Dzień 25
09/10/2007 wtorek
odległość: 150 km
trasa: Radhime - Vlora - przełęcz Llogara - Dhermi - Himara - Borsh - Saranda
Z racji tego, że poprzedniego dnia znów poszliśmy dość wcześnie spać, toteż dziś rano wstaje nam się w miarę ochoczo. Odsłonięcie okna ujawnia ciekawy widok na zatokę Vlorską, gdyż wschodzące słońce odbija się i delikatnie rozświetla poranne niebo. Po tylu dniach w drodze, zbieramy się już w sposób wręcz rutynowy. Kilka minut po 8:00 wyłączają prąd i tak już pozostaje do naszego wyjazdu. Woda w łazience nadal jest, ale już tylko zimna. Na całe szczęście wszyscy zdążyli nacieszyć się ciepłą zanim jej zabrakło, więc przechodzimy nad tym do porządku dziennego. Kiedy noszę klamoty do samochodu, tradycyjnie już zaglądam w różne kąty hotelu, aby ocenić jego standard wykończenia, tudzież poziom czystości. I podobnie jak w wypadku większości miejsc, w których dane nam było nocować na tej wyprawie, z chlubnym wyjątkiem kwater w Osijeku i Zadarze, idzie się dopatrzyć różnorakich niedoróbek budowlano - wykończeniowych. To tu zwisa jakiś kabel, to tam wystają druty zbrojeniowe pod budowę w przyszłości kolejnej elewacji, to gdzieś indziej coś uporządkowane jest 'od frontu', ale 'od zakrystii' już niekoniecznie. Taki widać urok Bałkanów, że dbałość o detal nie jest ich największą pasją. Nie zmienia to jednak faktu, że obiekt jest względnie nowy, czysty, ogólnie zadbany. Pokój jest sporych rozmiarów, z własną łazienką, TV, klimatyzacją, i lodówką. Posiada też balkon z ładnym widokiem na zatokę, gorzej tylko, że szpeci go daszek własnoręcznej roboty rozciągający się nad dużym tarasem położonym poniżej. Inna rzecz, że od strony obsługi obiekt wygląda dziś rano na całkiem wymarły. Pełnia sezonu to z pewnością nie jest. Nawet śniadania, które teoretycznie było wliczone w cenę pokoju, dziś rano nie ma od kogo wyegzekwować
. Zostawiamy więc klucz w drzwiach pokoju i po stromym podjeździe zjeżdżamy w dół. Na zakończenie zerkamy też na pobliską hotelową plażę. Plusem jest to, ze jest piaszczysta i położona bezpośrednio przy hotelu oraz, że woda łagodnie nabiera głębokości. Minusem bez wątpienia pozostaje fakt, że znajduje się tuż przy samej drodze, może nie tak bardzo ruchliwej, ale zawsze. Na krótkie plażowanie pewnie ujdzie, ale na dłuższe wylegiwanie się, zdecydowanie zbyt mało kameralna.
Na początek decydujemy się nadłożyć lekko drogi i jeszcze raz spojrzeć na Vlorę, teraz już kąpiącą się porannym słońcu. Potwierdzają się nasze wczorajsze obserwacje, że miasto dynamicznie rozrasta się za sprawą nowo budowanych, wysokich apartamentowców. Kiedy tak na nie patrzę i analizuję miejsca, w których powstają, zastanawiam się jak rozwiązano sprawę ich kanalizacji
Po lewo od drogi rozciąga się szeroka i długa plaża, dziś wyludniona, ale w sezonie musi z pewnością przyciągać zastępy plażowiczów. Im bliżej centrum, tym zabudowa staje się bardziej mieszana, łączące elementy nowego i starego. Z czasem nowe ustępuje całkowicie i pozostaje pierwotna zabudowa Vlory, taka jak tu była przed przemianami systemowymi. Na ulicach, nowe Mercedesy przemykają obok swoich wiekowych protoplastów, a tu i ówdzie widać trójkołowy pojazd dostawczy rodem z Chin Ludowych. Duży transparent rozwieszony nad ulicą informuje o wiecu na rzecz Kosova. Kiedy opuszczamy miasto i kierujemy się ponownie na południe, słonko chowa się za chmurami. Na wysokości naszego hotelu rozglądamy się po okolicy, chcąc zobaczyć jaka inna infrastruktura się tu jeszcze znajduje. Widzimy trochę innych hoteli, trochę przydrożnych knajpek, kilka małych plaż. Okolica wygląda na spokojną, a nam w głowach gruntuje się pomysł, żeby kiedyś przyjechać tu na kilka dni.
Po minięciu Radhime i pozostawieniu zatoki Vlorskiej z tyłu, droga oddala się od wybrzeża i stopniowo zaczyna piąć się ku przełęczy Llogara, położonej na wysokości 1055 m n.p.m. Cały ten odcinek, począwszy od Vlory, został już ewidentnie zmodernizowany, gdyż oznakowana i szeroka nawierzchnia jest w idealnym stanie. Jedynie na krótkim fragmencie prowadzone są dalsze prace modernizacyjne, które nie mają jednak większego wpływu na komfort jazdy. Góry przed nami wyglądają poważnie, a nad ich grzbietami unosi się puchata kołdra z chmur. Za nami zostawiamy widok na rozległą dolinę, którą tworzą rozciągające się po obydwu bokach masywne wzniesienia terenu. Droga z czasem staje się coraz bardziej stroma, pnąca się zakosami ostro w górę. Temperatura wyraźnie spada, a wzdłuż poboczy da się dostrzec drzewa iglaste. Po przejechaniu przełęczy krajobraz zmienia się diametralnie. Prawie nagie zbocza stromo opadają ku morzu. Roślinność, nie dość, że bardzo skromna i uboga, to jeszcze w wielu miejscach nosi ślady ognia, który tu też musiał siać zniszczenie tego lata.
Po paru zakrętach zatrzymujemy się na punkcie widokowym, aby kontemplować krajobraz. Na zewnątrz wieje dość silny i chłodny wiatr. Lenka pała jednak rządzą spotkania jakiegoś albańskiego ślimaka
, wychodzi więc na zewnątrz razem ze mną. Kiedy chodzimy i szukamy jakiejś ofiary, zza zbocza nasypu, na którym stoimy, zaczyna dochodzić odgłos blaszanych dzwoneczków. Podchodzimy kawałek dalej, aby zobaczyć co to. Naszym oczom ukazuje się spore stado kóz samodzielnie wędrujących wzdłuż zbocza. Zwierzaki idą jeszcze kawałek, ale wkrótce zatrzymują się na niewielkim wypłaszczeniu i przystępują do konsumpcji tego, co uchroniło się od ognia. W którą stronę by nie spojrzeć, widoki są zapierające dech w piersiach. Przypomina to trochę Sv Jure, z tą tylko różnicą, że morze jest o wiele bliżej, stąd linia brzegowa stanowi dodatkowy, wręcz podstawowy, element krajobrazu. Mnie szczególnie przypada do gustu widok kóz pasących się na zboczu, ze szmaragdem morza Jońskiego w tle. Szkoda tylko, że słonko nie staje na wysokości zadania i uchyla się od swojej powinności
.
kozia panorama
... kliknij na nią aby ją zobaczyć w pełnym rozmiarze
wersja poglądowa
wersja pełnowymiarowa ... kliknij na nią aby ją zobaczyć w pełnym rozmiarze
Droga w dół zbocza dalej wiedzie po nowym asfalcie. Widoki na dziką plażę poniżej oraz drogę doń prowadzącą potwierdzają to, co przed wyjazdem klarował mi
typ z Raciborem . Pogoda jednak mało plażowa, a na dokładkę na horyzoncie widać chmurę i lejący się z niej deszcz, nie decydujemy się więc na forsowanie tej szutrówki i planowany spacer po plaży. Podobnie jak kilka innych miejsc 'odroczonych' podczas dwóch minionych dni, tak i to będzie musiało poczekać do kolejnej naszej wizyty w AL
.
Kawałek przed Dhermi kończy się wyremontowany odcinek drogi i wjeżdżamy, niczym przeniesieni wehikułem czasu, na drogę w jej stanie pierwotnym. Robi się wąsko i dość nierówno, co dla naszego obładowanego samochodu, niemal brzuchem 'szorującego' po jedni, oznacza obowiązkową redukcję prędkości. Tu i ówdzie pojawiają się dziury w asfalcie, a pobocze jest 'szczerbate' i kamieniste, więc podczas mijanek z pojazdami nadjeżdżającymi z przeciwka prawie się na nim zatrzymujemy, aby ograniczyć ryzyko uszkodzenia podwozia. Na szczęście ruch jest minimalny i ogranicza się zasadniczo do pojazdów osobowych lokalnych użytkowników dróg, gdyż główna droga do Sarandy wiedzie z Tirany przez Gjirokastrę. Stosunkowo najgorsze odcinki drogi pojawiają się w małych lub większych wioskach, które przecinamy. Momentami mam wrażenie, że jadę boczną dróżką wiodąca między opłotkami do ostatniej chałupy na końcu wsi, a nie drogą ciągnącą się wzdłuż całego wybrzeża. Jest na tyle ciężko, że nawet na chwilę zapominam o robieniu zdjęć, całą swą uwagę skupiając na tej drodze 'z przeszkodami'. Z czasem poprawia się z lekka, więc i aparat wraca do pracy, ale potem znów górę bierze hardcore w postaci ... prac drogowych. Dalsze trwanie tej drogi w jej obecnym stanie jest ewidentnie policzone, gdyż na kolejnym odcinku ekipy budowniczych, wyposażone w ciężki sprzęt, żłobią w ziemi nowe, szersze 'koryto' pod zmodernizowany odcinek. Stary asfalt biegnie więc póki co albo skrajem albo w poprzek nowo wymodelowanych w podłożu niecek. W pewnym momencie docieramy jednak do miejsca, gdzie asfalt ginie, a droga przekształca się w trakt ziemny, z pokruszonymi kamieniami rozsypanymi na jego powierzchni. Już sam widok ich średnic oraz ostrych krawędzi ponownie budzi we mnie koszmary związane ze złapaniem gumy i koniecznością jej wymiany. Zza zakrętu wyłania się koparka stojąca w poprzek drogi i ładujące świeżo skruszone kamiory na stojącą obok ciężarówkę. Mężczyzna doglądający tej czynności, dostrzegając nas, daje koparce znać, aby utworzyła dla nas drogę przejazdu. Ta przerywa na chwilę pracę i obraca się do boku, przez co między nią a ciężarówką powstaje coś na kształt wąskiego przesmyku. Na ziemi zalegają jednak sporej wielkości kamienie, które wcześniej wypadły podczas załadunku. Głównodowodzący dostrzega nasz brak zapału do przejechania po nich, więc co większe rozgarnia nogą na boki. Jest już niby lepiej, ale ja i tak czuję, jak z wrażenia zimy pot spływa mi po plecach
. Mijając o centymetry stojący po bokach sprzęt przeciskamy się wolno przez to wąskie gardło. Uff, udało się
Kawałek dalej, na ziemnej nawierzchni zalega cienki błotny film. Ponieważ trzeba pokonać lekki łuk, to czuję jak podczas jazdy lekko suniemy po nim w bok, wypychani siłą odśrodkową.
Tempo przejazdu spada znacznie. Pokonanie odległości około 20 kilometrów zajmuje nam trochę ponad godzinę. Wjazd do Himary wygląda podobnie jak kilka poprzednich wiosek, które dane nam było przemierzać w ciągu ostatnich czterech kwadransów, ale im bardziej w głąb, tym robi się przyjemniej. Centrum miasteczka wyznacza główna i dość szeroka ulica położona wzdłuż nabrzeża całkiem sporej zatoki. Po jej jednej stronie ciągną się budynki, po drugiej plaża. W lokalach na parterze znajdują się głównie kawiarenki i jedna jedyna restauracja
Piazza, w której postanawiamy zjeść obiad. Z zadaszonej altanki, usytuowanej na betonowym nabrzeżu, w której rozsiadamy się przy stoliku, rozciąga się widok na całą zatokę. Plaża jest piaszczysta, a woda ma znów ten zielonkawo - szafirowy kolor. Fale cicho szumią przy brzegu, słonko nieśmiało czai się zza chmur, a lekki wiaterek delikatnie smaga nasze twarze. Jedyni inni turyści widoczni na horyzoncie to małżeństwo starszych Holendrów, które wynajętym w Tiranie samochodem pokonuje dziś tą samą trasę co my. Widzieliśmy ich już na punkcie widokowym na przełęczy Llogara, teraz siedzą dwa stoliki od nas, a jak czas pokaże, nie jest to jeszcze koniec naszych spotkań
. Jemy chyba jakąś pizzę z sałatką, a właściciel pełniący zarazem rolę kelnera dogląda, czy wszystko jest w porządku. Pan ma za sobą epizod włoskiej emigracji zarobkowej, stąd komunikacja po łacińsku idzie nawet całkiem sprawnie i gładko.
Po zakończonym posiłku schodzimy na plażę i trochę po niej spacerujemy, chłonąc widoki i dając młodzieży spalić trochę kalorii. Dla Lenki i Jasia główną atrakcją jest rzucanie kamykami do wody, Małżonka zaś podbiera im co ładniejsze okazy celem zabrania do domu jako pamiątki. W pewnym momencie wszystkie trzy gapy delektują się wyjątkowym okazem, który z dumą wreszcie pokazują mej skromnej osobie. Kiedy to 'cóś' oglądam, to nie wiem czy mam się z nich śmiać czy płakać nad ich ślepotą, bo to co mi wręczyli to zwyczajny kawałek płytki ceramicznej, połyskujący szkliwem z jednej strony, mający krawędzie ładnie gładko obrobione przez piasek i wodę, w której musiał przebywać dość długi czas
. Sama Himara to z pewnością nie jest Makarska czy Cavtat, ale właśnie ta prostota przechodząca w prowincjonalizm, cisza i spokój, brak turystów czy lukrowanej komercji, działa na nas szczególnie kojąco. Ludzie też jakby inni. Kiedy zbieramy się do odjazdu, podchodzi do nas jeszcze właściciel - kelner, podpytuje skąd i dokąd jedziemy, życzy udanej drogi, ale ostrzega, żeby wolno jechać, bo droga do Sarandy miejscami niebezpieczna, a my przecież jedziemy z dziećmi ... Uspakajamy go, że my jedziemy bardzo wolno i tak też ruszamy w dalszą drogę ...
Wyjazd z Himary znów wygląda jak droga do nikąd, ale po chwili wyprowadza nas na wąską dróżkę pnącą się po zboczu w górę. Połatany i wyboisty asfalt pamięta pewnie czasy Envera H, stąd cały podjazd pokonuję na pierwszym biegu. Jednocześnie dbam o zachowanie pewnej minimalnej prędkości, gdyż z różnych wcześniejszych doświadczeń wiem, że ruszanie z miejsca pod górkę, na nierównej nawierzchni przy obciążonym tyle i napędzie na przednie koła, może okazać się emocjonującym wyzwaniem
. Małżonka w lekkim strachu, bo przed nami zakręt w lewo, a my jedziemy po zewnętrznej krawędzi jezdni. Pada pytanie, co będzie jak z przeciwka coś będzie jechało. Wbrew pozorom nie jest ono takie bezpodstawne. Jeżeli to coś będzie jechało wolno, to nic nie będzie. Jakoś się miniemy, choć wąsko, i już. Gorzej, jak to coś wyleci na nas z dużą prędkością. Tyle, że ten wariant raczej mało realny jest, bo na tej nawierzchni to musiałby to być chyba poduszkowiec, aby mógł rozwinąć większą prędkość
. W praktyce nie jedzie nic, więc na strachu się kończy. Po jakimś czasie, na dole po prawej stronie widzimy obiekt, który szczególnie zapadł mi w pamięci po lekturze wszelkich możliwych opisów tej trasy. Jest to mianowicie stara baza dla łodzi podwodnych w Porto Palermo, której centralnym elementem jest tunel wykuty, tudzież usypany, na skraju małej zatoczki. Dziś, w epoce wszędobylskich satelitów, stanowi jawny anachronizm, ale kiedyś, gdy go budowano, był z pewnością cwanym sposobem na ukrycie sprzętu pływającego przed 'okiem' samolotów szpiegowskich. Baza wygląda na opuszczoną, jednak u wejścia do samego tunelu widać jakieś małe łodzie patrolowe.
Asfalt trochę się poprawia, zakręty łagodnieją, a wzdłuż linii brzegowej widać wysepkę z resztkami jakiejś twierdzy oraz garść innych, bardziej współczesnych zabudowań, dziś mniej lub bardziej opuszczonych. Po jakimś czasie droga znów bardziej wchodzi w głąb lądu i prowadzi obok mandarynkowego gaju, wyglądającego na własność niczyją. Ładnie wybarwione owoce widać na wyższych gałęziach. Na niższych nie ma nic. Widać lokalna ludność jest czujna i dba o to, aby drzewa nie miały zbyt ciężko
. Na skraju gaju, tuż przy drodze, w krzakach czają się trzy stare bunkry. Kawałek dalej, obok zamkniętej i porzuconej szkoły, widać kolejne trzy 'grzybki'. Ich wzajemne podobieństwo jest niezaprzeczalnym dowodem na to, iż podobnie jak wiele osiedli mieszkaniowych w Polsce z czasów PRL-u, tak i te bunkry były budowane z prefabrykatów wytwarzanych w jakiejś socjalistycznej fabryce
. Jaś wykazuje oznaki głodu, przystajemy więc pod jednym z mandarynkowych drzew, i karmiąc go kaszką, chłoniemy wzrokiem, słuchem i powonieniem klimat tego miejsca.
Po przebyciu kolejnej wioski, droga wiedzie półką wykutą w zboczu i powoli opada w dół. Po prawej stronie, niczym z lotu ptaka, widać całą nieckę doliny porośniętą gęsto drzewami oliwnymi. Z mapy wynika, że niechybnie zbliżamy się do Borsh. Droga cały czas zmusza do wolnej i zachowawczej jazdy, stąd nie dziwo, że raz na jakiś czas ktoś odgłosem klaksonu daje nam znać, że chciałby nas wyprzedzić. Tym razem pojazd, który jedzie za nami nie trąbi, lecz my i tak go przepuszczamy, a kiedy nas mija, to widzimy, że to 'nasi' Holendrzy. Machamy do siebie, po czym obserwujemy jak ich samochód powoli się od nas oddala. Na zakończeniu zjazdu pokonujemy most, dziś rozciągający się nad suchym korytem
. Może to tegoroczna susza, a może ta rzeka tak ma, że płynie tylko w określonych porach roku. Tak czy inaczej, na jej drugim brzegu pojawia się nowy, równy asfalt, który będzie już nieprzerwanie krył naszą dalszą drogę do Sarandy
.
Tym też sposobem, dotarłszy do Borsh, kończymy zmagania z drugim 20 kilometrowym odcinkiem starej drogi, którego przebycie zajmuje nam również lekko ponad godzinę. W bilansie można powiedzieć, że te 40 kilometrów, pomiędzy Dhermi a Borsh, stanowi najtrudniejszy odcinek drogi na trasie Vlora - Saranda. Czas pokaże, że będzie to również najbardziej hardcore'owy odcinek jaki dane nam będzie pokonać podczas całego pobytu w Albanii. Można przypuszczać, że w niedalekiej przyszłości i on zostanie zmodernizowany na tyle, że jazda nim nie będzie stanowiła większego wyzwania. Póki co, należy jednak przyjąć, że poza gorszym czasem przejazdu, jego główną wadą jest to, że powinni się nań wybierać jedynie kierowcy z większym doświadczeniem i o mocniejszych nerwach. Nie trzeba rzecz jasna być Hołowczycem, jednak pewne minimum obycia drogowego z pewnością jest tu niezbędne
Zanim opuścimy Borsh, skręcamy jeszcze w bok i kierujemy się do małej wytwórni oliwy z oliwek, którą spostrzegliśmy z oddali. Na negocjacje zakupowe wypuszczam się sam. Trochę na migi, trochę w językach różnych nawiązuję kontakt z jedną z pracownic zakładu. Kiedy prowadzi mnie ona przez szereg mniejszych i większych pomieszczeń, oprócz tego, że widzę sprzęt wszelaki do tłoczenia i składowania wytworzonej oliwy, to jeszcze w nozdrzach czuję intensywny zapach tejże. W małym magazynku dostaję do wyboru litrową oliwę extra virgine w plastikowej lub szklanej butelce. Za pomocą kartki i długopisu dochodzimy do porozumienia cenowego, i po paru chwilach staję się szczęśliwym posiadaczem trzech plastikowych butelek po 4,5 EUR oraz jednej szklanej po 5 EUR.
Dalsza jazda upływa nam pod znakiem 'kluczenia' po zakrętach drogi wijącej się po zboczach bogato porośniętych drzewami oliwnymi. O ile na pierwszych kilometrach, od czasu do czasu w oddali można dostrzec jeszcze morze, o tyle w dalszej części droga staje się typowo śródlądowa. Dużą atrakcją okazują się być zwierzęta swobodnie pasące się wzdłuż poboczy. Kolejno napotykamy osły, owce, kozy, i krowy. Uważny czytelnik już zapewne domyśla się, że wzbudza to spore emocje wśród naszej małoletniej młodzieży, która chce PASIĆ to wszelakie ŁAŁ ŁAŁ
. Okrzykom zachwytu nie ma końca, a gwoździem programu okazuje się być kultowy tekst w wykonaniu Lenki, wypowiedziany na widok idącej na wprost nas krowy: 'popatrz jakie ma cycuszki, dobre ma cycuszki ... do mjeka ...'
. Nie wiem, skąd u córci taka fachowa wiedza z zakresu mleczarstwa czy zootechniki. Szczerze mówiąc, nie jestem też pewien czy to była krowa czy może raczej byk. W każdym razie, słysząc w jej głosie tą głęboką emocję małego odkrywcy, nie śmiem nawet z Lenką polemizować
.
krowa co po murkach chadzała
'popatrz jakie ma cycuszki, dobre ma cycuszki ... do mjeka ...'
Po lewej stronie, w oddali na horyzoncie widać pasmo górskie. Analizując mapę dochodzimy do wniosku, że po jego drugiej stronie znajduje się Gjirokastra. Zbliżając się coraz bardziej do Sarandy, wzdłuż drogi dostrzegamy inne góry, tym razem stworzone przez człowieka
. Nie wiedzieć czemu, równolegle do pobocza usypane są góry ... śmieci
. Nie wygląda to na dziką zwałkę, lecz na koordynowane przedsięwzięcie. Głowimy się czemu to ma służyć, bo z pewnością walorów estetycznych okolicy nie podnosi. Jedyna sensowna opcja, jaka przychodzi nam do głowy to ta, że owe śmieci mają posłużyć jako wypełniacz do poszerzenia nasypu, po którym będzie mogła być poprowadzona zmodernizowana droga ...
góry śmieci ...
Po dotarciu do Sarandy, ostatnim wyzwaniem dnia jest znalezienie naszego hotelu. Sprawa jest o tyle kłopotliwa, że nie mamy szczegółowej mapy miasta. Musimy więc bazować dziś na wywiadzie środowiskowym, czyli na pytaniu się o drogę spotkanych po drodze tubylców. Jedni nie widzą gdzie jest nasz hotel, innym wydaje się, że taką wiedzę posiadają. Koniec końców trochę krążymy po mieście, dzięki czemu szybko uczymy się jego topografii
. Wreszcie dostajemy kompetentną wskazówkę jak jechać, skutkiem czego trafiamy gdzie trzeba.
Hotel Kaonia, który będzie naszą bazą na kolejne cztery noce, znajduje się przy nabrzeżnym, głównym deptaku miasta. Przestronny pokój na trzecim piętrze z windą
, łazienką, telewizorem, klimatyzacją, oraz balkonem z widokiem na zatokę zapewnia miłą i cichą atmosferę. Cena 35 EUR za noc bez śniadania wydaje się być w tym wypadku ze wszech miar atrakcyjna. Dla zainteresowanych link:
http://www.albania-hotel.com/hotel_kaonia.html
Tradycyjnie instalujemy się w pokoju, tworząc bazę na te kilka dni pobytu. Wykorzystując fakt, że mamy dwa łóżka, młodzież szaleje i skacze z jednego na drugie
, śmiejąc się przy tym bez opamiętania. Z balkonu spoglądam na wieczorną Sarandę i przypominam sobie, jak pomysł, aby tu przyjechać zaczął w swoim czasie kiełkować w mojej głowie. Zwiedzanie miasta i okolic dopiero przed nami, ale ja już wiem, że warto było ...
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU ...
C.D.N.