Dzień 12
26/09/2007 środa
odległość: 145 km
trasa: Makarska - Drvenik - Sucuraj - Zavala - Jelsa - Hvar
Ranne przebudzenie i ... na dworze zimno, pochmurno, pada, czyli ... standardowa wakacyjna pogoda nad Bałtykiem
. Dla nas jednak, po sześciu całkowicie słonecznych i ciepłych dniach taka odmiana nie stanowi powodu do smutku, tym bardziej że dzisiejszy dzień w sporej części ma być 'samochodowy'
. A jeżeli jeszcze raz po raz przestanie padać i będzie tylko pochmurnie, to tym bardziej nie będziemy narzekać. Zbierać się musimy jednak do drogi 'po wojskowemu' pod presją goniącego nas czasu, gdyż mamy prom na Hvar do 'złapania', a wiadomo ... on na nas czekać nie będzie
.
Zapakowawszy samochód, żegnamy się z właścicielką i ruszamy w drogę. Na wjeździe do Makarskiej odwiedzamy jeszcze, po raz pierwszy i ostatni w tej części HR, staję INA i dolewamy trochę paliwa, acz tylko tyle aby starczyło nam do Neum w BiH, gdzie po niższej cenie, dając zarobić bośniackiemu fiskusowi, dotankujemy do pełna
. Jadranską magistralą dojeżdżamy do Drvenika i na nadbrzeżu ustawiamy się w kolejkę na prom do Sucuraj na wyspie Hvar. Kolejka krótka, a że przyjechaliśmy zgodnie ze standardowymi zaleceniami, czyli ponad pół godziny przed godziną odejścia promu, to mamy jeszcze czas aby dokarmić zgłodniałą młodzież oraz poczytać z nimi dziecięce czasopisma zabrane z Polski. Jaś delektuje się ulubionymi Teletubisiami, zaś Lenka skupia się na Kubusiu Puchatku, acz z Teletubisiową opaską na głowie.
Nasz prom wpływa do portu i tyłem podchodzi do nadbrzeża. Załadunek przebiega sprawnie, a że nie mamy kupionych biletów, to nabywamy je na pokładzie. I tu ciekawa obserwacja, bo na biletach, które dostajemy, widnieją dwie różne wcześniejsze daty. Zastanawiamy się, czy to wynika z oszczędzania papieru i recyklingu biletów, czy też może ... nieeee, to przecież tylko w Polsce byłoby możliwe, ... a może jednak nie
, wszak dusza i pomysłowość słowiańska nie ma wyłącznie polskiego obywatelstwa
. Ponieważ rejs zanosi się na krótki, a na dworze chłodno i wieje, decydujemy 'okopać się' w samochodzie, a na rozpoznanie pokładu i skonsumowanie tudzież uwiecznienie widoków, wydelegowany jestem ja
. Kiedy prom wypływa w morze, moim oczom ukazuje się lepszy i pełniejszy widok na pasmo gór ciągnących się wzdłuż linii brzegowej. Wysoko na górze, głęboko schowany dziś w chmurach, kryje się cel naszej wczorajszej wycieczki, czyli Sv Jure. Patrząc w jego kierunku zapadam w mini rozmyślania filozoficzne na temat tego jak trudnym do przewidzenia, wręcz przypadkowym, jest element dobrej pogody w planowaniu każdej wycieczki. Gdybyśmy na Sv Jure mieli wjechać dziś, to stracilibyśmy cały wachlarz doznań, który był nam dany przez los wczoraj za sprawą tak odmiennej pogody
. A wszystko to całkowicie niezależnie od logistyki, dobrego planowania, czy ilości zebranych informacji.
Szybki wyładunek, przejazd przez skąpe zabudowania portowej wioski Sucuraj, i po chwili jedziemy w kolumnie samochodów wąską i dość nierówną droga przez krajobraz, który z każdym kilometrem staje się coraz bardziej odludny i dziki. Kierujemy się w głąb wyspy, przecinając ją ze wschodu na zachód. Za sprawą naszej dość wolnej prędkości przejazdu dopasowanej do naszego obciążenia ewidentnie stajemy się zawalidrogą, za którą ciągnie się kolumna samochodów. Wykazujemy się więc kulturą polskiego kierowcy
i przy najbliższej dogodnej okazji zjeżdżamy na bok i przepuszczamy wszystkich, którzy chcą jechać szybciej od nas. Jesteśmy na urlopie, nie na wyścigach, a dodatkowo wizja urwania jakiegoś elementu zawieszenia w naszym załadowanym po dach (a nawet wyżej
) samochodzie na tej odludnej wyspie, nie wydaje nam się być ciekawą formą rozrywki
.
Dojeżdżając do Jelsy, na wzgórzu powyżej drogi, dostrzegamy dość spory budynek w stanie zaawansowanego rozkładu, który na pierwszy rzut oka wygląda na duży dom wczasowy z epoki byłej Jugosławii, który po rozpadzie tejże i braku uregulowania kwestii własnościowych popadł w stan osierocenia. Powybijane okna i zarośnięty teren straszą, a szkoda, bo lokalizacja nad małą zatoczką, nad brzegiem której znajduje się zapuszczona plaża, wydaje się być prima sort. Na wysokości Jelsy odbijamy w lewo i kierujemy się jeszcze węższą dróżka na Zavalę. Na wjeździe do tunelu świeci się czerwone światło, grzecznie więc czekamy na swoją kolej. Gdy ta nadchodzi, zapuszczamy się w czeluść tego dzieła ludzkiej inżynierii, kierując się na odległe światełko widoczne daleko przed nami. Tunel, acz wąski, w dwóch lub trzech miejscach posiada specjalne poszerzenia, na których śmiało może się mijać po kilka samochodów na raz. Po osiągnięciu światła i wyjechaniu na zewnątrz, kręta droga prowadzi nas ostro w dół ku linii brzegowej. Wśród obecnych tam domostw wynajdujemy dróżkę wiodącą nad samo nadbrzeże. Tu też jednak wieje dość silny wiatr, stąd na zwiad fotograficzny wypuszczam się znów tylko ja. Nad brzegiem napotykam dwa polskie małżeństwa. Uwieczniam to, co jest do uwiecznienia, po czym szybko uciekam do ciepłego samochodu
. Przy ładnej pogodzie musi tu być fajnie, ale dziś przypomina to bardziej lato nad Bałtykiem
.
Tą samą drogą wracamy przez tunel i dalej kierujemy się na Jelsę. Staramy się dotrzeć do ścisłego centrum, ale wjazd do niego jest ograniczony chyba tylko dla mieszkańców, stąd samochód pozostawiamy na dużym, miejskim, płatnym parkingu i przez park tuptamy w cztery pary nóg nad zatokę, wokół której skupia się większość życia w mieście. Dalej jest pochmurno, ale nie pada, pojedyncze promyki słońca zdają się delikatnie przebijać przez natłok chmur, a i wiatr jakby ucichł. Po krótkim spacerze wzdłuż nadbrzeża przysiadamy w pobliskiej knajpce i zamawiamy pizzę, która jest nawet dość smaczna. Wkoło widać i słychać sporo Czechów, ale i rodaków można wyłowić. Sama Jelsa wywiera na nas bardzo pozytywne wrażenie małej i spokojnej wyspiarskiej miejscowości.
Opuszczamy Jelsę i starą drogą przez góry jedziemy na Hvar. Z przełęczy mamy piękny widok na Stari Grad. O ile do przełęczy roślinność widoczna po bokach drogi wygląda normalnie i zdrowo, o tyle po jej przekroczeniu zaczynają dominować krajobrazy iście księżycowe, powstałe za sprawą pożarów, które nawiedziły tą okolicę latem tego roku. Ogień to potężna siła, a najlepszym tego dowodem jest skala zniszczeń, jakich tutaj dokonał.
Mając mapkę miasta w ręku, kierujemy się do jego zachodniej części. Ulicą, przy której ma się znajdować nasza kwatera przejeżdżamy ze dwa razy w każdym kierunku, ale nie udaje nam się nic wypatrzyć
. Postanawiam zatrzymać samochód w pobliżu i udać się na pieszy rekonesans. Ulica jest wąska, wijąca się, i lekko pochylona, chodnik też 'oszczędny', dochodzę więc do wniosku, że dla większego bezpieczeństwa lepiej będzie z niej zjechać, aby ktoś na nas nie wjechał. Przed jednym z 'apartamentowców' widzę parking, co prawda oznaczony jako prywatny, ale całkowicie pusty, z opuszczonym łańcuchem na wjeździe, decyduję się zatem na niego wjechać. Aby nie było wątpliwości co do moich intencji w zakresie parkowania na cudzej posesji, samochód zostawiam na włączonych światłach awaryjnych, a sam wypuszczam się na zwiad. Sprawa okazuje się jednak być banalnie prosta, bo stwierdzam, że główny dojazd do naszej kwatery prowadzi od drugiej strony, poprzez tylną uliczkę, na tym odcinku biegnąca w praktyce równolegle do głównej, na której stoję. Nie mija więc minuta, a już wracam do swojego samochodu. Kiedy wyłania się on zza narożnika, widzę scenę, w której lokalna niewiasta stoi obok drzwi pasażera i przez otwartą szybę z dużą dozą emocji w głosie i rękach coś wykrzykuje w kierunku mej szanownej Małżonki. W mig domyślam się, że ta pani to z tego 'apartamentowca', a jej oburzenie związane jest z naszym wjechaniem na jej parking. Podejmuję próbę nawiązania z nią rozmowy, tłumacząc, że przepraszamy, ale my tylko na chwilę wjechaliśmy, czego dowodem niech będą mrugające światła awaryjne. Moje argumenty dotyczące tylko postoju a nie parkowania na jej posesji trafiają jednak w próżnie. W tym też czasie orientuję się, że łańcuch na wjeździe został podniesiony oraz, że pani ma zamiar gdzieś dzwonić. Po pierwsze primo, oznacza to, że hipotetyczna opcja wyjechania 'na chama' nie wchodzi w grę. Po drugie primo, domyślam się, że ten telefon może spowodować, iż nasz pobyt na tym placyku przedłuży się. Mając świadomość, że pora już dość późna oraz przypominając sobie powiedzonko modne w mojej młodości 'nie ruszaj g... bo śmierdzi', decyduję się na strategię jednoznacznie pojednawczą. Pytam się więc pani, ile mam zapłacić za to 'parkowanie'. W odpowiedzi słyszę, ze 10 HRK. Bez namysłu sięgam do samochodu po portfel. Ponieważ nie mam w drobnych tej kwoty, wręczam pani 20 HRK, na co ta już zdecydowanie bardziej uprzejma udaje się do domu po resztę, po czym opuszcza łańcuch, a my grzecznie wyjeżdżamy z jej posesji. Kiedy potem pod wieczór powracamy do całego zdarzenia, to obiektywnie rzecz oceniając, dochodzimy do wniosku, że z czysto formalnego punktu widzenia racja oczywiście była po jej stronie. Mogła jednak zachować się bardziej polubownie i kulturalnie poprosić nas o opuszczenie jej parkingu, zwłaszcza że my nie stawialiśmy w tym zakresie żadnego oporu. Nisko oceniamy jej gościnność i nastawienie do gości 'jej' wyspy, skutkiem czego decydujemy się na przyznanie
pierwszego w trakcie tej wyprawy
punktu karnego, który z racji tego, ze Hvar leży w Chorwacji, zostaje zapisany na chorwackie konto właśnie
.
Boczną uliczką podjeżdżamy pod naszą kwaterę i wygląda na to, że jesteśmy jedynymi żywymi gośćmi, gdyż na całej ulicy przy każdym 'apartamentowcu' jakichkolwiek przyjezdnych samochodów brak. Pani właścicielka wydaje się być lekko zdziwiona moim widokiem i argumentuje to tym, iż myślała, że będziemy dzień wcześniej. Ciekawa teoria, wszak potwierdzałem jej termin mailowo ze dwa razy. Prowadzi mnie na drugi kraniec swojego domu, schodząc schodami coraz niżej, a z każdym kolejnym krokiem mam wrażenie, że schodzimy do 'nory'. Kiedy otwiera drzwi do apartamentu w nozdrzach nagle czuję intensywny zapach stęchlizny. No ładnie, myślę sobie. Ewidentnie coś im tu gdzieś podcieka. Przy Jasia szczególnej podatności na zapalenie krtani, na którą to okoliczność wieziemy ze sobą specjalny elektryczny nebulizator oraz zestaw leków, ta swoista inhalacja zapewne 'dobrze' mu zrobi. Wchodzimy dalej, pani pokazuje pokój, kuchnię, łazienkę, ale ... nie może w niej zapalić światła. Łazienka bez okna, więc wygląda jak ciemna jaskinia. No coraz lepiej, myślę sobie. Pani jakby czytając w moich myślach mówi, że widać coś się popsuło od deszczu, ale mąż jak wróci, to naprawi. Nieśmiało pytam, kiedy ten powrót nastąpi. Pani odpowiada, że nie wie, bo mąż dopiero wyszedł. No rewelacja, myślę sobie. Robię sobie w myślach małe podsumowanie: 'apartament' prawie w piwnicy, śmierdzi stęchlizną jak bum cyk cyk, w łazience nie ma światła i nie wiadomo kiedy będzie, a ja mam za tą 'przyjemność' zapłacić 60 EUR za noc bez śniadania
Po pani nie widać ni krzty speszenia czy skrępowania całą sytuacją. Ja, mając na uwadze, że 'apartamentowiec' jest duży, a parking pusty, pytam się jeszcze kontrolnie, czy aby na pewno nie ma innego lokum, które mogłaby nam zaoferować. W odpowiedzi słyszę, że nie. W bilansie, ja chyba jestem bardziej skrępowany całą niezręcznością tej sytuacji niż pani, tłumaczę więc, że światło w łazience to taka dość ważna rzecz, zwłaszcza jak się ma dzieci, więc my sobie teraz pojedziemy do miasta i jeżeli nic innego nie znajdziemy, to wieczorem powrócimy. Drogę do samochodu odnajduję już sam, a idąc analizuję jeszcze raz całość zdarzenia i utwierdzam się w przekonaniu, że
punkt karny za 'całokształt' tego doświadczenia będzie jak najbardziej na miejscu. Gdyby ktoś chciał osobiście sprawdzić czy światło w łazience już działa, podaję link :
http://www.island-hvar.net/bulum/
Sytuacja zmusza nas do tego, czego szczególnie nie lubię, czyli poszukiwania noclegu 'z marszu'. Dodatkowa presja czasu powodowana kolejnymi punktami programu dnia i jest średnio fajnie. Pamiętając o tym, aby nikomu już nie wjeżdżać na posesje zaczynamy poszukiwania. Koniec końców, w trzecim czy czwartym miejscu decydujemy się pozostać, bo relacja ceny do jakości wydaję się być rozsądna. 50 EUR za noc bez śniadania za studio z kuchenką to nie jest mało, ale miasto Hvar do najtańszych wyraźnie nie należy, a przesadne sknerstwo i dalsze poszukiwania doprowadzą do tego, że zwiedzać będziemy po ciemku.
Po wstępnym zagospodarowaniu się w pokoju i dokarmieniu Jasia, dla oszczędności czasu i sił, wbrew oryginalnym założeniom planu, decydujemy się podjechać samochodem pod twierdzę górującą nad miastem. Widok zeń okazuje się być faktycznie wart zobaczenia oraz poniesienia wydatku na bilet wstępu. Sama twierdza zawiera jeszcze ekspozycję muzealną poświęconą wszelakim naczyniom ceramicznym wydobytym ze statków handlowych, jak domniemam, zatoniętych w pobliskich wodach.
Zdobywszy twierdzę, powracamy samochodem pod naszą kwaterę, parkujemy go, wydobywamy z bagażnika Jasiowy wózek i energicznym krokiem kierujemy się na hvarską starówkę, znajdującą się w dole nad brzegiem zatoki. Idziemy na 'czuja', wybierając możliwie najkrótszą drogę. Jako że musimy zejść ze zbocza do poziomu morza, to logiczne jest, że w pewnym momencie naszym oczom ukazują się ... SCHODY
, i to całkiem długie, a przynajmniej takie się jawią z perspektywy operatora wózka dziecięcego. Niosąc Jasiowy sprzęt w dół obiecuję sobie, że na powrocie na pewno tędy nie pójdziemy i aż do skutku będziemy szukać alternatywnego podejścia na skarpę. Na miejsce docieramy nieomal w ostatniej chwili, gdyż noc skutecznie przegania resztki dnia na spoczynek. Tłoku nie ma, ale czuć, że to miejsce atrakcyjne turystycznie, wszak wkoło słychać rozmaite obce języki. Obchodzimy zatokę po nadbrzeżu, spoglądając to na bujające się na fali łodzie wszelakiej maści, to na twierdzę, na której jeszcze parę chwil temu byliśmy, dumnie wznoszącą się nad okolicą. Kiedy zapada zmrok, decydujemy się na zakup lodów, rezygnując przy tym z poszukiwania restauracji i wybierając dziś wieczór kolację 'we własnym zakresie'.
Zaczynamy wracać do naszej kwatery. Wedle wcześniejszego postanowienia konsekwentnie odmawiam powrotu po schodach. W zamian, wybieram ścieżkę, która sprawia wrażenie trawersować zbocze, prowadząc przy tym przez ciemny już park, co miłych doznań nam nie dostarcza. Mój upór i odporność na narastające obawy Małżonki w konsekwencji popłaca, gdyż po dłuższym marszu docieramy w okolice bardziej zabudowane i oświetlone, a ścieżka nawraca na zboczu i wiedzie łagodnym trawersem do miejsca, gdzie znajduje się górny koniec omijanych schodów.
Po dotarciu do pokoju podejmujemy rutynowe czynności higienistyczne, które dziś stają się dodatkowo urozmaicone. Otóż podczas kąpieli Jasia, odbywającej się w wanience postawionej na naszym łóżku, w trakcie wyjmowaniu czystego już Jasia z wody, ten nogą zahacza o brzeg wanienki, co powoduje, że część wody rozlewa się na łóżko
. Szybka akcja ratunkowa polegająca na zdjęciu koca i pościeli nie zapobiega jednak przesiąknięciu wody do narzuty znajdującej się bezpośrednio na materacu. Na mokrym spać to względna przyjemność, w ruch idzie więc suszarka do włosów i za jej pomocą suszę narzutę, co pochłania dobre 40 minut.
Zmęczeni bardziej niż zwykle, czując skumulowany efekt zmęczenia z ostatnich kilku dni, szybko zasypiamy. Ja zaś pocieszam się myślą, że jeszcze jutro przejazd na Korculę i będzie kilka luźniejszych dni ...
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU ...
C.D.N.