Długi majowy weekend. Tak to tylko u nas - trzy dni urlopu dają dziewięc dni wolnego. Możnaby więc coś zaplanować...
Plany były ambitne. Najpierw miały być alpy Julijskie, potem słoweński Adriatyk (Piran) albo jedno z drugim... Do końca jednak nie było wiadomo czy dostaniemy urlop. Szczególnie żona, która na miesiąc przed tym planowanym wyjazdem zmieniła pracę. W końcu udało się załatwić te wolne dni w pracy. Kolejne komplikacje rodzinne spowodowały jednak, iż mogliśmy być poza domem tylko od wtorku do piątku. Z dziewięciu dni zostały cztery. Co robić? Może Słowacja?
Ostatecznie w niedzielę, podjęliśmy decyzję że spróbujemy pojeździć trochę właśnie po Słowacji. Z uwagi na to, że należało się spodziewać w przygranicznych miejscowościach sporego ruchu naszych rodaków, postanowiliśmy pojechać na południe. Wygrzebałem przewodnik "Słowacja na weekend", który kiedyś dostałem z atlasem narciarskim i po pobieżnym przejżeniu doszliśmy do wniosku, że będziemy z dnia na dzień decydować co robimy i gdzie jedziemy, posiłkując się treścią książki.
W poniedziałek rankiem jeszcze zakupy, porządna mapa, trochę koron, papmersy dla malucha etc.. i we wtorek wczesnym rankiem w drogę...
Chciałem o tym wyjeździe wspomnieć na forum już dużo wcześniej, jednak komplikacje w pracy sprawiły, że nie miałem jeżeli nie czasu, to na pewno ochoty i głowy ku temu.
Dzień Pierwszy
Do granicy na przełęczy Glinne dojechaliśmy około szóstej rano. Pusto, głucho, celnik leniwie zerknął w paszporty i już zjeżdżaliśmy w kierunku Namestova. W dali na bezchmurnym niebie majaczyły ośnieżone szczyty. Tatry? Mała Fatra? A może jeszcze coś innego? Nie najlepiej u nas z orientacją. Wybraliśmy drogę przez Lukcę i Hrustin, która łączy się z głowną drogą E77 u stóp Oravskiego Hrada, zamek ten mieliśmy okazję zwiedzić trzy lata temu. Polecam bo warto! Po drodze jeszcze Dolny Kubin i droga zaczyna piąć się w górę. Czym wyżej tym widoki ciekawsze, gdyż zza niższych porośniętych gór, wyłaniają się gołe, ośnieżone, ostre choć jeszcze nie do końca skaliste szczyty. Z mapy wygląda nam to na Małą Fatrę. Po kilku kilometrach zjeżdżamy do Rużomberoka. Zapada decyzja: Zanim pojedziemy na wprost na południe, zobaczymy Liptovski Mikulas. Kupiliśmy winietę za 150 koron i w drogę. Szybka trasa, kontrola winietek spowalniała tylko ruch na przeciwnym pasie. Kiedy już dotarliśmy do zjazdu w kierunky miasta, zamiast skręcić w prawo, pojechaliśmy w kierunku Chopoka.
Chopok.
Chciałem zobaczyć ten rozsławiony wsród znajomych ośrodek narciarski położony na północnych stokach góry. Wspinając się naszym Golfem III coraz mozolniej, wąską i pustą doliną, zauważyliśmy tablicę z napisem Demanovska Jaksinia Svobody (Trzeba ją zobaczyć w drodze powrotnej) Dociągnęliśmy na pusty parking pod hotelem. Zimno. Szary brudny śnieg na skarpie parkingu i mnóstwo drobnego żwiru na poboczu - pozostałość po "piaskarkach", pozostałość po zimie.
Rozczarował mnie brak śniegu na trasach i zamknięte wyciągi. Zima tego roku, dla nas narciarzy nie była łaskawa. (Przęd kilkoma laty w Wiśle na Stożku szusowałem 24 kwietnia).Wyciągi nieczynne, hotel Grand w remoncie, wezbrany nurt płynącego potoku świadczył o tym, że śniegu w górze ubywa w zastraszającym tempie. Pospacerowaliśmy okołó pół godziny po okolicy, kursowy autobus wysypał na parkingu sporą grupkę ludzi, która zniknęła zaraz w hotelu (pewnie obsługa) oraz kilku skialpinistów z nartami pod pachą, którzy żwawo ruszyli w górę. Na parking podjechało jeszcze kilka samochodów. Podeszliśmy do granicy drzew, by popatrzeć na wyciągi idące na szczyt góry. Zimą może być tutaj na prawdę ciekawie. Z dołu wygląda to poważnie, więc jaki musi być widok z góry?! I jaka jazda?!
Jednak teraz hulający zimny wiatr i czerwony mokry nos naszego syna skłoniły nas do zjazdu, ale samochodem z parkingu.
widok na Niskie Tatry z hotelu Grand
Demanovska Jaskina Svobody.
Minęła tylko godzina, a cicha i pusta dolina Demanovska zmieniła się w tłoczną ulicę. W rejonie parkingu pod jaskinią nie było już miejsc, więc zaparkowaliśmy pięćdziesiąt metrów wyżej. Zapakowałem malucha do nosidła i ruszyliśmy stromą ścieżką pod górę. Po kilku chwilach ścieżka połączyłą się z brukowanym, szerokim, zabezpieczonym solidnymi barierkami chodnikiem. Chodnik piął się w górę szerokimi serpentynami, po których niczym mrówki w dwóch kierunkach poruszały się dwa sznureczki ludzi. Źle rokowało to na sytuację na górze.
Wejście do jaskini w niczym nie przypomina wejścia do jaskini. Przyklejony do zbocza góry budynek przywodzi na myśl raczej stację jakiejś górskiej kolejki. Pod kasami sporo osób, nam udaje się kupić bilet na wejście za pół godziny. Czekamy zajadając się gotowaną kukurydzą. Ludzi przybywa w zastraszającym tempie. Po chwili hall budyku jest pełny. Ludzię tłoczą się i przeciskają. Jedni do drzwi jaskini inni do kas, gdzie kolejka sięga już połowy dziedzińca przed budynkiem. Koszmar pomyślałem. Co będzie w środku?
Wchodzimy.
A w środku...gęsiego i gęsiego, ciągłe przystawanie, blokowanie się ruchu, deptanie.... Widoki nacieków, stalagmitów, jeziorek i innych formacji wynagrodziły półtoragodzinne żółwie tempo oraz niewybredne komentarze niektórych podchmielonych (o tej porze?!) rodaków. W niektórych przewężeniach i obniżeniach musiałem zdejmować nosidło z synem i nieść w rękach przed sobą. Pomimo siedmiu stopni ciepła, byłem zlany potem i gdy już zabłysnęło światełko przy wyjściu, z ulgą zrzuciłęm z siebie wierzchnie ubranie wraz z "balastem", para buchnęła z podkoszulki i wyglądałem dość osobliwie na tle innych uczestników, zmęczonych raczej deptaniem z nogi na nogę niż forsownym marszem. Co niektórzy by jeszcze bardziej mnie wkurzyć, gratulowali mi, że dałem radę z dzieciakiem na plecach. Dałem, dałem...
!!!
Schodząc w dół w kierunku samochodu, mijaliśmy już nie sznureczek, ale tłum ludzi maszerujących pod górę. Widać i tak najgorsze nas ominęło.
Reasumując. Bardzo ładna i łatwa jaskinia ale bardzo komercyjna. Warto tutaj przyjechać, ale nie pierwszego maja.
Z synem na plecach
Tatralandia
Liptovski Mikulas mnie rozczarował. Pewnie stało się tak dlatego, iż miałem błędne wyobrażenie że jest to miasteczko w stylu Zakopanego, tylko wciśnięte ciasno pomiędzy Tatry Zachodnie i Niskie Tatry. Nic bardziej mylnego.
Obiecaliśmy synkowi basen, więc chcąc słowa dotrzymać, podjechaliśmy do osławionej Tatralandii. Wiatr hulał niemiłosiernie na wypełnionym samochodami parkingu, usytuowanym nad niecką, gdzie znajdują się baseny. Z góry widać było las głów wystających z lekko parującej wody, na elementach parku linowego rozwieszonego nieopodal, jakaś dziewczyna przeklinała, że pozwoliła się namówić na taką atrakcję. Syn zasnął w samochodzie. Żonie zdawało się że jest za zimno. Mnie poniosły nerwy i pojechaliśmy dalej w kierunku Rużomberoka.
Besenova
W drodze syn wybudził się z drzemki i z miejsca pytał o basen, skręcamy więc w kierunku Besenovej. Znowu parking pelniusieńki jak przed Auchan w niedzielę. W Steak Hous'ie obok basenów termalnych zjedliśmy pysznego pstrąga, bo cóż można jeść w steak housie jeżeli nie rybę... no i postanowiliśmy popołudnie spędzić właśnie tam.
Spora kolejka do kas, sporo osób już na terenie ośrodka. Trochę zamieszania, gdyż numery na paskach mają się nijak do numerów na szafkach.... no i w końcu w strojach kąpielowych wybiegamy na spory dziedziniec z basenami o różnej temperaturze, kolorze i zapachu wody.
Baseny są z trzech stron osłonięte przez zabudowania, więc wiatr nie świszczy i nie jest tak dokuczliwy, a ponadto w części krytej jest sporo atrakcji dla maluchów i fajny basen dla starszych z normalną klarowną wodą.
Najmniejszy basen, z najcieplejszą wodą i "fontanną"
Wyjeżdżamy z Besenovej. Chcieliśmy jeszcze zaliczyć górę Malino Brdo w Rużomberoku, gdzie na szczyt prowadzi kolej gondolowa, ale niestety, innym razem, nie dzisiaj, jest już późno, trzeba jechać dalej być może aż do Bańskiej Bystrzycy i szukać noclegu.
Tuż przed wjazdem do Rużomberoka skręcamy na południe drogą nr E77. Ruch samochodów gwałtownie maleje, częstotliwość spotkania polskich tablic rejestracyjnych tak samo.
Droga prowadzi nas skąpo zaludnioną doliną, po drodze tak naprawdę jest tylko Liptovska Osada i długo nic. Droga zaczyna wspinać się serpentynami mocno w górę...
Donovaly.
Po prawej stronie stacja kolejki gondolowo krzesełkowej, pełno reklam serwisów i reklam wypożyczalni sprzętu narciarskiego świadczy o charakterze tego miejsca. Na szczycie przełęczy zatrzymujemy samochód na sporym parkingu i postanawiamy właśnie tutaj poszukać noclegu w Donovaly.
Jest jednak problem. Miejscowość o tej porze roku jest półprzytomna. Mniejsze pensjonaty nieczynne, albo remont, albo nie ma nikogo, albo nie chcą przyjąć na jedną noc. Informacja turystyczna zamknięta. Przewidywany termin otwarcia 15 maj. Hotel "Donly" tuż przy parkingu oferuje nam pokój za 750 koron od osoby, reszta pokoi zajęta... oferuje jednak też pomoc. Miła pani z recepcji obdzwania okoliczne znajome domy i znajduje dla nas pokój w malutkim pensjonacie po drugiej stronie przełęczy. Jedziemy się rozpakować, potem pyszna kolacja w drewnianej kolibie na parkingu i krótki spacerek po okolicy.
Donovaly. Wiadukty dla narciarzy nad E77
Wnętrze koliby
Pomnik psa Dino, inicjatora mistrzostw psich zaprzęgów w Donovaly
Robi się szaro. Trzeba iść spać. Plan na jutro - jeszcze przed zaśnięciem?: Wyjść na górę Zvolen, zobaczyć Bańską Bystrzycę, pojechać jak najdalej na południe i tam znaleźć nocleg. Nocleg tuż nad węgierską granicą, gdyż po głowie chodzi nam Eger...
(c.d.n.)