Viher na Vihrenie
31 sierpnia
Pobudka jak wczoraj o 6. Jeszcze ciemno, przez szyberdach zagląda księżyc. Próbując rozruszać zbolałe kończyny, zwijam majdan. Przekręcam kluczyk, odpala od pierwszego sztychu. Ufff...
Zjeżdżam w dół krętą drogą. Początek znam z wczorajszej porannej przymusowej przejażdżki. Serpentyny ciągną się o wiele dalej za miejscem w którym wczoraj zawróciłem. Zjeżdżam w dolinę, droga biegnie przez senne wsie i miasteczka, wprost przede mną wschodzi słońce. Corsa się dobrze prowadzi, już się do niej przyzwyczaiłem, do tego ze swoim 1.4 jest całkiem zrywna.
Za Kostencem skręcam w prawo na Sestrimo, stamtąd górska droga ma mnie wyprowadzić nad sztuczne jezioro Bełmeken, a potem w dół na południową stronę Riły. Mimo kiepskich oznakowań jakoś mi się udaje nie pogubić. Sporo ponad Sestrimem, na rozstaju, mam wybór między dwiema drogami. Według mapy obie wyprowadzają tam gdzie trzeba. Wybieram tą w prawo, tylko ona ma drogowskaz na Bełmeken, w dodatku na ogólnej mapie Bułgarii jest "żółta", a ta druga tylko "biała". Mam nadzieję że cały czas będzie asfalt, bo czasu nie za wiele a i samochód nie mój własny.
Wąziutka droga wspina się serpentynami przez las. Przejeżdżam obok jakichś zabudowań nad potokiem, czegoś wyglądającego na małą tamę albo zbiornik, czego nie ma na mapie. Asfalt często jest bardzo dziurawy albo wręcz prawie go nie ma, po czym znowu następuje gładszy, świeżo wyremontowany odcinek. I tak cały czas na przemian. Raz muszę wysiąść żeby rozkminić przejazd po wyjątkowo wszawych dziurach. Czasem, jak się trafi przerwa w drzewach, odsłaniają się niesamowite widoki w dół przepaści. Pierwszy samochód napotykam dopiero przed samym jeziorem.
Tuż za tamą droga łączy się ponownie z tamtym drugim wariantem. Z ciekawości skręcam i podjeżdżam kawałek na najwyższy punkt, według mapy na jakieś 2050 m. Asfalt jest gładki i szeroki. Pozory mylą, jakbym wiedział to bym tędy pojechał.
Na przełęczy wreszcie jem śniadanie. Wracam nad jezioro, po drodze focę je z góry. To ciekawe że zbiornik stanowi najwyższy punkt tej przeprawy drogowej przez Riłę.
Po przeciwnej stronie, na prostym odcinku drogi biegnącej wałem nad brzegiem jeziora, odbywają się akurat wyścigi rolkarzy. Chwilę czekam żeby ich przepuścić, po czym zjeżdżam na południe do Jundoły. Idzie już dużo szybciej bo droga lepsza, różnica wzniesień dużo mniejsza, no i oczywiście z górki.
Wyjeżdżam na główną drogę i przez Jakorudę i Belicę kieruję się do Banska. Mam nie do końca potwierdzone informacje że stamtąd można wjechać aż do Hižy (Schroniska) Vihren na 1950 m, co mi zaoszczędzi kilku godzin dymania na piechotę. Tylko wtedy mój plan ma szansę wypalić. Prosta jak struna droga prowadzi równiną w kierunku ogromnych, białych szczytów Pirinu. Widok normalnie jak z filmu.
Ulicami Banska próbuję się wykierować z pomocą mojej mapy Pirinu, jednak nie obywa się bez zapytania o drogę. Ogólnosłowiańskie zrozumienie sprawdza się bez zarzutu i już po chwili zaczynam podjazd jedynie słuszną drogą do schroniska. Żadnego zakazu nie ma.
Znowu cały czas jest asfalt. Czasem tylko się zdarzają takie dziury że po większym deszczu można by w nich ryby hodować. Trochę wyżej widać że Bułgarzy intensywnie rozbudowują bazę narciarską. W dwóch miejscach droga przejeżdża przez dopiero co zryte do żywego tereny przygotowane pod trasy. Jedyne co widać to wywalone na wierzch kamienie. Nie znam się na budowaniu tras narciarskich, ale wygląda mi że czego jeszcze nie załatwił człowiek, wkrótce załatwi erozja. To wszystko robi dosyć przygnębiające wrażenie.
Na ostatnim odcinku droga się zwęża, asfalt robi się jeszcze gorszy, często są wycięte dziury, pewnie dawno temu przygotowane do remontu i zostawione samym sobie. Jest już prawie południe gdy w końcu wyłania się duży budynek Hižy Vihren. Dojeżdżam już po zupełnie masakrycznych dziurach i parkuję na jednym z ostatnich wolnych miejsc. Odwracając się żeby obejrzeć górującą nad wszystkim białą wapienną piramidę Vihrenu, kieruję pierwsze kroki do "narciarskiej" sławojki na zboczu poniżej.
Niedługo potem spotykam
hižara. Kupuję od niego szturmżarcie w postaci czekolad i batonów, pytam o cenę noclegu (10 lewa), mówię że chcę iść na Vihren granią Djamdjieva.
Climbing - on na to z zaciekawieniem.
Samo małko na vsičkih četirih - uśmiecham się.
Hižar wspomina o swoich wspinaczkach w Kaukazie, Tien Szaniu i zimą na Kazalnicy w naszych Tatrach. Przepakowuję się, robię sobie 2 litry wody z szumakiem i o 13.00 ruszam czerwono znakowaną ścieżką. Na niedalekim rozstaju idę w prawo, kierując się namalowaną na kamieniu strzałką na Kazanite.
Zapominając o zakwaszonych mięśniach szybko zdobywam wysokość.
Hiža robi się coraz mniejsza a moja grań jest coraz lepiej widoczna. Po drodze spotykając tylko jedną schodzącą ekipę, szlakiem dochodzę do miejsca gdzie przechodzi on na drugą stronę grzbietu. Stąd wreszcie widzę czekającą mnie drogę. Bez znaków ale orientacja łatwa bo cały czas granią, według summitpostu II UIAA, trudności mają być tylko na początku. Łykam całą tabliczkę czekolady i popijam chyba litrem szumaka. Na prawo od Vihrena widać jego zaledwie o parę metrów niższego sąsiada Kuteło (2908 m), a w dole za mgiełką odsłania się Bansko.
Najpierw granią prowadzi ścieżka, która po chwili odbija w dół na Kazanite, a dla mnie zaczyna się lezienie na czterech łapkach. Na samym początku tuż pod granią znajduję nieczytelną tablicę ze zdjęciami, pewnie ludzi którzy gdzieś tu zginęli. Pod nią leży nie do końca opróżniona butelka rakiji opleciona kawałkiem starej liny. Powyżej znajdę jeszcze dwie inne tablice ku pamięci.
Tak jak wczoraj staram się iść ściśle granią, rzadko tylko obchodząc jakieś niemożliwe miejsca. Trudności przypominają wczorajsze, tylko lufa czasem jest jeszcze większa. W jednym miejscu widzę haka w szczelinie. A więc ludzie się tu asekurują.
Raz wymiękam i obchodzę bokiem wyjątkowo ostrą parometrową brzytwę, ale oglądam ją z drugiej strony i widzę że jednak chyba jest do przejścia. Wracam więc na grań i trzymając się ostrza robię duży krok z powietrzem pod nogami i strachem w portkach. Już po wszystkim, to wcale nie było najtrudniejsze miejsce, co najwyżej psychicznie. Czuję się jak rok temu na
Qatat e Verlla, tylko ta grań jest jeszcze dłuższa a trudności bardziej porozrzucane.
Prawie wcale nie wieje. Czy ja wchodzę na tą górę co trzeba?
Jeszcze jakiś czas idę na przemian na 2 i 4 łapach, potem ostra grań się kończy. Dalsza część, niby łagodniejsza, ślimaczy mi się w nieskończoność, szczególnie że jestem coraz bardziej zryty. Coraz częściej staję na odpoczynki. Końcówka znowu jest stroma ale nie wymaga użycia rąk.
O 16.15 wychodzę na przedwierzchołek. W tym momencie jak na komendę zrywa się viher. Jeszcze kilkadziesiąt metrów płaskim grzbietem i jestem pod słupem na szczycie Vihrenu, z tabliczką 2914 m.
Jestem na tyle zrąbany że po zrobieniu paru fotek siadam na tyłku opierając się o kamienny słupek. Dłuższy czas nie chce mi się ruszyć. Wlewam w siebie następnego litra szumaka, zagryzając czekoladą i batonami. Duje na tyle mocno że zakładam polara. Wcześniej myślałem że może jeszcze skoczę na Kuteło i z powrotem, żeby mieć do kompletu wszystkie bułgarskie szczyty ponad 2900 m. Wtedy relacja mogłaby mieć jakiś ładny tytuł, np. Bułgarska kareta asów. Jednak perspektywa dwukrotnego złażenia i włażenia ponad 200 metrów w pionie powoduje że zadowalam się trójką.
Od strony Kuteła najpierw słyszę, a potem widzę wchodzących czworo Bułgarów. Witamy się, gadamy, wyjmują flaszkę rakiji, pijemy po łyczku. Wszyscy mieszkają w Bansku. Podjechali samochodem do schroniska Banderica, trochę poniżej Hižy Vihren, i weszli przez dolinkę Kazanite i przełęcz między Kutełem i Vihrenem. Pytają czy jestem Chorwatem. Przedwczoraj benzyniarz myślał że jestem Serbem, a Slavko z restauracji w Borovcu najpierw wziął mnie za Rosjanina. Nic dziwnego, sądząc po ogólnosłowiańskiej mieszance którą gadam.
Schodzimy wszyscy normalną drogą do schroniska Vihren. Ścieżka schodzi stromym kamienistym stokiem na przełęcz, na której znowu na chwilę siadamy. Rakija ponownie wygląda z plecaka. W dolinie poniżej widzimy niewyraźne napisy ułożone z kamieni. Da się odczytać słowo
magarija czyli osioł. Pozdrowienie dla schodzących z Vihrenu?
Jutro w Sofii mój bułgarski przyjaciel Petar opowie mi że jak ktoś narzeka że głupio wyszedł na zdjęciu to się mu mówi
snimaš magara - vidiš magara.
Od Petra dowiem się też że Pirin, nie tylko ze względu na nazwę ale i na swój charakter, uważany jest za jedyne w Bułgarii "męskie" pasmo górskie. Wszystkie pozostałe - Riła, Rodopy, Stara Płanina - są kobietami.
Schodzimy ścieżką w dolinę na naszą stronę, po drodze jeszcze raz posilając się łykiem rakiji. Bułgarzy pytają mnie o polską nazwę dziewanny. Mówią mi też swoją ale jej nie zapamiętuję, oprócz tego dowiaduję się że dziewanna jest też nazywana
govnar bo może zastąpić w razie konieczności papier toaletowy. Chwilę później jeden z nich dostrzega przez lornetkę stadko kozic na zboczu Todorki po przeciwległej stronie doliny. Podobno jest ich dużo mniej niż kiedyś z powodu masowego kłusownictwa, mimo że są oficjalnie pod ochroną.
Około 7 wieczorem schodzimy do schroniska. Córka jednej z Bułgarek już czeka na nich z samochodem. Żegnamy się i idę na kolację. Mówię gospodarzowi że zostanę na noc, płacę za nocleg i zostawiam w recepcji komórkę do naładowania. Przy kolacji gadam jeszcze z jakimiś Bułgarami a potem spotykam małżeństwo Polaków, których samochód na warszawskich numerach wcześniej widziałem przed schroniskiem. Przyjechali wczoraj, też dziś byli na Vihrenie, tyle że wcześniej. Facet na zejściu zaliczył paskudną glebę, stłukł sobie żebra i jest mocno obolały. Wcześniej byli trochę w słowackich górach i przejechali przez Serbię. Planowali jeszcze pochodzić po Pirinie a potem, na koniec wyprawy, pobyć parę dni nad greckim morzem. Jednak z powodu wspomnianej kontuzji myślą czy nie przeskoczyć od razu do ostatniego etapu.
Kładę się spać na dolnej pryczy piętrowego łóżka, jako jedyny w dużej sali. Budzik na 5.30, jutro trzeba wcześniej odstawić brykę do wypożyczalni w centrum Sofii, zameldować się na konferencji i spotkać się z Petrem i moją włoską ekipą z Holandii.
* * * * *
1 września, 14.00
Po odstawieniu opla, z ciężkim worem, mam jakieś pół godziny spaceru. Po drodze kupuję w budce banicę z serem, takiego bułgarskiego burka. Dochodząc do wypasionego hotelu zdaję sobie sprawę że mój wygląd rasowego hippisa lekko kontrastuje z otoczeniem. Młoda recepcjonistka trochę podejrzliwie na mnie patrzy jak podaję jej paszport. Zagaduje do mnie po angielsku, ja przechodzę na słowiański. Słysząc że ją
razbiram, od razu się uśmiecha.
* * * * *
6 września, 4.30
Samochód zabiera mnie, znajomego Holendra i jeszcze kogoś trzeciego z hotelu i wiezie nas na lotnisko. W radiu leci piosenka, rozumiem dokładnie wszystkie słowa. Nieźle się musiałem podszkolić w bułgarskim przez te kilka dni. Dopiero po chwili do mojej nie do końca obudzonej mózgownicy dociera że piosenka jest po serbsku.