Dzień 16
30/09/2007 niedziela
odległość: 50 km
trasa: Cavtat - Dubrovnik - Cavtat
Plan na dziś jest stosunkowo mało wytężony, nie śpieszymy się więc zbytnio z rannym wstawaniem, acz Jasio i Lenka dbają o to, byśmy całego dnia nie przespali
. Słonko świeci, jest ciepło, acz nie gorąco. Słowem, idealne warunki do zwiedzania Dubrovnika. Plan jest dwu etapowy. W pierwszej części zwiedzamy z wózkiem. W drugiej zaś wózek zostawiamy w samochodzie i na mury wdrapujemy się z nosidłem. Proste i logiczne.
Z Cavtatu wyruszamy w okolicach godziny 12:00. Dojeżdżając do Dubrovnika widzimy po lewej stronie jezdni słynny punkt widokowy na morze i miasto. Oddziela nas od niego jednak ciągła linia, dodatkowo na zakręcie prowadzącym łukiem w prawo. Nie widać czy i co jedzie z przeciwka, więc uznajemy sens ciągłej i pokornie jedziemy dalej. Pierwsza dogodna okazja, aby legalnie i bezpiecznie nawrócić to zjazd na drogę prowadzącą na wzgórze Srd. Korzystamy z niej i po paru chwilach jesteśmy na punkcie widokowym. Panorama, która się roztacza przed nami faktycznie urzeka. Po lewo widać w oddali Cavtat, po prawo w dole Dubrovnik w całej swojej okazałości, nad nim wzgórze Srd, a w tyle w tle 'piramidki' wystające z wody. Przepływa też olbrzymi statek wycieczkowy. Odruchowo myślę sobie, że tam, czyli na tym statku, to dopiero musi być logistyka i organizacja, aby tyle narodu wyżywić, obsłużyć, czy też 'wypakować' i ponownie 'zapakować' w każdym porcie.
Widok widokiem, ale trzeba jechać dalej. Wsiadamy do samochodu i jazda. No ale właśnie. Na naszej drodze znów staje ta sama ciągła linia, z tym że teraz, z tego miejsca, idealnie widzimy co się dzieje za każdym końcem zakrętu. Mijają ułamki sekund, podczas których muszę zdecydować, czy jedziemy 'ustawowo', czyli na Cavtat i po drodze szukamy nawrotki, czy też 'czmychamy' przez ciągłą i kierujemy się od razu na Dubrovnik. Droga wolna, nic nie jedzie, zapada więc decyzja o przekroczeniu ciągłej. Kiedy jednak jestem już w trakcie jej przekraczania, kątem oka dostrzegam, iż na kolejnym miejscu widokowym, jakieś 300 metrów od nas, stoi samochód ... policyjny
Kiedy już jestem na pasie drogi prowadzącym do Dubrovnika widzę, jak pan władza spokojnym krokiem idzie w moją stronę i leniwie macha lizakiem, zapraszając do zaparkowania koło jego auta. Równie leniwie wypowiadam pod nosem 'motyla noga' czy coś w tym stylu i zmierzam na spotkanie trzeciego stopnia z chorwacką drogówką ...
Ze względów językowych rozmowa nie klei się od samego początku. Pan w żadnym obcym języku ni w ząb, choć próbuję kilku, a po 'słowiańsku' to można negocjować zakup worka mandarynek na poboczu drogi, a nie prowadzić pertraktacje dotyczące wymiaru kary z lokalną władzą. Próbuję jednak tłumaczyć, że co prawda ciągła, ale wszystko było widać, więc było bezpiecznie. Pan władza jest jednak nie czuły na moje argumenty. Rzuca kwotę 500 HRK, czyli około 250 PLN, i co gorsza zaczyna zachowywać się w sposób, który budzi moją głęboką dezaprobatę. W ojczystym kraju średnio raz do roku dane mi jest nawiązywać znajomość z panami w mundurach, prawie zawsze za wykroczenia dotyczące prędkości. Bywa różnie. Raz bardziej miło, raz mniej, ale ZAWSZE jest kulturalnie, profesjonalnie, i na poziomie. W zależności od wielkości wykroczenia zawsze udaje mi się coś utargować, przeważnie mniejszy mandat i mniej punktów, a czasem tylko pouczenie. Tu jednak pojawia się element rodem z poprzedniego systemu, czyli szydercze uśmieszki, dowcipy z kolegą z radiowozu, ogólnie lekceważący stosunek do obywatela. Nie potrafię tego teraz zacytować czy lepiej przybliżyć, powiem jednak tyle, że gdyby takie traktowanie spotkało mnie w RP, skończyłoby się na 1000% 'dymem' u przełożonego owego funkcjonariusza, bo wykroczenie wykroczeniem, ale pewien poziom 'obsługi' obowiązuje. O poziomie mojego uniesienia niech świadczy fakt, że celem uspokojenia się, zaczynam głęboko oddychać i liczyć chmury na niebie, a na końcu języka mam już gotową ciętą ripostę: 'Szkoda, że was Serbowie z tym Dubrovnikiem do morza nie zepchnęli'. W ostatniej chwili jednak powstrzymuję się od jej zastosowania, bo po pierwsze primo, w gruncie rzeczy tak nie myślę, a po drugie primo, kalkuluję sobie, że to raczej nie wpłynie łagodząco na dalszy przebieg spotkania. Dodam też, że u mnie w rodzinie tradycje prowadzenia dyskusji z władzą silne są
. Pamiętam jak dziś, kiedy w 1984 roku, podczas wyjazdu na wakacje do NRD, tuż po przekroczeniu granicy we Frankfurcie nad Odrą, nrdowski milicjant zatrzymał nas, bo rzekomo nie użyliśmy kierunkowskazu podczas zmiany pasa. Nie zapomnę widoku przerażonych przechodniów, którzy mijali nas, podczas gdy Ojciec mój rodziciel, polemizował z niemiecką władzą ludową i podważał słuszność jej oceny, a na koniec wyzywał ją od faszystów. Czynił to jednak w języku angielskim, stąd może mało skutecznie, i na szczęście, docierał do świadomości funkcjonariusza, który raczej tego języka nie znał, i dzięki temu po całym zajściu pojechaliśmy w dalszą drogę a nie na posterunek Stasi. Wracając do Chorwacji, uiszczamy mandat i jedziemy dalej. Nie obywa się jednak bez punktów, a konkretnie
trzeciego punktu karnego, który przyznajemy jednogłośnie Chorwacji za 'zasługi' jej funkcjonariuszy na polu zdobywania sympatii podróżnych.
Kierując się znakami na centrum miasta zjeżdżamy z Magistrali, a oczom naszym ukazują się samochody zaparkowane na każdym możliwym skrawku wolnej przestrzeni wzdłuż ulicy jednokierunkowej, którą jedziemy w kierunku murów obronnych. Mimo niedzieli, a może za jej sprawą, szybko można wyczuć, że okolice starego miasta są zatłoczone. Szukamy miejsca do zaparkowania. Pierwszy duży parking po lewo ewidentnie jest pełen. Kierujemy się więc na drugi, zlokalizowany wzdłuż murów obronnych w okolicach południowo-wschodniej bramy miejskiej. Tu miejsce jakby czekało na nas, więc po opłaceniu biletu parkingowego i wyładowaniu wózka szybko znajdujemy się u wrót miasta. Mijając port po lewej, przez ciąg kilku kolejnych bram wchodzimy do środka, aby dotrzeć do głównej ulicy starej części miasta, czyli Stradunu.
Rozglądamy się dookoła i niby ładnie jest, ale ... ilość ludzi wszędzie budzi raczej negatywne emocje. Po prawie pustych uliczkach Korculi, gdzie było cicho i spokojnie, tu czujemy się jakbyśmy przyjechali do centrum handlowego. Nie jest oczywiście bardzo tłoczno, w sezonie musi być gorzej, dla nas jednak to zbyt dużo. Na dokładkę, w jednym końcu jedna przewodniczka głośnym głosem opowiada swojej grupie w jednym języku, a kilka metrów dalej druga czyni to samo, tyle że w innym języku. Jedno i drugie skutecznie wzmacnia panujący i bez tego zgiełk. Wygląda też na to, że akustyka tego miejsca potęguje poczucie hałasu. No, ale mówi się trudno, ruszamy dalej. Z racji pory roku, wśród zwiedzających dominują raczej osoby w podeszłym lub bardzo podeszłym wieku przemieszczające się w podgrupach. Wyślizgany do błysku bruk stwarza wrażenie śliskiego, ale tym razem Małżonka ma wzięła na szczęście właściwe obuwie, więc nie ma powtórki z Mostaru
. Mniej więcej w połowie Stradunu, z ust Lenki dobiega to, co każdemu rodzicowi młodzieży w wieku 'po pieluchowym' śni się w najgorszych koszmarach, czyli 'tata, siiiiku
'. No rewelacja. W czasie jazdy to żaden problem. Należy wypatrzyć najbliższe krzaki na poboczu, zatrzymać się, i wysadzić pociechę. Tu, w środku tego wybrukowanego w 100% miasta, takie rozwiązanie nie wchodzi w grę. Modyfikujemy więc plan i rozpoczynamy akcję pod kryptonimem 'szalet'. Zdecydowanym krokiem zmierzamy do północno-zachodniej bramy miejskiej, aby ją przekroczyć i wyjść na 'otwartą' przestrzeń. W założeniu wypatrujemy znaków na WC, tudzież kawałka trawnika, który z braku laku moglibyśmy sprofanować. Prawie z okrzykiem radości witamy słup ustawiony tuż za murami, wskazujący drogę do upragnionego szaletu miejskiego. Przed wejściem do w/w kilka metrów kwadratowych chodnika jest okupowanych przez sporą grupę seniorów z Francji rodem, tradycyjnie pogubionych w chaosie organizacyjnym oraz tradycyjnie krytykujących coś tam, bodajże szorstkość papieru czy też zapach mydła. Widok wózka, którym próbuję ich ominąć, nie robi wrażenia, aby więc skłonić ich do rozstąpienia się, zmuszony jestem do zastosowania efektów dźwiękowych.
Po szczęśliwym i owocnym zakończeniu akcji 'szalet' kierujemy się ponownie w głąb murów. Po drodze spoglądamy jeszcze z punku widokowego na basztę chroniącą miasto od strony morza. Podejmujemy oryginalny plan zwiedzania, a ten przewiduje spożycie obiadu. Mając w pamięci sugestie tych, co tu już byli, szukamy czegoś na uboczu, aby uniknąć drożyzny. Wchodzimy do czegoś, co na pierwszy rzut oka wygląda OK, a sądząc po wywieszonym menu, zmieści się w przewidzianym budżecie. Rozsiadamy się wygonie w cieniu i czekamy. Kelner ma nas ewidentnie tam, gdzie 'rybka' w Korculi ma umiejscowioną bramę z wieżą Veliki Revelin oraz schody doń prowadzące, ale do tego to my już w Chorwacji przywykliśmy, więc nie robi to na nas większego wrażenia. Robi natomiast cena jednego litra wody mineralnej zawarta w karcie. O ile w sklepie taka woda kosztuje, jeżeli pamięć mnie nie myli, około 5 HRK, a w innych restauracjach dotychczas kosztowała w granicach 10 - 15 HRK, tak tu kosztuje jedyne 30 HRK, czyli jakieś 15 PLN. Tak jak zawsze wyznajemy zasadę, że nie po to jedziemy na urlop, żeby dziadować i przeżywać każdą wydaną złotówkę, tak teraz wąż w kieszeni ożywa i wymusza na nas jedzenie na sucho, bez popitki
, zwłaszcza że młodzież ma i tak swoje Kubusie, które stopniowo opuszczają swoje skrytki w naszym samochodzie
.
Zgodnie z domysłami tych, co czytają uważnie i od początku tej relacji
, po odbytej konsumpcji opuszczamy lokal bez obdarowywania kelnera napiwkiem. Za pierwszym rogiem wyjmujemy spod Jaśkowego wózka 'sklepową' wodę mineralną i uzupełniamy brak płynu, wszak w lokalu gastronomicznym nie chcieliśmy robić całkowitej 'wsi' i wyciągać przy stoliku swojej własnej wody
. Uliczką równoległą do Stradunu kierujemy się w kierunku portu i nadbrzeża. Po drodze trochę zbaczamy to tu to tam, aby uzyskać pełniejszy obraz miast. Na wysokie schody wchodzimy na zmianę, co by zobaczyć cóż kryją na swoim górnym końcu. Generalnie jednak, im więcej chodzimy, teraz już faktycznie bardziej pustymi uliczkami, tym mniej rozumiemy skąd ta renoma Dubrovnika na całym świecie. Oczywiście, brzydko nie jest. Miasto zadbane i przygotowane na przyjęcie turystów. Ale w kontekście innych chorwackich miasteczek, nam jawi się jako taki turystyczny moloch do robienia pieniędzy, pozbawiony tego 'czegoś' co można poczuć na ulicach Korculi czy Trogiru, żeby pozostać tylko przy naszych ulubionych. Docieramy wreszcie do portu. Też jakoś tak mało klimatycznie, prawie jak na parkingu przed hipermarketem, tyle że zamiast samochodów w rządki poustawiane są łódki. Zamiast osobników nagabujących, że odstawią nasz wózek, tu natarczywi naganiacze na wycieczki statkiem czy łódką. Nawet woda 'czysta' inaczej
. W pełni rozumiem, że to port i krystalicznej czystości nie można wymagać, są jednak jakieś granice.
widok na wzgórze Srd i pozostałości po kolejce linowej
Koniec końców, jest godzina 16:00, powinniśmy więc wracać do samochodu celem zostawienia wózka i kierować się na mury. Patrzymy się jednak po sobie i na pierwszy rzut oka widać, że chętnych brak. Z prowadzonej w trakcie spaceru wymiany zdań wiemy, że nic nas tu nie urzekło, i mimo, że mury pewnikiem dadzą inny punkt postrzegania miasta, prawdopodobnie ładniejszy, dochodzimy do wniosku, że sobie je tym razem darujemy. Jasne jest, że policyjne 'powitanie' kładzie cień na naszej dzisiejszej percepcji otaczającej nas rzeczywistości. Po co więc robić coś, z czego nie będziemy mieli przyjemności. Do Dubrovnika zawsze możemy przyjechać kolejny raz i ze świeżym spojrzeniem dać mu drugą szansę
. Zwłaszcza, że jest jeszcze wzgórze Srd, na które warto by było wjechać. Tym razem bowiem, po mocnych doznaniach z wyprawy na Sv Jure, nie chcę stresować mojej Małżonki po raz kolejny
.
Wracamy więc do samochodu, po drodze odwiedzając pobliski Konzum celem uzupełnienia zapasów i wydania resztki przewidzianych na ten cel kun. Jutro wszak opuszczamy Chorwację na dobre, nie będą więc nam już potrzebne. Opuszczając parking dostrzegam dolną stację kolejki linowej prowadzącej na wzgórze Srd. Oczywiście, podobnie jak elementy znajdujące się na zboczu, w stanie ruiny. Ponownie zadaję sobie pytanie, czemu ta kolejka nie została jeszcze odbudowana. Przecież chyba największy głupek we władzach miasta wie, że byłaby to kura znosząca złote jajka, zwłaszcza, że nawet za 'komuny' na to wpadli. Czyżby znowu nie wyjaśnione prawa własności stały na przeszkodzie
Droga wyjazdowa z miasta, a wiodąca na Cavtat, wspina się po zboczu z pięknym widokiem na morze i miasto w dole, aby do Magistrali dołączyć dokładnie przy 'naszym' miejscu widokowym i 'naszej' nieszczęśliwej ciągłej linii. Po dotarciu do kwatery, jest trochę czasu wolnego. Lenka na tarasie oddaje się zajęciom plastycznym, Małżonka dozoruje młodzież, a ja przystępuję do drugiego podczas tej wyprawy przepakowania samochodu. W praktyce oznacza to tyle, że z bagażnika wystawiam wszystko na zewnątrz, celem uzyskania dostępu do przestrzeni bagażowej znajdującej się pod podłogą. Wydobywam z niej część znajdujących się tam zapasów z Polski, a pozyskane miejsce zapełniam płynnymi pamiątkami takimi jak wino czy piwo. Następnie pakuję wszystko ponownie do środka, weryfikując równocześnie zawartość bagażnika dachowego oraz wnętrza kabiny. Akcja trwa około jednej godziny, ale pozwala na sprawdzenie stanu zapasów oraz zapewnienie, że wszystko, co będzie w najbliższych dniach potrzebne, czyli kaszki, soki, obiadki, deserki, mleko, woda, czy pieluchy, będzie pod przysłowiową ręką.
artystyczna dusza ... i vukovarskie kasztany suszące się na balkonie
Zachodzące słońce nad Cavtatem kończy zarazem nasz ostatni chorwacki dzień w trakcie tej podróży. Jesteśmy zadowoleni, że tu przyjechaliśmy. Widzieliśmy wiele pięknych miejsc. Spotkaliśmy również wielu sympatycznych ludzi. Były też zdarzenia znacznie mniej miłe, ale cóż, postaramy się nie nosić ich w sercach zbyt długo. Żałujemy trochę, że nie poznaliśmy Chorwacji kilka lat wcześniej, kiedy wszystko było bardziej naturalne i mniej 'plastikowe', nastawione bardziej na człowieka a mniej na robienie kasy. Nie czujemy, abyśmy chcieli tu przyjeżdżać rok w rok aż do śmierci, wszak tyle jeszcze miejsc na świecie do odwiedzenia i zobaczenia mamy. Ale z pewnością w najbliższej przyszłości, choć raz się tu jeszcze zapuścimy, paru miejsc nie udało nam się bowiem zobaczyć, bądź chcielibyśmy się im przyjrzeć bardziej na spokojnie
. Czujemy jednak, że prawdziwa przygoda, tereny prawie dziewicze, spotkania z niewiadomą, są dopiero przed nami na tej wyprawie. To daje dreszczyk emocji, z którym zasypiamy. Od teraz każdy dzień to będzie zapełnianie białego miejsca na mapie
... no prawie
...
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU ...
C.D.N.