Dzień 24
08/10/2007 poniedziałek
odległość: 260 km
trasa: Tirana - Durres - Berat - Fier - Vlora - Radhime
Wyspani, po długiej nocy, zbieramy się dziś dość wcześnie rano. Już spakowani, udajemy się na śniadanie przed 8:00, wszak mamy je dziś opłacone w cenie pokoju. Swoją zawartością posiłek nie powala z nóg, ale my i tak rano lekko jadamy podczas tej wyprawy, więc nie robimy z tego problemu. Koło 8:30 opuszczamy hotel i zasiadamy w samochodzie. Jak już pisałem, parking znajduje się na tyłach hotelu. Tyle, że owe tyły są też tyłami dwóch innych budynków mieszkalnych, a parking jest zarządzamy i dozorowany na zasadzie społecznej przez mieszkańców tychże. Patrząc po oknach i balkonach wielkiego bogactwa nie widać, ale są wszelkie poszlaki by sądzić, że wewnątrz mieszkania te wyglądają lepiej niż owe budynki z zewnątrz. Wkoło na parkingu same Mercedesy i to raczej te większe, acz już może lekko przechodzone. Nie zmienia to faktu, ze na ich tle nasza skodzianka wygląda jak uboga krewna
. Dzisiejszej nocy dyżur parkingowego pełnił miły pan w wieku emerytalnym, a towarzyszył mu równie miły pies. Kiedy wieczorem sięgałem coś z górnego bagażnika samochodu, pies z ciekawością też tam chciał zajrzeć
, a czyniąc to wspinał się łapami na tylnią klapę. Dziś okazało się, że lekko ją przy tym porysował
. Ale cóż, celowo tego nie zrobił, a poza tym są większe zmartwienia na świecie niż zarysowany lakier, więc nie robimy psu o to awantury
. Pan jest smukły, można wręcz powiedzieć, wysuszony. Kiedy wcześniej nosiłem klamoty, zagadywał skąd i dokąd jedziemy. Opuszczając parking postanawiamy wypłacić mu drobną kwotę w podzięce za jego pilnowanie. My nie zubożejemy, a on będzie miał poczucie, że został doceniony. Kiedy wręczam my pieniądze, uśmiech na jego twarzy zdaje się to potwierdzać
...
Wyjeżdżając z parkingu musimy skręcić w lewo, gdyż ulica jest jedno kierunkowa. Pierwsze, co rzuca nam się w oczy to strażnik stojący przed budką, pilnujący budynku znajdującego się w bliskim sąsiedztwie naszego parkingu. Moja instynktowna myśl jest taka, że pilnuje ambasady. Kiedy podjeżdżamy kilkanaście metrów dalej, okazuje się, że mam rację. Szokuje nas natomiast, ale w pozytywnym tego słowa znaczeniu, kiedy widzimy napis
Ambasada Rzeczpospolitej Polskiej 8O
. Gdybyśmy specjalnie szukali to byśmy nie znaleźli, a tu taki zbieg okoliczności
Tuż za narożnikiem budynku docieramy do skrzyżowania z tym samym bulwarem, którym wczoraj wjeżdżaliśmy do miasta. Wtedy było dość luźno. Dziś, w poniedziałkowy poranek, w kierunku placu Skanderbega, na obydwu pasach stoi sznur samochodów. Trochę na siłę, trochę po dobroci udaje nam się włączyć do ruchu. Novum stanowią policjanci rozstawieni na każdym skrzyżowaniu, którzy, sądząc po ich gestykulacji, mają upłynniać ruch, likwidować zatory, i pilnować aby nie dochodziło do zbytniego cwaniactwa drogowego. Cóż z tego, skoro już po paru chwilach widzimy, jak pojazd dostawczy na oczach władzy mundurowej wykonuje manewr skrętu w lewo na ciągłej linii, czym skutecznie tamuje na parę chwil ruch na dwóch przeciwległych pasach
Ambasada RP
Podobnie jak wczoraj, też przejeżdżamy przez plac Skanderbega i kierujemy się wzdłuż zadrzewionego bulwaru na południe, aż do placu Matki Teresy. Dziś jednak przejazd przez plac przypomina jazdę przez prerie dzikiego zachodu. Ruch przesuwa się w czterech czy pięciu pasach, przy czym spora ilość pojazdów przeciska się od wewnątrz do zewnątrz placu, chcąc go opuścić na najbliższym skrzyżowaniu. Skutek tego jest taki, że jedni jadą wzdłuż, a inni w poprzek placu, i co chwila jedni drugim wjeżdżają w drogę. Na całe szczęście rzecz odbywa się na niskich prędkościach, nie mniej jednak daje silne wrażenia
. Wzdłuż bulwaru, dziś lepiej widocznego za sprawą braku deszczu, dominują budynki rządowe, jeszcze rodem z dawnej Albanii, poprzeplatane budowlami nowej generacji, powstałymi za czasów bardziej współczesnych. Nieco w głębi widać słynną tirańską piramidę, ongiś mauzoleum Envera H., słynnego przywódcy powojennej Albanii, szczęśliwym trafem nie posiadającego brata bliźniaka
. Pozostałą wolną przestrzeń zapełniają żywo zielone drzewa i tereny parkowe, a nawierzchnia ulicy wykonana jest z szarej kostki, co dodaje temu szerokiemu bulwarowi wizualnej lekkości. Całość ciekawie komponuje się i mimo nienajlepszej pogody prezentuje się okazale. Przy placu Matki Teresy znajduje się budynek uniwersytetu tirańskiego, a kilkaset metrów na wschód zlokalizowany jest duży stadion sportowy. Wracamy bulwarem do placu Skanderbega i znów, aby go przejechać, musimy przedrzeć się przez stado kierowców powożących z ułańską fantazją, zajeżdżających, trąbiących, czy skręcających w prawo z lewego pasa. Warto podkreślić, że nawierzchnia na placu to też kostka, tyle że chyba pamiętająca jeszcze czasy Envera H. Wtedy, pewnikiem, samochody jeździły po niej w ilościach śladowych, głównie chadzano wzdłuż i wszerz, ewentualnie organizowano pochody pierwszomajowe. Dziś, zapewne za sprawą wzmożonego ruchu kołowego, jest jednak dziurawa i łatana asfaltem, stąd jazda jej wierzchem daje podobne doznania dla wątroby i innych części ciała, co przejazd przez rodzime miasto Wrocław
. Pokonując plac, mijamy słynne jego zabudowania, rozpoznawalne i łączone z Tiraną jak Pałac Kultury z Warszawą czy Spodek z Katowicami. Urody są może względnej, ale nasze dusze aż się rwą, aby pochodzić w ich sąsiedztwie i przyjrzeć się im z bliska. Niestety, nic z tego. Po dłuższym namyśle wczoraj wieczorem, kiedy rozważaliśmy pozostanie w Tiranie o jeden dzień dłużej kosztem jednego dnia na południu Albanii, wygrała jednak opcja trzymania się oryginalnego planu, a ten oznacza, że dziś musimy się z Tirany ewakuować
, i to dość sprawnie, bo plan dnia, przed sobą, mamy napięty. Wiemy jednak, że na pewno chcemy tu wrócić przy najbliższej okazji i spędzić cały dzień na włóczeniu się po mieście, aby odkryć jego mniej i bardziej znane zakamarki, poczuć klimat ulicy, zobaczyć z bliska jak żyją tu ludzi, ci biedni i ci bogaci, zajrzeć na jakiś bazar, wjechać na taras widokowy Sky Tower, aby zobaczyć miasto z góry, czy zobaczyć dawną prominencką dzielnicę Blloku. Z atrakcji 'w okolicy' oczywiście czeka na nas Kruja czy kolejka linowa na wzgórze Dajti.
wolna amerykanka na placu
Uniwersytet
stare i nowe
piramida Envera H.
powrót na plac
kto kogo
w prawo skręca się ... z lewego pasa
Hotel Tirana i Opera
'wrocławskie' klimaty nawierzchniowe
Muzeum
Bank
Hotel Kruja
Wczorajszym bulwarem, tyle że w przeciwnym kierunku, stopniowo oddalamy się od centrum miasta. Bez deszczu więcej da się dojrzeć, więc ogarniamy wzrokiem widoki ciągnące się wzdłuż ulicy. Podobnie jak w Shkodrze, tu też widać, że miasto rozrasta się w dość spontaniczny sposób, zarówno w postaci dużych domów mieszkalnych jak i budownictwa indywidualnego. Dojeżdżamy do 'naszego' wczorajszego skrzyżowania w kształcie litery Y. Dziś panuje tu względny ład i porządek, bo na środku stoi policjant i kieruje ruchem. Nie zmienia to jednak faktu, że paru bardziej kreatywnych próbuje pchać się bokiem
. Tuż za skrzyżowaniem wjeżdżamy na albańską autostradę, prowadzącą aż do Durres, głównego portowego miasta Albanii. Może nie do końca spełnia ona wszelkie autostradowe, światowe standardy, nie mniej życzyłbym sobie, aby w Polsce chociaż taka droga łączyła polskie wybrzeże ze stolicą
'nasze' skrzyżowanie
wjazd na autostradę
Jazda mija szybko, krajobrazy wkoło raczej równinne, Lenka zmusza nas abyśmy po raz n-ty na tej wycieczce słuchali Domisiowych Śpiewanek, których teksty znam dzięki temu już na pamięć ! Dojeżdżając do miasta, mijamy znaki wskazujące na centrum, a kierujemy się tymi, które wiodą na plazh oraz port. Ślimakiem nawracamy 180 stopni, po czym odbijamy w prawo, czyli na południe. Naszym oczom ukazuje się szeroka, biegnąca przez kilka kilometrów, prosta jak strzała ulica, wzdłuż której ciągną się kilkupiętrowe, kolorowo pomalowane budynki. Gołym okiem widać, że to wszelakiej maści kwatery, apartamenty, czy małe hotele zbudowane dla ugoszczenia letnich gości. Po prawej stronie, w prześwitach między budynkami, widać ciągnącą się wzdłuż ulicy piaszczystą plażę. Wszystko wygląda na dość nowe, stąd domyślam się, że jeszcze paręnaście lat temu miejsce to wyglądało zupełnie inaczej. Kwestią gustu jest ocena walorów estetycznych widocznej tu zabudowy. Bezsporne natomiast jest, że przedstawia ona skrajnie innych model turystyki aniżeli ten praktykowany w Chorwacji czy Czarnogórze, gdzie dominują małe, rodzinne kwatery, a nawet duże hotele są 'wklejane' w istniejąca zabudowę tak, że często trudno je dostrzec. To, co tu widzimy, zdaje się przypominać większe bułgarskie kurorty, przy czym nie jest to wierna imitacja, a twórcza adaptacja.
Parkujemy samochód i wyruszamy na krótki spacer po plaży. Nabrzeże nie wygląda dziś zbyt ciekawie, gdyż pewnikiem wczorajszej deszczowej pogodzie towarzyszyła wysoka fala, która wyrzuciła na brzeg grubą warstwę glonów. Widać jednak, że właściciele poszczególnych hoteli zabierają się stopniowo za uprzątanie tej wątpliwej ozdoby. Na horyzoncie znajduje się port, a dalej centrum Durres. Przy brzegu stoi również stary statek, przerobiony na coś, co wygląda na obiekt rozrywkowo - gastronomiczny. Wróciwszy do samochodu, Lenka wyraża chęć zjedzenia frytek
. Ruszamy więc w poszukiwaniu tychże. Mamy raptem godzinę 10:00, więc lokalna gastronomia jest na etapie serwowania porannej kawy. Nam udaje się jednak znaleźć mały bar, gdzie miła pani specjalnie dla nas nastawia porcję frytek, uświadamiając przy okazji, jak one nazywają się po albańsku. Czekając aż się usmażą, Małżonka ma dokarmia Jasia musem owocowym, a ja obserwuję jak małżonek pani 'frytki', na chodniku przed barem szykuje mały agregat prądotwórczy do kolejnego dnia pracy.
port
Z Lenką spożywającą frytki ruszamy dalej i kierujemy się na centrum Durres. Wjeżdżamy doń od południa, przecinamy na wskroś, i główną, wysadzaną palmami ulicą, docieramy do części nadmorskiej, opanowanej przez powstające jeden koło drugiego apartamentowce. Zawracamy i wracamy tą samą drogą. Po lewo mijamy muzeum archeologiczne, a kawałek dalej resztki zabytkowych murów. Główna ulica, pokryta betonowymi płytami, sprawia wrażenie deptaku, po którym jeżdżą samochody. Po bokach wznosi się jednopiętrowa zabudowa, a na końcu ulicy widać meczet. Całość sprawia bardzo sympatyczne, estetyczne wrażenie. W dalszej części miasta budynki są już wyższe, ale dalej miasto ma swój klimat. Na jednym z głównych skrzyżowań widzimy coś, co wygląda na polski bar czy może piwiarnię. Nie mamy jednak czasu, aby spenetrować go bardziej szczegółowo i stwierdzić, czy z Polską łączy go tylko nazwa czy może też osoba właściciela
. Opuszczając Durres stwierdzamy, że wywarło na nas bardzo pozytywne wrażenie, dużo lepsze niż Shkodra. Trzeba będzie i tu powrócić w przyszłości, aby przyjrzeć się temu miastu na spokojnie i z bliska.
rebus językowy
muzeum archeologiczne
bulwar nadmorski
prawie stłuczka na skrzyżowaniu
Z Durres kierujemy się na południe drogą na Fier. Tuż za miastem widać kolejne duże apartamentowce na różnych etapach budowy. Są też i śmieci walające się w różnych dziwnych miejscach, przeważnie w rowach czy strumykach. Ten element krajobrazu będzie niestety obecny, z przerwami, podczas całego naszego pobytu w Albanii
, zwłaszcza tam, gdzie obecność człowieka jest silniejsza. Sądząc po widocznych w wielu miejscach kontenerach na śmieci czy też ekipach śmieci z nich wybierających, walka z tym problemem trwa. Wypada więc mieć nadzieję, że w najbliższej przyszłości uda się nad nim zapanować, wszak jest to obecnie istotny minus, który psuje dobre wrażenie, tak udanie tworzone przez inne elementy albańskiej rzeczywistości.
przedmieście Durres
Na odcinku do Lushnje droga jest dobra lub bardzo dobra w sensie nawierzchniowym. W drugiej części przekształca się nawet w autostradę, ale znów taką trochę unikalną
. Jej odmienność polega na tym, że co parę kilometrów pojawia się ograniczenie prędkości, a w ślad za nim ... rondo na skrzyżowaniu z innymi lokalnymi drogami. Za rondem mamy kolejny odcinek autostrady, i znów kolejne ograniczenie z kolejnym rondem, i tak parę razy
. Przy prawie każdym ograniczeniu stoi policja z radarem, czająca się głównie na samochody na obcych rejestracjach. My, podobnie jak dotychczas na tej wyprawie, ograniczeń prędkości przestrzegamy w 100 procentach, co procentuje
tym, że z panami policjantami wymieniamy co najwyżej spojrzenia przez szybę
. Widoki takie sobie, wszak teren nizinny. Przez krajobraz przewijają się natomiast rozmaite firmy i firemki, zakłady i zakładziki, które po bokach drogi wiodą swe działalności gospodarcze.
rondostrada
W Lushnje odbijamy z drogi głównej (czerwonej) na boczną (żółtą) prowadzącą na Berat. Mamy lekkie obawy jak ta droga będzie wyglądać, wszak z wielu źródeł wynikało, że jedynie drogi czerwone są w Albanii przejezdne dla samochodów osobowych, a z żółtymi to raczej bywa różnie. Pierwszy kilometr czy dwa od ronda na drodze głównej zdaje się nas w tym utwierdzać, dalej jednak jest o wiele lepiej
. Na przedmieściach Lushnje, z braku przejrzystych oznakowań, na chwilę gubimy drogę, lecz po zasięgnięciu języka u dwóch policjantów po służbie idących skrajem szosy, szybko wracamy na właściwą trasę. Krajobrazy stają się z lekka pofalowane, co stanowi miłą odmianę. Po jakimś czasie Lenka wyraża chęć zatrzymanie się za potrzebą. Jako starszy asystent towarzyszę jej w tych tak niezbędnych czynnościach. Lenka jest lekko rozczarowana, bo nie udaje się jej obsikać żadnego albańskiego ślimaka
. Ja zaś podziwiam zardzewiałą konstrukcję jakiegoś stalowego sprzętu porzuconego na poboczu drogi, jak wnioskuję, bardzo dawno temu. W głębi mego umysłu dziwuję się, że taki cenny okaz jeszcze tu jest
. Gdybyśmy byli w Polsce, to lokalni złomiarze rozprawiliby się z tą stalową bestią w ciągu góra tygodnia
...
Do Berat jedziemy głównie dlatego, że ma ono sławę miasta 1000 okien, za sprawą domów rozsianych na zboczu wzgórza, posiadających okna z tej samej strony. Przedzierając się przez przedmieścia, w pewnym momencie widzimy policjanta wskazującego ruchem ręki, abyśmy się zatrzymali przy linii krawężnika. Napięcie narasta, gdyż nie do końca wiemy 'za co'
Kiedy sięgam po dokumenty i szykuję się mentalnie na spotkanie trzeciego stopnia z albańską władzą, w lusterku widzę, że 'zmachiwani' na bok są również inni kierowcy nadjeżdżający z tyłu. Po chwili dostrzegam, że z przeciwka, całą szerokością ulicy, sunie wolno kolumna samochodów. Gdy są bliżej nas, okazuje się, że to kondukt pogrzebowy, tyle że uformowany w podwójną kolumnę, po dwa samochody obok siebie.
W centrum znajdujemy sympatyczną restaurację, w której spożywamy obiad. Jako że jest godzina 13:00 z dużym haczykiem, toteż w ogródku przed restauracją biesiaduje chyba cała męska starszyzna miejska, z lokalnym szefem policji na czele. Sam obiad mija bez fajerwerków, no może z wyjątkiem tego, że w całej restauracji prądu brak. Ponieważ w tym samym budynku znajduje się również bank, a ten najwyraźniej prąd mieć musi, to na chodniku przed budynkiem stoi ogromny dieslowski generator prądu mający kubaturę kilku metrów sześciennych. Terkocze na niskich obrotach, ale na nikim poza nami nie robi żadnego wrażenia. Ciekawie to licuje z parkującymi obok Mercedesami najwyższych klas, którymi do banku przybywają jego klienci. Po spożytym posiłku robimy sobie mały spacerek. Miasteczko sprawia pozytywne wrażenie. Jest kameralnie, spokojnie, naturalnie, nie ma turystycznej komercji. Na poszukiwanie lepszego widoku na okolicę ruszamy samochodem. Wąskim, jednokierunkowym, kamiennym i brukowanym mostkiem przecinamy rzekę Osum i drogą prowadzącą do Tepelene kierujemy się kawałek w górę zbocza okalającego miasto od południa. Z opisów wiem, że w dalszej części droga przekształca się w szutrówkę i to taką dość ekstremalną, szybko więc zawracamy i jadąc teraz w dół zbocza podziwiamy widok ogólny na miasto. Przed nami widać białe domy, wybudowane 'jeden na drugim', oraz ich słynne 'tysiąc' okien. W praktyce nie ma ich aż tyle, jednak patrząc na nie można dostać lekkiego oczopląsu i ulec takiej iluzji
. Po prawo, w pewnej odległości, widać zaś nowszą część miasta.
Z Beratu kierujemy się z powrotem tą samą drogą, którą przyjechaliśmy, z początkowym planem powrotu aż do Lushnje i tam dopiero dołączenia do głównej szosy. Winna temu jest oczywiście fobia żółtych dróg, których należy unikać jak ognia
. Z mapy widać, że do Fier można dojechać krótszą trasą, wybierając właśnie żółty szlak. Podejmujemy zatem ryzyko i wybieramy tą opcję. W praktyce okazuje się, że nasze obawy były w pełni bezpodstawne
, bo droga jest bardzo w porządku, tu i tam tknięta trochę zębem czasu, ale jak najbardziej przejezdna dla zwykłej osobówki. Po drodze, na pobliskich polach, widzimy poustawiane niewielkie szyby naftowe. Widok trochę egzotyczny, wszak to przecież nie Kuwejt ani Arabia Saudyjska. Po chwili jednak przypominam sobie, że to właśnie z Albanii zawsze pochodził najlepszy asfalt, jakim w czasach PRL pokrywano w Polsce najbardziej strategiczne i reprezentacyjne drogi i ulice. Jedno i drugie potwierdzałoby zatem tezę, że jakieś złoża ropy muszą tu być
.
Fier nie daje powodów do szczególnych wspomnień, ale i tu widać nową Albanię pod postacią budowanych domów mieszkalnych, kwitnącego handlu, oraz modernizowanych ulic. W kilku miejscach widać znaki kierujące do antycznych ruin w Apollonii, znajdujących się klika kilometrów na zachód od miasta. Dzisiaj, z braku czasu, nie jest to atrakcja dla nas, ale postanawiamy i tu wrócić przy kolejnej okazji
.
Kiedy opuszczamy miasto jadąc na południe w kierunku na Vlorę, oddaloną o jakieś 40 kilometrów, zaczyna siąpić deszcz. Dodatkowo okazuje się, że cały ten odcinek drogi dopiero czeka na swoją rewitalizację, a póki co jest momentami lekko nierówny, z dziurami połatanymi asfaltem. W sumie nie jest to nic takiego, czego nie można by spotkać w RP dowolnego numeru, nie mniej przy padającym deszczu wymusza to wolniejszą i ostrożniejszą jazdę.
Północna część Vlory wita nas starszą zabudową oraz wąskimi uliczkami. Kiedy jednak docieramy do części południowej, położonej bliżej wód zatoki, jak w kalejdoskopie, otoczenie zmienia się diametralnie. Jedziemy szerokim bulwarem wyłożonym nowym asfaltem, porośniętym okazałymi palmami, a po bokach rozciąga się zabudowa, która przy odrobinie tolerancji i wyobraźni mogłaby służyć za tło do filmu z akcją toczącą się Miami Beach. Wysokie apartamentowce, o zbliżonej do siebie stylistyce, z elewacjami w pastelowych, dobrze harmonizujących ze sobą nawzajem kolorach, sprawiają bardzo przyjemne wrażenie. Wszystko razem, od ulicy przez palmy po budynki tworzy zgraną całość, tak rzadką na polskich nowo budowanych osiedlach, gdzie nadmiar różnych stylów poszczególnych budynków połączony z brakiem harmonii ich kolorystyki może być groźny dla wzroku i stać się przyczyną ślepoty
. Powstaje rzecz jasna pytanie, kim są właściciele owych apartamentów oraz skąd developerzy mieli potrzebny kapitał na ich zbudowanie. Należy domniemywać, że jest to mix Albańczyków mieszkających i pracujących za granicą oraz tych, którzy dorobili się w kraju na różnych, czasem średnio legalnych, przedsięwzięciach. Właściciele myjni samochodowych, którymi usłany jest krajobraz albańskich dróg, wsi, miast i miasteczek, z pewnością na taki luksus nie byliby w stanie sobie pozwolić
.
Kawałek dalej, bulwar zbliża się do zatoki i od tego miejsca prowadzi już bezpośrednio wzdłuż jej nabrzeża. Po prawo mamy plażę miejską ciągnącą się wzdłuż drogi na odcinku kilku kilometrów, po lewo zaś, nieco cofnięte w głąb lądu, powstają kolejne rosłe apartamentowce. Na tym odcinku jakość nawierzchni pozostawia wiele do życzenia, ale uprawnione jest przypuszczenie, że to tylko kwestia czasu nim zostanie ona również zmodernizowana.
Koniec zatoki przynależącej niejako do Vlory wyznacza stromy klif, który rozciąga się prostopadle do linii brzegowej, odcinając w ten sposób dostęp do i od świata zewnętrznego. Droga przecina go wąskim, jednokierunkowym tunelem, na którego drugim końcu panuje już zdecydowanie inna atmosfera. Miejsce rosłych budynków zajmują małe hotele i hoteliki przyklejone do półek skalnych wyrzeźbionych w zboczu pochyłego brzegu zatoki. Jednym z takich hoteli jest nasza dzisiejsza baza noclegowa, czyli hotel Regina znajdujący się w niewielkiej osadzie Radhime, gdzie cena pokoju za jedną noc ze śniadaniem, po sezonie, wynosi 25 EUR. Dla zainteresowanych podaję link:
http://www.albania-hotel.com/hotel_regina.html
Deszczowa pogoda połączona ze zmierzchającym dniem nie pozwala nam w pełni docenić uroków tego miejsca. Planowany wieczorny spacer też musimy sobie darować. Inna rzecz, że za sprawą ukształtowania terenu i rozkładu hotelu, dziś też noszenie klamotów przypomina z lekka pracę tragarza noszącego dobytek służący do zbudowania bazy pod Mount Everest
. Stąd, kiedy kończę, pożywiamy się prowiantem zabranym z Polski, ustawowo kąpiemy młodzież, i z uchylonymi drzwiami balkonowymi, wpuszczającymi szum fal rozbijających się na pobliskiej plaży, słodko i szybko zasypiamy ...
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU ...
C.D.N.