Dzień 10
24/09/2007 poniedziałek
odległość: 160 km
trasa: Zadar - NP Krka - Trogir
Ranne przebudzenie, na zewnątrz znów piękne słonko, i od razu trzeba podjąć decyzję, co robimy ze zwiedzaniem Zadaru, którego nie udało nam się zobaczyć poprzedniego dnia. Decyzja jest z typu tych salomonowych, bo coś będzie musiało być kosztem czegoś, gdyż oryginalny plan dnia i tak jest ambitny i bogaty. W sumie demokratycznie ustalamy, że Zadar nie zając więc poczeka na kiedy indziej, a teraz będzie nam musiało wystarczyć jedynie objechanie go samochodem w drodze wyjazdowej z miasta.
Jako się rzekło, tak też czynimy, utwierdzając się przy tym w przekonaniu, że decyzja słuszna była, gdyż żadnych 'cudów' nie udaje nam się przez szyby samochodu ujrzeć. Po niedługim czasie jedziemy więc ponownie magistralą, kierując się na pierwszy 'gwóźdź' dzisiejszego programu, czyli Park Narodowy Krka. O ile wczorajszy nadmorski odcinek z Senj do Paklenicy urzekł nas swoją urodą, plasując się bardzo wysoko wśród wszystkich odcinków chorwackiego wybrzeża, tak ten dzisiejszy zdecydowanie rozczarował, zdobywając tym pozycję lidera, tyle że na drugim końcu tej samej listy
. Może są tam i ładne plaże, ale nam z okien samochodu bynajmniej nie było dane ich zobaczyć
.
Jazda mija szybko, bez zbędnych postojów, wkrótce więc odbijamy w bok na Krka. Zachęceni lektura strony parkowej na internecie, kierujemy się na parkowe wejście w Lozovac. W teorii, we wrześniu będzie można podjechać samochodem prawie pod sam wodospad, bez konieczności zostawiania samochodu na odległym parkingu i pokonywania reszty drogi parkowym autobusem. W praktyce, jest dokładnie tak, jak być nie miało
. Szybko jednak godzimy się z zastaną sytuacją i z dwoma 'dorosłymi' biletami pędzimy na przystanek autobusowy, z którego po paru chwilach wyruszamy w głąb parku. Droga wije się i opada po zboczu, a autobus pokonuje ją sprawnie, mijając po drodze inne autobusu w odstępie przysłowiowej grubości lakieru.
Na dole, po drewnianej kładce, ruszamy szlakiem, który ma nas doprowadzić do słynnego wodospadu Skradinski buk. Szybko dochodzimy do wniosku, że decyzja zabrania Jaśka tylko na szelkach, bez wózka lub nosidła, była błędna
. Odległość, którą trzeba pokonać nie jest może, obiektywnie patrząc, duża, ale przy Jasia tempie tuptania oraz w obliczu jego gorszego tego dnia humoru, staje się drogą przez mękę. Chcąc przeciwdziałać Jasiowej upierdliwości jesteśmy zmuszeni nieść go przemiennie na rękach, co odbiera z tego spaceru sporo uroku. Docieramy w końcu do polanki ze straganami z pocztówkami i lodami, z której odbija mostek dający piękny widok na wodospad.
Po drugiej stronie mostu pojawiają się schody, którymi musimy ponownie się wspiąć ku górze, aby zamknąć pętlę i powrócić do przystanku autobusowego, z którego będziemy mogli powrócić na parking. Schody prowadzą wzdłuż kolejnych stopni wodnych wodospadu, a w kilku miejscach znajdują się przy nich punkty widokowe, z których można przyjrzeć się z bliska opadającej w dół, z hukiem, wodzie.
Forsując owe schody z Jasiem na rękach, z każdym pokonanym stopniem utwierdzam się, iż nie zabranie z samochodu nosidła było skrajną głupotą. Swoistym antidotum na moje zmęczenie i podirytowanie jest kojące działanie mowy ojczystej, która dobiega ze strony grupki czteroosobowej człapiącej po schodach tuż przede mną. Wyjaśnienie powodów, dla których grupka ta porusza się wolnej ode mnie pojawia się samo, za sprawą dyskusji jej członków, z której wynika, że ubiegły wieczór upłynął pod znakiem obfitej konsumpcji napojów wszelakich
, a plany na kolejny są równie ambitne
. Dodatkowo, z siatek niesionych przez wszystkich członków tejże grupy, co parę chwil dobiega znajomy 'szklany' odgłos wydawany przez butelki zawierające napoje domowej roboty, a sprzedawane wzdłuż rzeczonych schodów przez lokalnych wytwórców.
Po dotarciu do samochodu i zwiedzeniu pobliskich toalet, za sprawą piekącego słońca, damska część wyprawy postanawia dokonać podmiany części garderoby na bardziej przewiewną. Operacja kończy się pełnym sukcesem i w jej następstwie wyruszamy w kierunku Sibenika, motywowani chęcią spożycia obiadu oraz obejrzenia starej części miasta. Miejsce parkingowe udaje nam się znaleźć przy samym nadbrzeżu i pełni werwy ruszamy na poszukiwanie odpowiedniego 'zakładu gastronomicznego'.
Takowy znajdujemy szybko i nieopodal, wszak wybór jest dość ograniczony. Zasiadamy przy stoliku w zadaszonej części tuż przed lokalem i ... nic. To znaczy, czekamy. Obok grupka niemieckojęzyczna kończy spożywać swój posiłek i przystępuje do płacenia. Z wnętrza lokalu wydostaje się na zewnątrz prawie cały personel z właścicielką lub kierowniczką na czele i wszyscy przystępują do aktywnego żegnania naszych (zachodnich) sąsiadów, co czyniąc prawie potykają się o nasze skromne osoby. Odprowadzają najedzonych gości w kierunku chodnika, a my czekamy, aż ktoś nas zauważy i może łaskawie poda kartę. Tego czekania zbiera się dobrych kilka minut, bo pożegnanie rozciąga się w czasie. Goście znikają za horyzontem, ekipa powraca, a my dalej czekamy. Nieśmiało staram się zwrócić na nas uwagę i używając pantomimy sugeruję podanie karty, co spotyka się ze zdziwionym spojrzeniem, ale karta WRESZCIE ląduje na naszym stoliku. Wszystko wskazuje na to, że wyglądaliśmy na już najedzonych, którzy przyszli sobie tylko posiedzieć, ewentualnie powdychać zapachy dolatujące z kuchni
. Cen zastanych w karcie nie będę teraz komentował, uczynię to przy innej okazji, powiem tylko, że średnio licowały z takim poziomem obsługi. Zamówiona pizza dotarła na nasz stolik nie proporcjonalnie szybciej niż karta, co nie zmieniło już faktu, że napiwku w tym lokalu zostawić nie zamierzaliśmy. Jej smak też nie zachwycił.
Dokarmieni i bogatsi o kolejne doświadczenie związane z chorwacką gastronomią, ruszamy na krótki spacer po starówce. W planach było dotarcie do twierdzy znajdującej się na wzgórzu, ale zmęczenie po zwiedzaniu Krka oraz 'zły' czas, zmuszający nas do podkręcenia tempa celem zachowania zdolności wykonania ostatniego punktu programu, skutecznie nas od tego odwodzą. Penetrujemy więc pobliskie uliczki, kręcimy się w pobliżu katedry Sv Jakova, i siup czmychamy do samochodu.
Idąc za poradą, ciekawe czy słuszną, wyczytaną w jednym z przewodników, dalszą drogę do Trogiru decydujemy się pokonać na skróty, czyli nie wzdłuż wybrzeża i przez Primosten, a drogą numer 58 prowadzącą w głębi lądu. Porada wydaje się być dobra o tyle, że w ciągu godziny docieramy do naszej kwatery znajdującej się już na wyspie Ciovo, ale posiadającej piękny widok na Trogir, bo znajdującej się jakieś 200 metrów na wschód od mostu łączącego miasto z wyspą, zaraz przy ulicy biegnącej wzdłuż nabrzeża. Sama kwatera, czyli
Apartments Zecic, oprócz wymienionych już zalet, okazuje się być czystym i miłym, ale najmniejszym na całej trasie pokojem, co przy cenie 40 EUR za noc bez śniadania, może budzić pewne wątpliwości co do stopnia atrakcyjności tej oferty. Pisząc 'najmniejszym' mam na myśli to, że po rozłożeniu Jasiowego łóżka musieliśmy je przestawiać, bo albo nie było dojścia do balkonu albo do drzwi wejściowych. Jeżeli ktoś byłby zainteresowany, oto link :
http://www.trogironline.com/zecic/eng/index.htm
Po zagospodarowaniu się w pokoju i nakarmieniu młodzieży, wyposażeni w wózek i statyw przystępujemy do realizacji ostatniego 'gwoździa' dzisiejszego programu, czyli ruszamy na wieczorne zwiedzanie trogirskiej starówki. Przekraczamy most i wzdłuż nadbrzeżnej promenady podążamy ku twierdzy Kamerlengo znajdującej się na jej drugim końcu. Po drodze z zainteresowaniem spoglądamy na przycumowane przy nabrzeżu drogie i duże łodzie oraz jachty. Korzystając z kończącego się światła dziennego 'nurkujemy' w wąskie uliczki i trochę nimi kluczymy. W konsekwencji znów docieramy w okolice twierdzy, nie decydujemy się jednak na jej zwiedzanie, a w zamian przechodzimy na jej drugą stronę, skąd przez dłuższy czas podziwiamy piękny zachód słońca.
Powoli zapada zmrok, kierujemy się więc ponownie w labirynt uliczek, tym razem w poszukiwaniu 'czegoś fajnego', gdzie moglibyśmy spożyć kolację. Mając świeżo w pamięci obiad w Sibeniku, teraz szukamy czegoś bardziej na uboczu, wychodząc z założenia, że mniejsi knajpiarze bardziej się starają. Strategia okazuje się być bardzo słuszna, a pan kelner niemalże w podskokach pomaga w wyborze dogodnego stolika, niezwłocznie dostarcza karty, oraz przez resztę naszego pobytu uśmiechnięty służy radą, czym przywraca naszą wiarę w chorwacką gastronomię, a sobie zapracowuje na napiwek
.
Najedzeni i pokrzepieni dziełem chorwackich mistrzów piwowarstwa zwanym potocznie Karlovacko, powracamy na nadbrzeżną promenadę. Przechadzamy się w kierunku podświetlonej twierdzy, a także ponownie podziwiamy jachty i łodzie. Wreszcie przekraczamy most na wyspę Ciovo i spoglądamy ostatni raz na całość rozświetlonego nadbrzeża.
Jest już dość późno, kiedy docieramy do naszego miniaturowego pokoju. Standardowe operacje kąpielowe młodzieży, aktualizacja zapisków w dzienniku wyprawy, jedna brzemienna w skutki, jak się wkrótce okaże, decyzja, i można iść spać. Jutro znów czeka na nas sporo atrakcji, nad którymi dominuje dosłownie i w przenośni Sv Jure
. Do tego co zaplanowane, jak pokaże wkrótce życie, dojdzie jeszcze jedna egzotyczna, na swój sposób, 'atrakcja'. Ale nie uprzedzajmy faktów ... o tym będzie już w następnym odcinku
...
Aby obejrzeć pokaz slajdów z pełnowymiarowymi zdjęciami z tego odcinka, kliknij TU ...
C.D.N.