Stało się. Wróciliśmy. Czternaście dni minęło tak błyskawicznie, że nadal nie mogę otrząsnąć się z szoku i wrócić do normalnych obowiązków. Jestem już tyle dni w Polsce i kolejny tydzień w pracy, ale wspomnienia i taki gryzący smutek, że już po wszystkim nie pozwalają skoncentrować się na niczym konkretnym. Brakuje mi skrzekotu cykad nazywanych przeze mnie "skrzekami", szumu morza, zapachów i woni - ten zapach pinii i innych olejków eterycznych wraz z odparowaną solą z morza, albo zapach grilowanych ryb, owoców morza a nawet pizzy w restauracyjkach na starym mieście, kwaśny zapach wina w winiarniach. Brakuje mi nawet ich wody bez chloru i tej słonej adriatyckiej oczywiście. No i te kolory. Jednego dnia leżąc na wyspie Smokvica zastanawiałam się dlaczego flaga Chorwacji nie jest połączeniem kolorów lazurowego morza, niesamowitej zieleni piniowych igiełek i bieli wszechobecnych skałek. Wiem, że teraz podnoszę ręke na święte symbole chorwackiego narodu, ale wtedy takie zestawienie kolorystyczne było takie naturalne i jakże kojarzące się z tym krajem - no może bardziej z jego wybrzeżem. Po prostu sielanka. Brakuje mi "srijemskiej kobasicy" i świeżych fig (resztki przywiezionych dżemów jeszcze są). Tęsknie za drzewkami oliwnymi, ławicami rybek w morzu, jaszczurkami uciekającymi spod stóp, widokiem jachtów i jeszcze wieloma rzeczami, które można wymieniać bez końca...
Teraz siedzę i zastanawiam się od czego zacząć. Nie mam jeszcze wgranych zdjęć i to może niestety trochę potrwać, ale może zacznę od początku czyli od wyjazdu, a reszta jakoś sama się ułoży.
Pierwsze plany - pojechać w nowe miejsce, gdzie jeszcze nigdy nie byliśmy. Ale nie do malutkiej wioski, tylko do jakiegoś miasteczka, gdzie oprócz wysepek jest też widok otwartego morza. Zawsze marzyłam o Hvarze i mieście Hvar i praktycznie ten cel został ostatecznie zatwierdzony. Byłam już pewna, że jadę właśnie do Hvaru, miałam namiary na apartament, ale mimo wszystko cały czas były pewne wątpliwości. Po pierwsze co z plażami w mieście Hvar. Na zdjęciach widać betonowe nabrzeże a jakieś plaże są na oddalonych obrzeżach i oczywiście Wyspach Piekielnych. Ale codziennie pływać na wyspy? Albo chodzić kawałek drogi aby znaleźć jakąś sensowną nie betonową plażę w mieście? No i jeszcze ceny apartamentów (wtedy jeszcze nie wiedziałam ile będzie mnie kosztowało mieszkanie w Primosten) - 40 euro po mailowych negocjacjach za 2 osobowy apartament leżący moim zdaniem dość daleko i pod górkę i bez widoku na morze z mikroskopijnym tarasikiem? No i dlaczego wszyscy jedżdżą do Ivan Dolac, Zavali, Sv Nedeli i innych wiosek (tam są fajne plaże), a do Hvaru jeżdżą tylko na wycieczki. Wątpliwości przeważyły i stanęło na starym, dobrym sprawdzonym Primostenie. Hvar miał być celem wycieczki w jakiś mniej słoneczny dzień.
Urlop zaczynał mi się już w środę - musiałam zrobić ostatnie zakupy, wymienić złotówki na euro i zapłacić wszystkie rachunki za okres całego miesiąca. Wysiadłam z samochodu i od razu złapała mnie ulewa. Buty mokre, ubranie mokre - wszystko płynie - rwące strumienie na jezdniach i chodnikach. Super! Jeszcze dzień wcześniej wychodząc z pracy gdy wszyscy życzyli mi dobrej pogody stwierdziłam, że ja na pewno będę miała dobrą - tam gdzie pojadę... W Polsce właśnie zapowiadają ochłodzenie i deszcz, ale gdy tutaj pada, w Chorwacji jest przeważnie ładnie bo te koszmarne niże z opadami są z zachodu spychane nad Polskę wtedy gdy na południu i na Bałkanach zadomowi się silny wyż. Wtedy zazwyczaj jest tam bezchmurne niebo, tylko wiaterek potrafi być silniejszy. Moje przewidywania potwierdzały prognozy pogody więc nie mogłam się doczekać kiedy ucieknę na południe. Kolejny dzień to pakowanie - czyli taki mój osobisty koszmar. Tym razej zadziwiająco szybko się spakowałam i jakoś tam mniej tych bagaży mi wyszło niż zazwyczaj. Wkładamy wszystko do samochodu, samochód odstawiamy na parking i przekazujemy naszego kotka pod opieke sąsiadom. Moja kiziunia o imieniu Istria czuje już zbliżającą się rozłąkę i jest tak przeraźliwie smutna, że aż zaczynam żałować że jadę... Kładę się spać o dziewiątej aby do 1 w nocy trochę jeszcze się zdrzemnąć ale muszę dzielić poduszkę z kotem, który z tęsknoty zaczyna mi już na głowę wchodzić i cały czas tak głośno mruczy, że nie mogę zasnąć. Kręcę się z boku na bok i wcale nie mam ochoty na spanie, aż wreszcie dzwoni budzik i senność przychodzi błyskawicznie! Tak teraz to nawet na stojąco mogłabym zasnąć! No cóz niestety teraz to już trzeba wstawać robić śniadanko budzić mężulka i w drogę! Pogoda za oknem jest fatalna - wieje taki wiatr, że zaczynam się obawiać, czy na drodze nie będzie jakiś połamanych drzew. Ale tego i tak nie da się przewidzieć, pijemy spokojnie kawkę oglądając tv i oczywiście z półgodzinnym spóźnieniem wyruszamy w trasę. Jest 2.30, wyjeżdżamy z parkingu - a ja przypominam sobie o kanapkach zostawionych w lodówce. Jak zwykle moja genialna pamięć zawodzi. Trudno, nie wracamy, będziemy kupować jakieś batoniki w trakcie postojów. Samochód zatankowany pod przysłowiowy korek, nawigacja włączona, jedziemy. Na drogach pusto, mijamy Kraśnik i jedziemy dalej w kierunku Rzeszowa drogą nr 19, która w przyszłości ma stać się drogą ekspresową - ciekawe czy dożyjemy tych czasów... Na odcinku od Kraśnika do Janowa Lubelskiego trwa wymiana nawierzchni - niestety przejazd kolejowy w Polichnie pomimo remontu drogi chyba nie będzie wyrównany i nadal będzie spełniał rolę skoczni. Mijamy Janów, w tutejszych lasach zawsze stajemy na rozciąganie kości. Jeszcze trochę zaspani, nabieramy świeżego powietrza w płuca. Tutaj zawsze fajnie pachnie sosenkami. I dalej w drogę. Dalej też trafiamy na remonty - mnie zawsze najbardziej denerwują nieoznakowane uskoki drogi, ale w Polsce to standard - najlepiej ograniczyć prędkość do 30 (albo do 20 jeszcze lepiej) i niech się ludziska same martwią, jak będą jechać szybciej i czegoś nie zauważą to za karę na pewno poczują! Wschód słońca przed Sokołowem Małopolskim wygląda dosyć malowniczo, poranne mgły snują się po łąkach. Przez Rzeszów jedziemy przez centrum, tutaj widać jak szybko to miasto się rozwija. Wszędzie wymiana starego na nowe - drogi, sygnalizacje, budynki (stary hotel już prawie całokowicie zburzony - ciekawe jak będzie wyglądał nowy). Lublin w porównaniu do Rzeszowa stoi w miejscu a nawet się cofa. Wyjeżdżamy drogą w kierunku przejścia w Barwinku, ruch jest minimalny i zaskakuje nas szybki czas dojazdu pomimo dość spokojnej jazdy.
W Barwinku oczywiście robimy przerwę. Oczywiste jest to, że zawsze korzystalismy tutaj z toalety i piliśmy kawę, a tym razem mój brzuch domaga się kanapek z salami, które zostały w lodówce. Rok wcześniej w tym momencie nie byłam jeszcze głodna - teraz jest diametralna zmiana. Jeść!- woła żołądek przeciągłym burczeniem a kawa, którą nam podano aż piecze. Przy sąsiednim stoliku ktoś pałaszuje golonkę - ale zapach! Teraz już jestem nie tylko głodna - ja już pożeram wszystko wzrokiem. Pytam się ile trzeba czekać na golonkę - okazuje się że aż 30 minut, no to może chociaż jakiś szaszłyczek? Tak, bierzemy szaszłyki z sałatką. Wyglądają świetnie! A smakują... bez komentarza. Mój wszystkopochłaniajacy mężuś je i nawet twierdzi, że mu smakuje, a ja... wybieram to co nadaje się do zjedzenia zastanawiając się kiedy to coś z czego zrobiono ten szaszłyk zakończyło swój żywot (chyba bardzo, bardzo dawno temu, niestety...). Mój apetyt zostaje częściowo zaspokojony czekoladą, a posmak starego tłuszczu muszę zabić gumą do żucia. Jedziemy dalej bo postój w Barwinku przeciągnął się do 45 minut. Wjeżdżamy na Słowację.