozpraszania fal dźwiękowych na nieregularnych powierzchniach ścian i stropów, z których zwieszają się liczne stalaktyty.
W podobnej grocie odnaleziono ślady zamieszkiwania neandertalczyków - istnieją mocno uzasadnione przypuszczenia, że Skała Gibraltarska była kilkadziesiąt tysięcy lat temu ich ostatnią ostoją, gdy resztę terytorium Europy, Azji i Afryki opanował już homo sapiens. Grota Świętego Michała warta jest odwiedzenia, ale nie robi na nas takiego wrażenia, jak na przykład Jaskinia Skocjańska w Słowenii. Być może, gdybyśmy się tu znaleźli podczas jednego z koncertu spodobała by się nam bardziej.
Po wyjściu natykamy się wreszcie na wszechobecne małpki, przed którymi ostrzegała nas pilotka.
Podobno zdarzają się przykre sytuacje - małpki są bardzo wyczulone na ruchy ludzi, i tak, osoba, która będzie coś chowała do torebki, albo siatki może tejże zostać pozbawiona przez sprytną małpkę. Potrafią wkładać łapki do kieszeni, jeśli tylko wcześniej włożymy do niej rękę i będą myślały, że coś smacznego przed nimi chowamy. Szarpią ponoć za reklamówki i w ogóle, jeśli się im tylko pozwoli to łażą po człowieku bez krępacji.
Niestety, nie są czyste, nie pachną, mają pchły i ostre pazurki jak to zwykle zwierzątka, więc nie polecam bliskich kontaktów, ale niektórzy bardzo chcą mieć zdjęcie z magotem, więc wtedy wystarczy zachęcić ją czymś do jedzenia i skoczy nam na ramię. Jest kilku boss-ów, ogromne, wykarmione, leniwe samce, które wzbudzają postrach w całej reszcie małpiego plemienia, są niesforne młode samce, które potrafią zorganizować pełne grozy pokazy walk, są matki z młodymi uczepionymi pleców i najmilsze, najmłodsze, pełne wdzięku małpiątka, które już poruszają się same, ale biegają wciąż za swoją mamą.
Pozy i miny, jakie przybierają niektóre z nich są tak ludzkie, że aż wprawiają w zdziwienie. Ale dość już o małpach.
Zatrzymujemy się jeszcze w jednym punkcie widokowym na port i miasto, a potem specjalnie dla wycieczki z Polski kolejny punkt programu - chwila przy pomniku gen. Władysława Sikorskiego, a raczej przy śmigle, które ponoć ocalało z katastrofy 4 lipca 1943 roku.
Generał zginął podczas powrotu z inspekcji sił Armii Polskiej na Wschodzie. Samolot Consolidated C-87 Liberator nr AL 523 w 16 sekund po starcie z gibraltarskiego lotniska wpadł do morza około 600 m od zakończenia pasa startowego. Z katastrofy wyszedł cało czeski pilot samolotu Eduard Prchal. Niektóre źródła podają, iż przeżył on katastrofę, ponieważ - chociaż nigdy tego nie robił - przed lotem założył kapok. Ponieważ nie wiadomo ile osób towarzyszyło Sikorskiemu w samolocie, to nie wiadomo również, czy ktoś jeszcze - oprócz Prchala - nie ocalał. Nie znaleziono np. ciała córki Sikorskiego Zofii Leśniowskiej ani drugiego pilota Williama Herringa; nie ma więc stuprocentowej pewności, że zginęli. Według niektórych, nie potwierdzonych źródeł Zofię Leśniowską widziano w sowieckich łagrach około 1945 roku, zaś Herringa na gibraltarskiej plaży w kilka minut po katastrofie. Po obojgu wszelki ślad zaginął. Brytyjczycy, do których należał samolot, przeprowadzili w 1943 roku krótkie śledztwo, po którym ogłosili, że katastrofa była skutkiem nieszczęśliwego wypadku (zablokowanie się sterów wysokości), a zawierające między innymi wyniki śledztwa w sprawie katastrofy archiwa zamknęli do roku 2050.
Zwłoki generała zostały przetransportowane 10 lipca 1943 do Plymouth w Anglii na pokładzie niszczyciela ORP Orkan, a po uroczystościach pogrzebowych w Londynie Sikorski został pochowany na cmentarzu lotników polskich w Newark koło Nottingham. 17 września 1993 jego prochy przeniesiono na Wawel. Kierowca informuje nas, że tylko polskie wycieczki są tu przywożone, inne nacje nawet nie wiedzą o tym pomniku. A miejsce szczególnie ciekawe nie jest, w dzielnicy magazynów, na uboczu.
Teraz jedziemy już ostatecznie pod samą granicę. Kierowca za spóźnienie otrzymuje od nas kwotę pomniejszoną o 5 Euro za osobę. Przejście przez kontrolę znów nie nastręcza nam problemów, ale widzimy jak na boczku celnik wyjmuje szmuglowane papierosy z motoru - poupychane w różnych niekonwencjonalnych schowkach.
Po zapakowaniu się do autobusu zaczynają szeleścić papierki i zaczyna pachnieć kiełbasą, jajkami i tym podobnym asortymentem spożywczym. Trochę nam wstyd za współpasażerów przed Pepem, ponieważ już na początku naszej wycieczki objazdowej pani pilot poinformowała wszystkich, że w autokarach hiszpańskich nie spożywa się posiłków. To nie jest przyjęte. Można się napić soczku, ewentualnie zjeść batonik. I prosiła bardzo o przestrzeganie tej kwestii. A tu proszę, jakby do dzieci mówiła, albo w obcym języku. No cóż!
Czeka nas teraz dłuższa droga do Sevilli przez Kadyks i Jerez de la Frontera.
Do Kadyksu docieramy szybko, elegancką, nową szosą, jakich wiele w Hiszpanii, bo buduje się tu naprawdę dużo dobrych dróg. Kadyks to dla nas przede wszystkim pierwsze zetknięcie z Atlantykiem.
Ocean huczy i rozbija się o skały tworząc, co chwilę ogromne fontanny z fal. Zafascynowani widokiem, nie możemy oderwać się od nadbrzeża. W Kadyksie zwiedzamy katedrę Catedral Nueva z XVIII wieku z kopułą ze złotymi dachówkami i grobem Manuela de Falli - XX - wiecznego kompozytora, w krypcie.
Jak większość hiszpańskich katedr, tak i ta poraża swoim ogromem. Są budowane trochę inaczej niż na przykład u nas. Ołtarz jest na środku kościoła, a za nim znajduje się tzw. ambit, czyli obejście za głównym ołtarzem, które powstaje z przedłużenia naw bocznych wokół prezbiterium, czyli miejscem przeznaczonym dla duchowieństwa. Tak skonstruowane budowle pojawiły się w średniowieczu i były związane głównie z pielgrzymkami. Pozwalały na równoczesne odprawianie mszy i pielgrzymowanie, tak aby uczestnicy nie przeszkadzali sobie wzajemnie.
Po zwiedzeniu katedry dostajemy półtorej godziny czasu wolnego.
Zagłębiamy się w wąskie kamienne uliczki, szperamy po sklepach, wchodzimy w różne zakamarki i posilamy się skromnie. Przyciąga nas również wciąż huczący Atlantyk.
Potem następuje zbiórka i szybki marsz w stronę zaparkowanego autokaru. Z ulgą siadamy i kładziemy głowy na oparciach foteli. Jakoś tak sennie ... Ruszamy dalej w stronę Jerez de la Frontera.
Chmurzy się, robi chłodniej i nawet zaczyna padać deszcz. Powoli usypiamy ukołysani przez bujanie autokaru. W Jerez jest również ciemno, mokro i smutno, zza szyb oglądamy słynne szkoły tańczących koni oraz miejsca produkcji znanego sherry. Wysiadamy na chwilę, aby zrobić sobie zdjęcie pod pomnikiem andaluzyjskiej rodziny udającej się na fiestę - w rozmiarach naturalnych, oczywiście myślę o postaciach pomnika.
Następnie do Sevilli, pogoda się pogarsza, mocniej pada i powoli zapada zmrok. Przejeżdżamy przez miasto i jedziemy dalej, ponieważ nasz hotel zlokalizowany jest około 20 kilometrów za Sevillą. Nazywa się Jardin de la Reina (Ogród Królowej) i składa się z kilku dwupiętrowych pawilonów i budynku restauracji z recepcją, a wszystko to na zupełnym odludziu pośród pól powoli uwalniających aromat gnojówki. Rzeczywiście, prawdziwy "Ogród Królowej"! Rozlokowanie nas w pokojach odbywa się w strugach deszczu, ale wreszcie się wszystko udaje i mamy apartament czteroosobowy z dwoma pokojami i dużą łazienką tylko na nasze dwie skromne osoby. Bardzo przyzwoite warunki.
Szybko się przebieramy i idziemy na kolację, która znów nas zaskakuje bardzo dużym wyborem mięs, owoców morza, sałatek, dodatków, deserów, owoców i gratisowym białym winem oraz wodą mineralną od szefa hotelu.
Po kolacji nie ma wiele czasu, ponieważ jedziemy na powrót do Sevilli na wieczór flamenco. Niektóre panie są bardzo eleganckie, niektóre mniej, ale wszyscy pełni napięcia i oczekiwania na dobrą zabawę. Wieczór organizowany jest w El Palacio Andaluz dla wielu wycieczek z różnych krajów, sala jest ogromna, z balkonem i sceną. W cenie biletu jest jeden napój - albo alkohol albo sok. Powoli zapada ciemność, a turyści uciszają się wzajemnie. Scena się rozświetla, słyszymy muzykę, wchodzą tancerze i zaczyna się półtoragodzinny spektakl poświęcony nie tylko flamenco, ale również muzyce hiszpańskiej i Bizet-owi.
"Taniec flamenco jest jak pieśń, której towarzyszy. Opowiada o życiu, trosce, radości. Jest ekspresją niewypowiedzianych, nienazwanych uczuć i emocji. Jego forma ukształtowała się pod wyraźnymi wpływami arabskimi, żydowskimi i cygańskimi. Z czasem jednak ewoluował. Jeszcze sto lat temu kobiety tańczyły głównie gestem ramion, dłoni, wyrazem oczu. W dzisiejszych czasach niezbywalnym elementem tańca, tak mężczyzn, jak i kobiet, jest niezwykle skomplikowane, dynamiczne stepowanie, znak profesjonalizmu. Jednak zawsze celem tancerza jest wyrażenie nastroju pieśni. Sam wobec muzyki i ukrytych w niej przeżyć, tancerz oddaje swoje ciało we władanie ukształtowanych przez pokolenia form ekspresji. Odnajduje w nich swoje indywidualne przeżycia, swój charakter. Przyłącza się do trwającej od wieków opowieści o walce, napięciu, rezygnacji, smutku, szczęściu i o miłości." Tak pięknie pisze o flamenco pani Dorota Bednarek.
(Zdjęć nie ma, bo Dusia zapomniała aparat wziąć z autokaru - mamy za to "nakamerowane" wszystko, aż do bólu;-) )
Wychodząc z El Palacio Andaluz wszyscy są uśmiechnięci i wołają "Olé" z charakterystycznym przytupem. Jest już późno i bardzo chce nam się spać, jutro w planie zwiedzanie Sevilli. Zasypiamy w ciszy przerywanej jedynie rechotaniem żab.
(uff jaki długi odcinek)