Dzień 29
13/10/2007 sobota
odległość: 315 km
trasa: Saranda - Gjirokastra - Tepelene - Permet - Leskovik - Korca - Pogradec
Aby móc wyjechać z Sarandy około 5:00, za pakowanie samochodu trzeba się zabrać jakiś czas wcześniej
. Dziś, co prawda, skrócona wersja pakowania, bo część klamotów już jest w samochodzie, a poza tym cztery tygodnie praktyki robią swoje, ale i tak z pierwszym 'kursem' ruszam koło 4:00
. W hotelu zalega grobowa cisza, staram się również i ja jej nie zmącić. Kiedy docieram do portierni, wzrokiem szukam osobnika, który wedle zapewnień obsługi przez całą noc dyżuruje na dole i monitoruje zaparkowane przed hotelem samochody. Nikogo jednak nie widzę. Szklane drzwi wejściowe do lobby zamknięte, więc wyjść z hotelu też nie mogę. Odstawiam torby i zaczynam szukać po różnych zakamarkach, bo zakładam, że może gdzieś sobie smacznie śpi. Nic. Robi się nie wesoło. Co tu zrobić
Kiedy nad tym medytuję, chodząc nerwowo po lobby hotelowym, mój wzrok dosięga postaci siedzącej na hotelowym tarasie i ... drzemiącej na kawiarnianym krzesełku
. Wszystko jasne. Ochroniarz tak pilnował tych samochodów, że aż zasnął z wycieńczenia
... Stukając, a potem już mocno uderzając w szybę, budzę go z głębokiego snu. Chłopina zachwycony nie jest, ale otwiera szklane drzwi, a ja zaczynam kursować wahadłowo na linii pokój - samochód
...
O dziwo, spod hotelu ruszamy kilka minut po 5:00. W sumie nie wiem jak, ale udało nam się wyrobić bardzo sprawnie. Młodzież w fotelikach siedzi w piżamach, w których przenieśliśmy ją z łóżek. Jest rześko, ale pogodnie. Miasto pogrążone jeszcze we śnie. Opuszczamy je z pozytywnymi wspomnieniami. Może przesadnej urody nie posiada (jeszcze
), ale miło nas ugościło. A to najważniejsze
. Po ciemku pokonujemy znaną nam z dnia wczorajszego trasę. Wiemy, że droga nie stwarza 'dziwnych' zagrożeń, więc pomykam dość żwawo, zakładając, że policja też jeszcze śpi
. Młodzież trochę z nami gaworzy, po czym stopniowo ponownie zapada w sen. Podjazd krętą drogą idzie sprawnie do czasu, kiedy to doganiamy pnący się z mozołem autobus i starego mercedesa tuż za nim. Smrodzą jak podpalony szyb naftowy, jadą z prędkością biegnącego żółwia, a wyprzedzić ich nie ma jak i gdzie
. Dopiero kawałek dalej, tuż przed przełęczą, wypłaszcza i prostuje się na tyle, że przenosimy ich do przeszłości
...
Droga do Gjirokastry mija szybko i przyjemnie, a po minięciu miasta zaczynamy ponownie odkrywać nieznane regiony Albanii. Główną atrakcją okazuje się być sama droga, która na odcinku Gjirokasra - Tepelene jest w przebudowie. Już miejscami widać, że jak skończą to będzie taka sama gładź jak przed miastem, ale póki co jest to tor z przeszkodami, głównie błotnymi, które mokre po opadach skutecznie maskują nasz samochód kolorem albańskiej ziemi. O mały włos przejeżdżamy zjazd na naszą 'żółtą' drogę, ale moje czujne oko w ostatniej chwili wyłapuje leżący gdzieś z boku drogi drogowskaz. Szybka nawrotka i stajemy oko w oko z nieznanym. Jest punktualnie 7:00, więc na zewnątrz już pojaśniało. Pierwsze wrażenie więcej niż pozytywne
. Jedziemy rozległą doliną wzdłuż rzeki, nawierzchnia dobra, szerokość wystarczająca. Po chwili stalowym mostem przedostajemy się na drugą stronę rzeki, acz ze względu na jej szerokość, rzeka to chyba zbyt duże słowo na określenie tego ciała wodnego
. Widzimy stojący patrol policji. Pan mundurowy wskazuje, abyśmy zjechali na bok, co zwalniając czynimy. Nim jednak doprowadzam manewr do końca, stróż albańskiego prawa, ogarnąwszy nasz samochód wzrokiem, z uśmiechem na twarzy wskazuje, że możemy jechać dalej
. Wrzucam więc dwójkę i machając panu odjeżdżamy w siną dal.
początek 'żółtej' drogi
Droga jest raz lepsza, raz gorsza, gładsza lub bardziej zniszczona, szersza lub węższa, ale i tak oddycham z ulgą, bo póki co jestem bardzo pozytywnie nią zaskoczony. Z przeciwka nadjeżdża kilka samochodów z tablicami rejestracyjnymi z Korce. Wnioskuję z tego, że skoro one przejechały, to przejedziemy i my
. Widoki wyjątkowe, głównie za sprawą pagórków rozciągających się nadal po obydwu stronach drogi, oraz mgły przechodzącej w poszarpane obłoki chmur, unoszącej się nad doliną. Permet też jeszcze jest zaspane, kiedy doń docieramy. Oznakowanie zerowe, więc trochę po miasteczku błądzimy, nim po konsultacjach z napotkanymi policjantami trafiamy ponownie na właściwą drogę. Panowie sympatyczni, komunikacja głównie migowa, ale czuć, że mają wielką wolę wsparcia zagubionych turystów. Kiedy tak błądzimy, na jednej z ulic widzimy 'egzotyczną' scenę, kiedy to wzdłuż krawężnika sunie wolno mała ciężarówka, a dwóch osobników płci męskiej wysypuje do jej skrzyni ładunkowej zawartość zbieranych z chodnika kontenerów ze śmieciami. Sprzęt może nie jest 'pro', ale jest to namacalny przykład, że jak się chce zadbać o porządek, to można, i nawet niedostatki finansowe nie są w stanie temu przeszkodzić. Skutki są ewidentne. Miasteczko średnio zamożne, ale CZYSTE, bez śmieci zalegających w rowach czy unoszonych przez wiatr.
Za miastem droga zaczyna powoli wznosić się po zboczu wyżej i wyżej, zostawiając rzekę w dole po prawej stronie. Małżonka lekko spanikowana ekspozycją, którą ma bardzo blisko siebie, ja skupiony na wypatrywaniu samochodów wyjeżdżających znienacka zza zakrętu. Skutek, zapisu foto - wideo brak
. Sądząc z mapy, docieramy w bezpośrednie pobliże granicy z Grecją. Potwierdzeniem tego zdaje się być kolejny patrol policji stojący w centrum wioski koło skrzyżowania trzech dróg. Mimo, że nikt nie sugeruje nam zatrzymania się, robimy to sami na ochotnika, aby upewnić się którędy mamy jechać dalej. Zgodnie z oczekiwaniami, wskazanie pada na drogę odbijającą w lewo. Na uboczu widzimy małą myjnię, na której myty właśnie jest policyjny radiowóz
. Jej przypuszczalny właściciel, widząc naszego brudasa, ruchem węża zachęca nas do podjechania. Z braku wiary w to, że owo umycie ma sens w kontekście dalszej drogi, odmachujemy mu, że może innym razem
. Droga dalej wije się po pochyłym zboczu, ale wysokości nabieramy już bardzo powoli. Tym razem ja mam ekspozycje po swojej stronie, co ma dwie główne zalety. Raz, Małżonka uspakaja się, dwa, mogę robić zdjęcia przez boczne okno, ewentualnie uchyloną szybę
. Czuję się trochę jak misjonarz kroczący przez nieznaną dżunglę. Z braku informacji na temat tej drogi wnioskuję, że mało kto z żywych tędy jechał. Wypadałoby wnieść coś od siebie do wspólnej 'kopalni wiedzy'. Dodatkowo,
typ prosił przed wyjazdem, abym uwieczniał pasma górskie wzdłuż drogi. Staram się zatem jak mogę. Jest tylko jeden mały problem ... chmury
. Niby powodują, że jest ciekawie i tajemniczo. Ale z drugiej strony, z perspektywy poznawania nieznanego, wygląda to trochę jak ofoliowane ciemną folią 'świerszczyki' dla dorosłych na sklepowej półce z czasopismami ... widać, że coś jest, ale nie widać co
... Uwieczniam więc co mogę, wychodząc z założenia, że lepsze to niż nic. Będzie przynajmniej pretekst, aby przyjechać tu jeszcze raz
.
Nawierzchnia jest na tyle dobra, że w sumie na dobre porzucam moje niedawne lęki, mając nadzieję, że dalej gorzej też nie będzie. Pojawia się jednak pewne urozmaicenie w postaci kamieni różnej wielkości, oderwanych od zbocza i leżących aktualnie na jezdni. Trzeba między nimi nawigować niczym statkiem po mieliźnie. W pewnym momencie, mieszanka dekoncentracji, powodowana robieniem zdjęć, połączona ze zbytnim rozluźnieniem, skutkuje tym, że leżący na drodze kamień dostrzegam zbyt późno, aby go wyminąć
. Po chwili słyszymy jak muska on kolejne elementy podwozia. Kiedy jest w okolicach tylniej osi, słychać jak się o coś blokuje. Przez chwilę ciągniemy go pod sobą, po czym tył samochodu unosi się lekko do góry, następnie opada, a chrobot wytwarzany przez kamień ustaje. Zatrzymuję samochód na poboczu i na drżących nogach udaję się na inspekcję uszkodzeń. Jeżeli uszkodziliśmy miskę olejową czy zerwaliśmy przewód paliwowy, to będzie 'zabawa'. Wszystko inne przyjmę z ulgą. Zaglądam pod podwozie ze wszystkich stron, ale na szczęście nie widać, aby coś kapało czy wręcz lało się ciurem. Kamień wygląda na poobcierany z kilku stron. Uff, skończyło się na strachu i na przestrodze, że gór nigdy nie można lekceważyć
, nawet wtedy, kiedy wyglądają potulnie i niewinnie. Otwieram klapę bagażnika i wyszukuję miejsce spoczynku dla tego kawałka albańskich gór. Taka pamiątka MUSI być zabrana do domu
...
kamień 'na stojąco' ... butelka obok dla oddania jego wielkości
Z mapy wynika, że zbliżamy się do Leskovika. Dochodzi 9:00, a my już tak daleko zajechaliśmy. Mamy bardzo dobry czas przejazdu. Możemy spokojnie zatrzymać się na śniadanie, zwłaszcza, że Lenka właśnie wybudziła się ostatecznie ze snu. Słonko raźno świeci, jest fajnie rześko, potrzeba tylko znaleźć miejsce z widokiem. Z braku lepszych alternatyw zatrzymujemy się na poboczu przy długiej prostej. Zakładam, że jesteśmy na tyle widoczni, że nikt nas nie rozjedzie. Odziewamy młodzież w dzienną garderobę i wszyscy wybywamy na zewnątrz. Lenka oczywiście szuka ślimaków rządnych nowych doznań zapachowych, ale takowych brak
. Jasio pała potrzebą zaspokojenia swojego porannego głodu, Małżonka zresztą też. Na dachu samochodu robimy blat roboczy i zalewamy ... wrzątkiem dla każdego coś miłego. Jemy na raty, pilnując aby młodzież zbytnio się nie rozpraszała w kierunku drogi. Nad dolinką widoczną lekko w dole góruje słońce, więc obiecuję sobie uwiecznić ten widok przed odjazdem. Nie śpieszymy się i spokojnie chłoniemy widoki, zapachy, odgłosy, oraz nasze kaszki czy zalewajki. Od czasu do czasu przejedzie jakiś pojedynczy samochód, a kierowca przeważnie uśmiecha się przyjaźnie (nie mylić z szyderczo
) lub macha do nas. W oddali słychać dzwoneczki pasących się owiec, a w pewnym momencie widać też i psa pasterskiego lecącego z nosem przy ziemi. Nad dolinkę powoli zachodzi lekka chmurka, skutkiem czego widok staje się mniej ... widokowy, ale za to bardziej tajemniczy, prawie ja z filmów grozy
. W pewnej chwili, kiedy jesteśmy zajęci wymienianiem Jasiowi pieluchy, Lenka stwierdza, że widzi pieski. My jednak wiemy, że córcia potrafi mieć bujną fantazję, więc puszczamy to stwierdzenie mimo uszu, zakładając, że w tej mgle coś jej majaczy na horyzoncie. Nie mija jednak więcej niż pół minuty, a parę metrów od nas widzimy trzy myśliwskie psy niuchające glebę. W pierwszej chwili lekko sztywniejemy, ale kiedy słyszymy głos myśliwego przechodzącego nieopodal, nawołującego swoje czworonogi, wiemy, że to fałszywy alarm. Ani się obejrzeliśmy, a minęła godzina. Uwieczniamy zachmurzony widok i ruszamy dalej.
Leskovik okazuje się być tuż za zakrętem, po drugiej stronie zbocza, wzdłuż którego biwakowaliśmy. U wlotu do miasteczka, a raczej wioski z kilkoma blokami z dawnej epoki, na rozjeździe dróg jedziemy prosto. Po chwili widzimy, że stojący na chodniku starszy mężczyzna macha, wskazując, że należało pojechać w lewo. Ulegamy tej sugestii. Droga wije się przez bardzo malownicze tereny, wpierw raczej otwarte, potem bardziej zalesione. Na drzewach liściastych widać pierwsze kolory jesieni
. Wbrew pozorom, przyjmujemy to z duża radością, mając lekki przesyt palm i lata w październiku
. Lenka pyta, czy wracamy już do domu. Dopytujemy się, czemu ją to interesuje. W odpowiedzi pada, że na pewno wszystkie dzieci na nią czekają w przedszkolu, więc mam się pośpieszyć
. Widać jesienne widoki natchnęły i ją, że wakacje dobiegają końca, a to oznacza powrót do trybu przedszkolnego. Jakiś czas dalej Lenka chce dla odmiany pooddychać
. Zatrzymujemy się. Miejsce dość widokowe, a dodatkowo obok jest bunkier. Oglądam to cudo z każdej strony i zastanawiam się, na cholerę komu był bunkier w tym miejscu. Przecież obserwować teren można było zza krzaka, zaś do odparcia ataku wroga jeden bunkier i tak chyba by nie wystarczył
...
Jedziemy dalej, a teren to trochę się wypłaszcza, to znów się faluje. Śladów ludzkiego osadnictwa jak na lekarstwo. Jedyna mieścina po drodze to Erseke, a tak to tylko góry, pagórki, doliny, owce i kozy
. W ramach urozmaicenia pada przelotny deszcz. Droga dobra, a nawet lepsza od dotychczasowej.
Erseke
panorama
kliknij aby powiększyć
Po około dwóch godzinach dojeżdżamy na przedmieścia Korcy. I tu czeka nas dziwne zaskoczenie
. Jest trochę po13:00, pora obiadowa, więc wypadałoby coś zjeść. Przystępujemy do poszukiwań. Po lewo obiekt stylizowany na zamek. Fajnie wygląda. Podjeżdżamy i na pewniaka wchodzimy do środka. Pudło. Tylko bar. I nie, że Ramadan czy cóś. Usług restauracyjnych nie prowadzą
. Szkoda, bo miejsce przy samej drodze byłoby super pod działalność gastronomiczną, ale widać może klientów brak. Pan właściciel wyjaśnia jak dojechać do najbliższej restauracji. Jedziemy. Pudło. Sprawia wrażenie zamkniętej, a do tego wyglądem zewnętrznym nie przypada nam do gustu. Dobrze, to jedziemy do miasta, tam pewnikiem coś będzie. Korca wygląda na miasto studenckie. Wzdłuż głównej ulicy masa 'przybytków', ale lwia część to bary czy puby. Znajdujemy wreszcie restaurację. Idę zbadać sytuację sam, żeby nie wyciągać na próżno Lenki i Jasia. I dobrze robię, bo znów pudło. Restauracja jest, ale aktualnie odbywa się tam stypa, więc innych gości nie obsługują. Kawałek dalej lokal w stylu myśliwskim. Pudło. Jedzenia tam nie serwują
. No przecież nie samym piciem człek żyje
Jeszcze dalej widzimy kolejny lokal, ale dojazd jest od tyłu, boczną, wąską, dość nierówną, brukowaną uliczką. Po tygodniu w Albanii nic już nas nie szokuje, więc jedziemy na bezczela. Lokal zamknięty, a jako premię mamy cofanie na odcinku 300 metrów. Nie ma gdzie zawrócić, uliczka wąską na 1,5 samochodu, ze schodkami i innymi cudami wystającymi po bokach. Bez widoczności przez tylnią szybę, tylko na bocznych lusterkach, to czysta przyjemność. Ta kara była nam jednak należna za brak pokory i zbyt dużą pewność siebie
. W bilansie, na szukaniu schodzi się ponad pół godziny. Wreszcie ktoś nam doradza, że na wyjeździe z miasta, w kierunku na Pogradec i Tiranę, jest hotel z restauracją. Brzmi mało podniecająco, ale jak się nie ma co się lubi, to się lubi co się ma, mówi stare przysłowie. Jedziemy więc tam. Na oko lokal klasy wyższej, sala z bajerami, trzech kelnerów, duże rybki w przyciasnym akwarium. Ceny adekwatne, ale cóż. Tyle, że jedzenie jak z plastiku. Ewidentnie podgrzewane w kuchence mikrofalowej, a do tego mało uważnie, bo wszystko takie jakieś letnio-zimne. Generalnie fuj, ale że my głodni, to przymykamy na to oko. Ale o napiwku, rzecz jasna, nie może tu być mowy. Z rozrzewnieniem i tęsknotą wspominamy wczorajszą knajpkę z klimatem
. W zestawieniu widać, że nie zawsze forma musi być równa treści, albo mówiąc inaczej, że pozory mogą mylić
...
Dochodzi 15:00, a przed nami ostatnia 'prosta' do Pogradeca. Jedziemy już 'czerwoną', więc jakość niby wyższa, ale ruch większy. Od wyjścia z restauracji pada. Kiedy przestaje, nad polami po naszej prawej stronie widać CAŁĄ tęczę
. Pierwszy raz coś takiego widzę
Innych widoków raczej brak, no może z wyjątkiem ostatnich kilometrów przed miastem, kiedy droga zakosami schodzi po zboczu do poziomu jeziora. Jesteśmy zmęczeni, mimo że dopiero 16:00. Decydujemy Pogradec zostawić sobie na kolejny dzień, a dziś udać się wprost do hotelu, zlokalizowanego bezpośrednio nad jeziorem, na wschód od miasta, kilometr czy dwa od granicy z Macedonią, w małej osadzie zwanej Drilon. Jadąc doń jedziemy południowym brzegiem jeziora, które z tej perspektywy wygląda jak morze, zwłaszcza, że jest spora fala. Dzisiejszy hotel o wdzięcznej nazwie
Vila Art to swoista perełka, bo za dawnego systemu mieściła się w nim rezydencja Envera H. Znajdujemy go bez większego problemu. Wygląda fajnie, ale ... kiedy idę po klucze, okazuje się, że mojej rezerwacji brak
. Wszystko zajęte, a o moim mailu rezerwacyjnym nikt nie słyszał. Czy panowie recepcjoniści coś ściemniają, bo mój pokój wynajęli komuś innemu za łapówkę, czy faktycznie biuro informacyjne miasta Pogradec, przez które robiłem rezerwację, nie przekazało im informacji, tego się nie dowiem. Zresztą nie ma to znaczenia. Miejsca nie ma i już. Na całe szczęście uzyskuję od nich informację, że kawałek dalej, w kierunku na granicę, jest
hotel Millennium. Jedziemy tam, miejsca są, cena 25 EUR za noc bez śniadania, parking strzeżony. Decydujemy się bez namysłu
. W pierwszej chwili mamy ochotę przyznać punkt karny za zaistniałą sytuację, ale wobec pomocnych uwag hotelowego personelu, prowadzących do pomyślnego zakończenia, postanawiamy cały incydent puścić w niepamięć
. Dla zainteresowanych obydwoma hotelami podaję link:
http://www.pogradec.info/pogradec/tushemisht.htm
kliknij aby powiększyć
Kiedy noszę klamoty to czuję jak mocno wieje od jeziora. Temperatura też taka, że bez pudła czuć jesień. Telewizor łapie kanały macedońskie, a tam na jednym z nich koncert młodego chłopaka. Twarz jakaś znajoma. Zaraz, gdzie ja go widziałem
Już wiem ... Eurowizja
Potem są jakieś wiadomości, a w nich, że
Tose Proeski zginął w wypadku samochodowym. Pokazują zdjęcia. Wszystko jasne. To on był na tym koncercie, a wcześniej na festiwalu Eurowizji w 2004 roku. Smutno, zwłaszcza, kiedy ginie ktoś tak młody, i to w taki banalny sposób. A tyle mógł w życiu jeszcze zrobić
.
Wieczorem, na jednym z kanałów pokazywany jest konkurs cyrkowy z Monte Carlo. Artyści z różnych stron świata rywalizują ze sobą w różnych 'dyscyplinach'. Jasiek stoi w kojcu i patrzy jak zaczarowany. Szczególnie bawi go pokaz wytresowanych ptaków. Moment to historyczny, bo za chwilę słownictwo Jasia, związane z nazewnictwem zwierząt, ulegnie poszerzeniu
Do jest pory wszystko co żywe, motylek, ptaszek, krowa, czy koń, było określane per ŁAŁ ŁAŁ. Teraz z tego wspólnego 'worka' będzie wyciągnięte jedno stworzenie, które uzyska swą własną nazwę
. Małżonka pokazuje na ekranie i mówi pa-pu-ga ... a Jaś ... PA PU PA
...
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU ...
C.D.N.