Dzień 32
16/10/2007 wtorek
odległość: 340 km
trasa: Skopje - MK / KS - Prishtina - Prizren - Peja - KS / MNE - Rozaje - Berane
Były w trakcie tej wyprawy już różne dni 'naj', wiodące prym w rozmaitych kategoriach. Nie było jednak dnia takiego jak ten. Nie było, bo on był zwyczajnie 'najdziwniejszy'
. Już samo to określenie jest dość mistyczne i mało precyzyjne, ale w tym wypadku nie sposób o bardziej precyzyjną ocenę. Składało się na ten stan rzeczy kilka elementów.
Podstawowa trudność polegała na podjęciu decyzji, czy należy tą trasą jechać czy nie. Patrząc na mapę wiedziałem, że musimy się jakoś przedostać ze Skopje na północ. Opcja 'wschodnia', prowadząca bezpośrednio z Macedonii do Serbii, wydawała się być mało atrakcyjna turystycznie. Opcja 'zachodnia', prowadząca przez Albanię, odpadła praktycznie na samym początku, za sprawą braku odpowiedniego połączenia drogowego. Zostawała zatem opcja 'centralna', prowadząca właśnie przez Kosovo. I był to jej główny atut przetargowy. Była najbardziej 'po drodze'.
Krótka refleksja na temat historii najnowszej tego regionu prowadziła jednak do spostrzeżeń, że pod względem bezpieczeństwa jest to wariant zdecydowanie kontrowersyjny
. Sytuacji nie poprawiał fakt dość ograniczonej ilości informacji, jakie można było znaleźć na temat tego miejsca. Na domiar złego to, co dawało się wyszukać, nie pochodziło od zwyczajnych turystów, jadących tam dla przyjemności czy w poszukiwaniu nowych wyzwań, a od ludzi, którzy znaleźli się tam z przyczyn zawodowych, swoich lub swoich najbliższych. To zdawało się zaś potwierdzać tezę, że nikt 'normalny', kto nie musi tam jechać, w celach stricte turystycznych tam nie jeździ
.
Mając to wszystko na uwadze, w trakcie fazy przygotowawczej zdołałem znaleźć dwa polskie źródła, które zgodnie twierdziły, że mimo iż Kosovo mekką turystyki nie jest i że zbyt wielu atrakcji do zwiedzania tam nie ma, to generalnie jest bezpiecznie i można śmiało jechać. Z taką też optyką zaplanowałem dzień 32 jako wiodący przez ten region. Komplikacją okazał się fakt, iż podczas trwania wyjazdu jakaś pierdoła w rodzinie wypaplała mej szanownej Matce rodzicielce, która uprzednio miała dość blade i oględne pojęcie gdzie jedziemy, że zamierzamy odwiedzić Albanię i Kosovo
. No i zaczęły się SMSy z poradami, przestrogami, fatalistycznymi scenariuszami
. O ile Albania została jakoś 'przetrawiona', o tyle w kwestii Kosova zapanował blady strach i panika. W swej naiwności, szanowna Rodzicielka zadzwoniła do 'sfotygowanego' polskiego MSZ oraz serbskiej ambasady celem uzyskania 'obiektywnej' informacji co do stanu bezpieczeństwa w Kosovie
. Jak łatwo się domyśleć, obraz który został jej nakreślony, był pełen grasujących po ulicach band, gwałcących i mordujących wszelakie napotkane istoty ludzkie, mnogich aktów terroru z podkładaniem bomb włącznie, oraz dalszego przelewu krwi, mającego nastąpić lada dzień, za sprawą oczekiwanej deklaracji niepodległości Kosova. I mimo, że byłem w pełni świadom 'obiektywizmu' tych informacji, to jednak pewien niepokój przed nieznanym i w pewnym sensie niewiadomym został skutecznie w mej głowie rozbudzony
. Kiedy więc wieczorem dnia 31 usiadłem po raz ostatni z mapą, celem podjęcia definitywnego wyboru, czułem całą powagę decyzji, jaką muszę podjąć. Mimo wrodzonego optymizmu, przy ówczesnym stanie mojej wiedzy, nie mogłem całkowicie wykluczyć, że coś 'niefajnego' nas nie spotka. Celem ograniczenia prawdopodobieństwa takiego zdarzenia, wprowadziłem ostatnią poprawkę polegającą na przeniesieniu kolejnego noclegu, który w oryginale miał nastąpić w mieście Peja, z terytorium Kosova na teren Czarnogóry. Kierowałem się logiką, że o ile rano sytuacja w kraju będzie na tyle stabilna, że granica będzie otwarta, o tyle w ciągu dnia nic nie powinno się zdarzyć, co by w bezpiecznym dotarciu do przeciwległej granicy mogło znacząco przeszkodzić ...
Z hotelu wyruszamy trochę po godzinie 8:00, wszak kawałek drogi dziś przed nami. Jadąc przez miasto kierujemy się znakami na Prishtinę. W Skopje panuje poranny ruch, przy czym więcej samochodów jedzie 'do' niż 'z' miasta. Dzięki temu dość szybko przekraczamy rogatki stolicy Macedonii i wjeżdżamy na drogę prowadzącą ku pobliskiej granicy. Z przeciwka przemyka kilka samochodów wojskowych, w tym jeden polski. Mamy namacalny dowód, że nasi też tam są, w ramach sił UNMiK (United Nations Mission in Kosovo). Tuż przed przejściem znaki kierujące wszelaki ruch pojazdów wojskowych na odrębny terminal. Posterunek macedoński pokonujemy prawie 'z biegu', kawałek ziemi niczyjej ... i witaj przygodo w Kosovie. Nim podjedziemy do okienka kosovskiego pogranicznika, widzimy tablicę informującą, że wszelkie pojazdy, z wyłączeniem tych zarejestrowanych w krajach ościennych, zobowiązane są do wykupienia ubezpieczenia drogowego. A więc jednak, sprawdziły się informacje, że polska zielona karta (jeszcze) tu nie obowiązuje
.
w drodze do granicy
Gdy podjeżdżamy do okienka paszportowego, mężczyzna koło pięćdziesiątki wita nas szerokim uśmiechem. Przegląda nasze paszporty, po czym zaczyna tłumaczyć łamanym angielskim, że musimy wykupić polisę ubezpieczeniową. Sam jednak ma chyba świadomość faktu, że kiepsko mu to tłumaczenie idzie, bo po chwili przerywa, rzuca z uśmiechem 'moment', po czym prawie truchtem rusza w stronę głównego budynku granicznego. Nie mija minuta a widzimy jak wraca w towarzystwie trochę młodszej od siebie kobiety, podobnie jak on ubranej w strój służbowy. Z równie szerokim uśmiechem niewiasta ta z dużym powodzeniem wczuwa się w rolę tłumacza i z pomocą języka angielskiego ułatwia naszą wzajemną komunikację
. Wspólnie ustalamy, że dokumenty zostaną u niego, samochód mam postawić trochę dalej przy ścianie budynku służb granicznych, udać się do biura firmy ubezpieczeniowej celem nabycia polisy, a wracając mam odebrać paszporty, które przez ten czas zostaną ostemplowane. W tym momencie pada jeszcze pytanie, czy zamierzamy jechać przez Serbię. Wobec naszej twierdzącej odpowiedzi, pojawia się propozycja, że pieczątki zostaną wbite na specjalnych kartach, które przy wyjeździe z Kosova zostaną odebrane, tak aby w paszporcie nie pozostał ślad mogący budzić ewentualne zastrzeżenia pograniczników serbskich. Pamiętając, że coś o tym czytałem przed wyjazdem, chętnie na ten gest dobrej woli przystaję.
Przy nabywaniu polisy słyszę, że najniższa możliwa składka to 50 EUR za okres dwóch tygodni. Kiedy próbuję negocjować, mówiąc, że słyszałem jeszcze o stawce 25 EUR, pan agent ubezpieczeniowy wskazuje na oficjalny cennik leżący na jego biurku, z którego jasno wynika, że takowej stawki nie ma
, a najniższa jest istotnie ta, którą podał parę sekund wcześniej. Wobec takich argumentów rezygnuję z dalszej dyskusji, pocieszając się faktem, że w istocie i tak nastawiałem się psychicznie na tą wyższą stawkę
.
Wracając z polisą i paszportami do samochodu nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zastana na przejściu organizacja odprawy, połączona z wysokim poziomem kultury obsługi, bardzo pozytywnie mnie zaskoczyła
. Gdzieś podświadomie spodziewałem się twórczego chaosu, niejako nawiązującego do południowych wzorców albańskich czy czarnogórskich, a w praktyce spotkałem się z traktowaniem, które na wielu przejściach granicznych mogłoby posłużyć za wzór do naśladowania
.
Ruszając z terminalu granicznego, w oczy rzuca nam się wojskowy posterunek zlokalizowany tuż przed wjazdem od strony Kosova na w/w przejście. Dogłębniejsza analiza pozwala dostrzec polską flagę powiewającą nad wojskowym namiotem, stanowiącym główny element tegoż posterunku. Nie sposób nie dostrzec też żołnierza w polskim mundurze siedzącego przed namiotem. Dla dokładności trzeba dodać, że chodzi o żołnierza płci pięknej
. Może to ich obecność w tym miejscu leży u podstaw miłego traktowania Polaków, którego właśnie mieliśmy przyjemność być obiektem
A może podobnie jak w Albanii, Polacy są tu na swój sposób zwyczajnie lubiani
Nie potrafimy tego rozsądzić. Miło natomiast, że polskie wojsko tu jest, i że swą obecnością zapewnia stopniowy powrót regionu do codziennej normalności.
Trasę do Prishtiny pokonujemy sprawnie, dzięki niewielkiemu ruchowi na drodze. Z dużym zaciekawieniem chłoniemy wszelkie widoki pojawiające się wzdłuż drogi. Nie wiedzieć czemu, spodziewaliśmy się krajobrazów tak powszechnych w BiH czy HR, czyli opuszczonych, zniszczonych, ostrzelanych domów. Niczego takiego jednak nie dostrzegamy. Wręcz przeciwnie, wiele domów sprawia wrażenie nie dawno zbudowanych lub odremontowanych, z nowymi dachami oraz świeżą elewacją otynkowaną lub nie. W wielu miejscach widać place z samochodami w różnym stadium istnienia, od pełnosprawnych po rozebrane na części. Przewijają się też stacje benzynowe oraz składy budowlane. Na horyzoncie po lewej stronie widnieje lekko ośnieżona góra, wchodząca w skład większego pasma. Z przeciwka nadjeżdżają co jakiś czas pojazdy terenowe czy ciężarówki wojsk różnych narodowości rozmieszczonych w tej części Kosova. Nasi wojacy pomykają kilka razy Honkerami. Czujemy jak nasze obawy, tudzież strach i swoisty lęk, stopniowo ustępują miejsca pierwszym pozytywnym obserwacjom i wrażeniom. Gdyby nie to, że wiemy gdzie jesteśmy, oraz gdyby nie te wszystkie wojskowe pojazdy, nie mielibyśmy podstaw sądzić, że znajdujemy się w jednym z najbardziej 'zapalnych' miejsc współczesnej Europy.
Przedmieścia Prishtiny również zadziwiają za sprawą powstających lub już powstałych okazałych zabudowań o charakterze handlowym. Na całej naszej dotychczasowej trasie, podobne zagęszczenie i rozmach widzieliśmy, z pominięciem przedmieść Budapesztu, tylko w okolicach Splitu i Tirany. Na rogatkach miasta z oddali widać hotel Victory (
http://www.hotel-victory.com/introduction.html ), powstały po 1999 roku, obsługujący długą listę VIPów przybywających do miasta, a rozpoznawalny głównie za sprawą dużej repliki statuy wolności znajdującej się na jego dachu. Mapy Prishtiny nie mamy, nie mamy również czasu na dogłębniejsze zwiedzanie, toteż ograniczamy się jedynie do objechania miasta głównymi ulicami. Dalej od centrum dominują bloki mieszkalne, bliżej zaś zabudowa się obniża i rozdrabnia. Samo centrum to obecnie zagęszczenie siedzib i biur wszelakich agend wchodzących w skład administracji UNMiK. Jest tam też hotel Prishtina (
http://www.grandhotel-pr.com/ ) oraz ulica Billa Clintona, nazwana na cześć tego amerykańskiego prezydenta w podzięce za wsparcie jakiego USA udzieliło w 1999 roku podczas hamowania 'pacyfistycznych' zapędów, realizowanych w Kosovie, przez umiłowanego przez swój naród serbskiego przywódcę Slobodana Milosevica. Miasto nie rzuca na kolana swą urodą czy klimatem, wypada jednak lepiej niż się tego spodziewaliśmy
. Niewątpliwym atutem jest jego lokalizacja na pofalowanym terenie, co podobnie jak w wypadku Sarajeva, dodaje trzeci wymiar w jego całościowym oglądzie. Uważnie wypatrujemy band rzezimieszków terroryzujących miasto swą zbrodniczą działalnością, ale jedyne co widzimy to normalnych ludzi w ten czy inny sposób realizujących swój plan zwyczajnego dnia. Jest też i cerkiew. Wygląda jednak na obiekt w stanie surowym, nigdy nie wykończony, doprowadzony do etapu zadaszonych murów wykonanych z czerwonej cegły.
Hotel Victory
Hotel Prishtina
przed budynkiem policji
Opuszczając miasto i kierując się na południowy - zachód do miejscowości Prizren, przystajemy obok wcześniej upatrzonego przydrożnego straganu. Przyczyna jest bardzo prosta. Małżonka ma dostrzegła nań dwa obiekty marzeń dwóch różnych członków naszej ekipy, czyli kamionkowe tudzież gliniane naczynia, na które polowała przez cały czas trwania wyprawy, oraz stosik arbuzów, tak bardzo ulubionych przez wiadomo kogo
. Wspólnie z Lenką udaję się z misją handlowo - negocjacyjną. Na wprost nas wychodzi przypuszczalny właściciel. Podejmujmy negocjacje. Naczynia okazują się pochodzić z Bułgarii, arbuzy pewnie też. Nie zmienia to jednak faktu, że i jedno i drugie z całą pewnością chcemy nabyć, wszak nam i tak będzie się to głównie kojarzyć z miejscem nabycia. Dyskusyja toczy się po 'słowiańsku'. W przerwach na zastanowienie pan podpytuje skąd i dokąd zmierzamy. Turystyczny cel naszej wizyty w Kosovie przyjmuje z dużą radością. Chyba potrafię go zrozumieć. Prawdopodobnie odbiera nas jako pierwsze jaskółki, które co prawda wiosny nie czynią, ale mogą wskazywać jej rychłe nadejście. W tym wypadku oczekiwana jest normalność, większe otwarcie kraju na przybyszów z zewnątrz, zmiana wizerunku Kosova w oczach świata. Dobijamy targu, nabywając garnek z przykrywką, półmisek, cukierniczkę, skarbonkę w kształcie żółwia dla Lenki, oraz oczywiście arbuza. W sklepiku dokupuję jeszcze kilka artykułów spożywczych, a podczas regulowania płatności pan udziela mi szybkiego kursu języka albańskiego w zakresie słowa '
faliminderi' czyli '
dziękuję'. Jeszcze tylko szybka łamigłówka jak to wszystko upakować w samochodzie, aby do domu dojechało w oryginalnej formie i kształcie, i możemy jechać dalej
.
Droga do Prizren wiedzie po płaskim lub lekko pofalowanym terenie, niemniej przez cały czas na horyzoncie majaczą kształty gór. Mijamy wioski i miasteczka, a tam zwyczajne codzienne życie lokalnych mieszkańców. Dzieci i młodzież z plecakami, kobiety z siatkami, mężczyźni z komórkami. Zbrojnych band brak. Tu i ówdzie meczet, znacznie częściej jednak stacja benzynowa. Na jednej takiej, tyle że opuszczonej, pewnie należącej ongiś do zbiegłego Serba
, zatrzymujemy się, gdyż Lenka pragnie poznać kosovskiego ślimaka
. Nici z tego, bo kandydatów brak
. Jest natomiast inny plus tego postoju. Stacja znajduje się na zakręcie drogi i mamy z niej ciekawy widok na góry położone w oddali.
panorama
kliknij aby powiększyć
Im bliżej miasta, tym bardziej daje się wyczuć obecność wojsk niemieckich, dozorujących tą część Kosova. Pojazdy wojskowe patrolują teren, częściej jednak poddawane są zabiegom higienistycznym w przydrożnych myjniach
. Po prawej stronie mijamy bazę wojskową, otoczoną usypanym wałem ziemnym oraz siatką i drutem kolczastym. Kawałek dalej przystajemy na obiad w przydrożnej knajpce. Jedzenie dość bezbarwne, ale zjadliwe
. Naszą uwagę zwracają jednak dwie inne kwestie. Pierwsza to ta, że pan kelner to ewidentny wielbiciel twórczości Shakiry, a zwłaszcza jednej z jej piosenek. Mamy przyjemność wysłuchać jej chyba z sześć razy, a że utwór w wersji maxi singlowej, to każdy 'raz' trwa ponad sześć minut
. Druga to ta, że z pobliskiej bazy, nad którą zgodnie powiewają flagi niemiecka i turecka, co jakiś czas startuje lub ląduje helikopter, wypełniając przy tym okolicę specyficznym 'szelestem'
. Obok knajpki jest też i sklep spożywczy, w którym nabywamy to i owo, a zwłaszcza lokalne wino oraz dzieło kosovskich mistrzów piwowarstwa, zwane Peja
. Przeglądając półki natrafiamy na ciastka polskiej firmy Tago, co skłania nas do refleksji nad tym jaką drogę musiały pokonać, nim tu trafiły
.
niemiecka baza wojskowa
Przedmieścia Prizren to kolejna duża baza wojskowa, tym razem obsadzona przez kontyngent austriacko - niemiecko - szwajcarski. Samo miasto niczym się nie wyróżnia. Główną atrakcją jest objazd, na jaki jesteśmy skierowani. Prowadząc przez dzielnice mieszkalne pozwala nam obejrzeć zarówno zabudowę blokową jak i jednorodzinną. Po raz kolejny widać domy w budowie oraz te, które wyglądają na nie dawno wykończone. Objazd jest z resztą wytyczony dlatego, że główna droga wylotowa prowadząca z Prizren do Peja jest właśnie w przebudowie. Napotykane tablice każą sądzić, że prace prowadzone są w dużej mierze ze środków unijnych. A bandziorów jak nie było tak nie ma. Nawet pan prowadzący drogie i ciemne BMW, wyglądający na osobnika zajmującego się dochodową działalnością czarnorynkową, którego wpuszczam do ruchu z bocznej uliczki, kulturalnie dziękuje mrugnięciem świateł awaryjnych
. Toż to nasze rodzime bossy mogłyby tu przyjeżdżać na lekcje savoir-vivre'u
...
Jadąc do Peja mijamy Gyakove, a góry widoczne na horyzoncie zdają się stopniowo przybliżać. Kawałek za Prizren przejeżdżamy przez rozstawiony na drodze punkt kontrolny, prowadzony przez żołnierzy tureckich. Im bliżej Peja, tym bardziej widoczne stają się wojska włoskie. Lenki oko wyćwiczyło się już w wypatrywaniu żółtych znaków z podobiznami rozmaitych zwierząt. Owe znaki to sprytny sposób oznaczenia głównych tras uczęszczanych przez wielonarodowościowe siły zbrojne. Miast tłumaczyć kolegom z bratniej armii jak mają jechać, wystarczy powiedzieć, jakiego zwierzaka mają się 'trzymać', a w ślad za znakami z jego podobizną trafią gdzie trzeba. Od samego początku, czyli od granicy z Macedonią, przerabiamy już kolejnego zwierzaka, więc co chwila dostajemy od Lenki nowy komunikat dotyczący tego co właśnie wypatrzyła
.
ciekawe czy mają znaki z kaczkami
Zbliżając się do Peja czuć, że kres dnia jest już blisko. Przed nami jeszcze kawałek do przejechania, na dokładkę przez góry. Patrząc na mapę mamy ochotę pojechać na zachód od miasta i przekroczyć granicę z Czarnogórą w pobliżu przełęczy Cakor. Z informacji, jakie zebrałem przed wyjazdem, w tym ze słynnej relacji
zawodowca , wynika jednak, że granica w tamtym miejscu nie jest przejezdna
. Pokonując ulice miasta zatrzymuję się w kilku miejscach celem zasięgnięcia najświeższych informacji w tej kwestii. Wszędzie, bez wyjątku, słyszę że jedyne otwarte przejście z Czarnogórą jest na drodze prowadzącej do Rozaje. Tym sposobem umiera cień nadziei, jaką miałem w tym względzie
. Wobec takiego obrotu sprawy nie pozostaje nam nic innego jak obrać kurs na północ. W mieście panuje ożywiony ruch uliczny, a co jakiś czas można dostrzec patrol włoskich wojskowych. Kawałek za miastem przystajemy celem nakarmienia zgłodniałego Jaśka. Dalsza droga pnie się zdecydowanie do góry. Na jednym z ostatnich miejsc widokowych spoglądamy na znajdujące się w dole Kosovo. Zmrok jest już kwestią minut, podobnie jak nasze dotarcie do czarnogórskiej granicy.
panorama
kliknij aby powiększyć
Kiedy tak stoję i patrzę na to co w dole, utwierdzam się w tym, że decyzja wyboru dzisiejszej trasy była ze wszech miar słuszna! Nie spotkało nas nic złego lub choćby nieprzyjemnego. Wręcz przeciwnie, napotkani ludzie byli bardzo mili, pomocni, uczynni, pokojowo i przyjaźnie nastawieni. Świadomie ominęliśmy rejon potencjalnie najbardziej narażony na niepokoje, czyli okolice Kosovskiej Mitrovicy, ale w tych miejscach gdzie byliśmy nie widzieliśmy oznak wojny czy niepokoju społecznego. Może to zasługa czujności obecnych tu międzynarodowych wojsk, a może ta czujność to już li tylko dmuchanie na zimne, będące skutkiem wcześniejszych napięć. Nie nam to oceniać, wszak tak krótki pobyt, a raczej przejazd, nie daje ku temu podstaw. Zdołaliśmy jednak dzięki tej eskapadzie wyrobić sobie własne zdanie na temat sytuacji tu panującej, tak bardzo odmienne od oficjalnych, 'obiektywnych' informacji na ten temat. Przekonaliśmy się, że tu, tak jak i w innych regionach Bałkan, które dane nam było odwiedzić podczas tej wyprawy, mieszkają zwykli, normalni ludzie, którzy jeżeli tylko nie będą 'nakręcani' chorymi hasłami i ideologiami, to z pewnością będą woleli żyć w pokoju względem siebie samych czy swoich sąsiadów. Kiedy tak stoję i patrzę, to wiem też, że mimo iż nie jest to kraina zbyt wielu atrakcji turystycznych, to warto będzie tu powrócić i spędzić kilka dodatkowych chwil, aby lepiej poczuć ducha tego miejsca.
Kosovski pogranicznik odbiera nam kartki ze stemplami wjazdowymi i życzy szerokiej drogi. Licząc od punktu kontrolnego, spory kawałek jedziemy nim pojawia się znak pozwalający sądzić, że osiągnęliśmy fizyczną granicę Kosova. Jeszcze większy kawał drogi mija nim docieramy do posterunku czarnogórskiego. Dalsza jazda wiedzie już w absolutnych ciemnościach. Ważne jest to, że droga znajduje się w dobrym stanie, więc poza zakrętami nie posiada innych ukrytych 'atrakcji'
.
W Rozaje odbijamy na zachód w stronę Berane. Tu też jazda mija sprawnie, z tą tylko różnicą, że ruch wydaje się być bardziej wzmożony. Kiedy dotarłszy do miasteczka przystępujemy do poszukiwania noclegu, zgodnie z oczekiwaniami utwierdzam się, jak bardzo nie lubię jazdy 'w ciemno'
. W dość sporym hotelu twierdzą, że miejsc wolnych brak, acz oznak jakiegokolwiek ruchu nie widać. Dostaję wskazówkę, aby próbować szczęścia w motelu położonym kilka kilometrów na południe, przy drodze prowadzącej do Andrijevicy. Wobec braku sukcesu w namierzaniu innych alternatyw, ostatecznie decydujemy się pojechać śladem tej sugestii. Po lekkim błądzeniu odnajdujemy rzeczony motel. Podczas negocjacji cenowych wychodzi kolejny minus jazdy 'w ciemno', czyli ograniczona siła przetargowa. Kiedy pertraktuję korespondencyjnie, łatwiej mogę podziękować i poszukać czegoś innego, niż kiedy jestem na miejscu, zmęczony po całym dniu jazdy, bez jasnych i konkretnych alternatyw. Koniec końców,
motel Buce w cenie 50 EUR za noc ze śniadaniem staje się naszym noclegiem na dziś. Daleko mu jednak do ideału, bo pokój nie dość, że malusieńki, to grzejnik mocno zapowietrzony, skutkiem czego, przy temperaturze 0 st C na dworze, noc mamy mocno rześką. Relacja jakości do ceny zdecydowanie niekorzystna, a miejsce nie godne polecenia. Całe szczęście kołdra okazuje się być dość ciepła, a nas dodatkowo grzeje perspektywa atrakcji, które czekają na nas w ciągu najbliższych dwóch dni
...
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU ...
C.D.N.