Jak zaczęłam, to i skończę
13 sierpnia 2006
Zamiast kawy...
Otwieram oczy. Jest koło siódmej. Niby jasno nad głową, ale nie mogę powiedzieć, że wstaje słoneczny dzień. Żaby z nieba lecą. W końcu to Żabljak... JAK STRASZNIE ZIIIIMNO! Odnajdujemy nasz kompaso-termometr i widzę... Nie... Jeszcze raz patrzę. Wiola - popatrz Ty. No nie inaczej - +4 stopnie w namiocie!!!!!! Słownie: plus cztery! 13 sierpnia!
Kombinujemy z Wiolą co robić, jak nabrać odwagi, żeby wyjść ze śpiwora. Odważniejemy i nie przychodzi nam nic jak umyć się i umówić się z Janqesami na posiady w którymś z naszych mikroskopijnych namiocików - aż przestanie padać.
Już po toalecie porannej - wreszcie widzimy jak wyglądają kibelki i prysznice. Wszystko jeszcze w surowym stanie, ale superowo! Absolutnie wystarczy takim łazęgom jak my. Obok dom właściciela - podobny jak tu wszystkie, prosty ze spadzistym dachem. Taki wyższy niż u nas proste chałupki. Wszystkie w Żabljaku takie są. Za domem - jak się później dowiemy "stary dom" właściciela. Będziemy mówić na niego szopka i tu będziemy ładować nasze baterie, gotować wodę itp.
Hej, hej do Janqesów i... pytamy ich, w którą stronę należy spojrzeć, żeby ten cały Durmitor zobaczyć, bo wokół ołowiane chmury przysłaniają wszystko, co być może gdzieś tu jest. Dowiadujemy się, że prawo skos - tam są góry
.
Wracamy do namiocików. Wiemy, że nie będzie tu szans na niedzielną Mszę, więc robimy sobie w zamian czytanie Pisma Świętego. No i potem szykujemy śniadanko. Wtedy słyszymy, że ktoś podchodzi do namiotu: Djevojki! Dobro jutro! To Mina Samsal. Ściska nam prawice wstawiając głowę do namiotu. I po parapolsku - zapraszam na slivku! No slivka o siódmej rano, to jest to co tygrysy lubią najbardziej... Ale na gościnę i zapoznanie się z gospodarzem wpaść wypada.
Czesi krzątają się przy swoich namiotach - pewnie program wycieczki realizować trzeba, a pogody njet - zbierają manele i jadą dalej.
Gwiazdy mediów
Razem z Janqesami umawiamy się na posiady w szopce. Mina zaraz też będzie i będzie Obrad - dziennikarz lokalnego dodatku do czarnogórskiej gazety Vijesti.
Chce z nami zrobić wywiad. Już na początku tego "wywiadu" ja z Wiolą płaczę ze śmiechu, bo pyta nas jak nam się Żabljak podoba, czy jest w mieście wystarczająco dużo atrakcji dla turystów, czy podoba się nam Durmitor, jak to jest w porównaniu np. z polskimi górami no i czy i gdzie wybieramy się na szlak.
Jest przewesoło - bo bardzo chcemy mu pomóc (w końcu niewielu nas tu na kempingu już zostało w ten deszcz), ale sprawa wygląda tak: Żabljaka jeszcze nie zdążyłyśmy zobaczyć, bo przyjechałyśmy nocą. Durmitoru nie widziałyśmy, bo deszczowe chmury skutecznie to uniemożliwiają. Poopowiadałyśmy mu o Tatrach. No a jak powiedziałyśmy, że na pewno chcemy wejść na Bobotov Kuk, zobaczyć Crne Jezero, kanion Tary i coś na pewno jeszcze, to patrzył na nas jak na biedne dziewczynki.
Wytłumaczył, że tu trzeba żelaznej kondycji, że nie wolno w góry chodzić jak się tu jest pierwszy raz! I powiedział co nam "wolno"- górka Curevac, z której rozciąga się cudowny widok na kanion Tary, Crne Jezero, Jablansko Jezero to też oczywiście możemy, no i Zminje Jezero. A poza tym, to na pewno nie BK!
Janqesy też opowiadają o swoich wrażeniach - mają trochę większe doświadczenie od nas. Wczoraj to nawet nad jeziorem byli
!!! Najbardziej jednak nam wesoło, kiedy Obrad zapisuje nasze imiona i nazwiska fonetycznie. Gorzów Wielkopolski Lenki wygląda przeuroczo! Gorsuf. Nazwisko Krzycha zaś przypomina im o polskim trenerze, który przed laty pracował tutaj z narciarzami jugo.
To, co Obrad wymyśli z naszych wywodów
hehehe przeczytamy w środę, kiedy ukaże się gazeta. Obiecujemy Wielkopolsce, ze kupimy gazetki dla nich też, bo oni już w poniedziałek wyjeżdżają byczyć się nad morze. Obrad zaprasza nas jeszcze do siedziby redakcji. A jak byśmy chcieli skorzystać z Internetu, to też nie ma problemu
Wszyscy ze smakiem wcinają nasze kanapki z polskim pasztetem
. Mina przyprowadza swoje śliczne dzieci. No i jak ich nie uwiecznić na fotkach?!
Potem była już slivka
. Przyszedł do nas jeszcze brat Miny - Jovan. Mieszka w Rijece, a tu przyjeżdża na wakacje. Słuchamy opowieści o ich ojcu, który był pionierem narciarstwa jugosłowiańskiego.
Borovice i inne liski
Schodzimy na temat grzybów i innych leśnych zjawisk. I oczywiście odrabiam zadanie, które dostałam od profesorów z Akademii przed wyjazdem - zadanie brzmiało: jak się nazywają te - borówki po mojemu i góralskiemu, a czarne jagody - po polsku. Po tutejszemu to... borovice! Górale wszędzie się zrozumieją. A grzyby to oczywiście glivy. A glivami to moja rodzina z Nowosądecczyzny nazywa grzyby boczniaki! Jest dobrze - Jovan, fan grzybobrania przynosi niemiecki atlas i oglądamy tutejsze cuda.
Raz po raz kolejeczka ze ślicznej butelki. Opowiadamy o naszych krajach - jak zwykle. Jak tylko pojawia się słowo Ostrog, nasi gospodarze momentalnie robią znak krzyża - po prawosławnemu. Spotykamy się z tym nie pierwszy, nie ostatni raz. Dla tutejszych mieszkańców to naprawdę świętość. Nawet przy kieliszku. A może tym bardziej dlatego
.
Na widoki
Już jest chyba dobrze po południu, kiedy przestaje padać. Jovan wymyślił, że skoro mamy (MAMY - hehehe Krzychu wybacz) samochód, to on by nam proponował wybrać się dziś na Curevac. Wyjaśnia nad mapą jak tam podjechać, a potem 20-minutowy spacer. Krótka wycieczka - między jedną ulewą, a drugą zdążymy uciec.
Zbieramy się całą czwórką. Chciałam się teraz popisać znajomością gwary żabljackiej, ale nie zapamiętałam - otóż kiedy stałam już przed namiotem w rynsztunku, Jovan pyta mnie czy mam... no właśnie. Nie wiem jak to słowo brzmiało, ale nie umiałam zrozumieć. A to o... pelerynę chodziło!
Nasza czwórka gotowa. A tu pojawia się Jovan i mówi -jadę z wami. Zaprowadzę was. Krzychu - gościnny kierowca - skoro jest nas czwórka to i piąty tyłek się zmieści.
Jeszcze nie kumamy czemu Jovan tak bardzo chce jechać z nami... Ale się dowiemy niebawem... Krótki opis Jovana - chyba po 50. Chyba wdowiec. Chyba... (Poprosimy o pierwsze takty jakiejś romantycznej muzyki w tle). Chyba się zakochał... Ale o tym zaraz.
Mkniemy żabljackimi ścieżynami. Punciak zasługuje na jakąś nagrodę w najbliższym czasie
. I oto stop - mówi Jovan. Krzychu parkuje pod jakimiś krzaczorami. Mówi jeszcze: idźcie, idźcie, ja jeszcze "na bok" skoczę. Oczywiście każdy z nas ma swoje potrzeby fizjologiczne i relacja nie jest miejscem, w którym trzeba o nich szczegółowo pisać, ale ta sytuacja będzie miała skutki aż do końca naszego (tzn. mojego i Wioli) pobytu w Durmitorze...
:D:D:D:D
Idziemy grzecznie naszą babską trójką za Jovanem. Po drodze spotykamy grupkę Francuzów. Zorganizowana wycieczka. Zaczyna padać, więc przeczekują pod jakimś drzewkiem. Tu, obok nich Jovan nagle zauważa, że nie ma Krzycha. Gdje Kristof? Mówimy, że Kristof - toalet. Oczywiście francuska wycieczka nie szczędzi Krzychowi serdecznych pozdrowień, kiedy przechodzi obok nich.
Jovan odrywa rolę przewodnika himalajskiego. Chce iść pierwszy. Nie pozawala mi się wyprzedzić. Przytrzymuje nam gałęzie, stuka kosturem w mokre korzenie i mówi, żeby uważać; troskliwie patrzy czy mamy kaptury na głowach, bo raz po raz pada deszcz. No i jak komu mądremu tłumaczy jak należy stawiać nogi na mokrych kamieniach. Ale mamy ubaw! Obie z Wiolą mamy nadzieję, że to nasza pierwsza i ostatnia wycieczka z nim, że nie będzie chciał iść z nami w ten "prawdziwy" Durmitor. Przy okazji serwuje górską mądrość, że w górach trzeba chodzić tam, gdzie krowy i owce, a nie tam, gdzie kozy! Ot - zapamiętamy!
Kiedy dochodzimy do.. hm.. no tak to się nazywa - szczytu - wbijamy się w obecny tutaj tłumek jakiejś wycieczki.
Wrażenia faktycznie - niesamowite. Nasza górka to urwisko z którego rozlega się cudowny widok na kanion Tary. I rozlega się naprawdę, bo oto dostajemy prezent od nieba (za dobry uczynek, że nie zostawiliśmy Jovana
) i wychodzi cudne słońce. Jovan nie pozwala nam focić różowych kwiatuszków, bo to jak nic grozi nam spadkiem w przepaść. O matko. Jakbym chciała jechać z nianią, to bym ją zabrała... Ech. No cóż. Jakoś to wytrzymujemy. Zjadamy nasze batoniki. Jovan zachwycony -takie dobre. Po dość długiej sesji fotograficznej i objaśnieniach Jovana co, gdzie mamy na widoku, schodzimy do auta. Ale trochę inną drogą.
I tak Krzychu i Magda idą po auto, a my zostajemy z Jovanem.
Noooooooo i tu poprosimy o kolejny fragment romantycznej muzyki, bo już wiemy o co chodzi... Jovanowi wpadła w oko Wiola! Robi maślane oczy (Jovan, nie Wiola) kiedy robię im zdjęcie pod tablica park narodowy Durmitor. Wiola grzmi żebym się nie wygłupiała. Koniec tych amorów! Są Wielkopolanie. Jovan każe nam się wieźć na glivy i jahody.- na grzyby i poziomki! A dokładnie na liski - tak na kurki mówią też moi krewi z Nowosądecczyzny, więc wiem o co chodzi!
Epizod romantyczny
Podjeżdżamy pod Jovanowe miejsce i natychmiast rozbiegamy się na borówki, poziomki i kurki. Jovan przynosi Wioli śliczną gałązkę z wielkimi poziomkami i zaczyna wiązankę komplementów. Może Wiola zapamiętała więcej, my ją potem prześladowaliśmy jednym: moja crvena ruzica! Raz po raz Wiola dostaje poziomki. Magda płacze - ja też bym chciała! I też dostaje śliczną gałązkę. No i ja też chcę - ale mój urok jest wątpliwy. Jovan nawet na mnie nie spojrzy... Ach - zraniłeś mnie chłopie! Zraniłeś na wskroś!
Cóż idę samotnie w las i... i odnajduję ogrooooooooomne pole żółciutkich kurek. Oooooooooo Jovan - jak ci przyniosę całą reklamówkę, to będziesz mi kosz tych poziomek musiał dać! W spodziewanej glorii i chwale wracam - aż kurtkę musiałam zdjąć, żeby wszystkie kurki gdzieś zmieścić. Już słyszę te fanfary i głosy uwielbienia dla moich traperskich umiejętności. Taaak... Wiola robi taaakie oczy. Podchodzę z dumą do Jovana. A ten nawet nie spojrzy tylko otwiera reklamówkę i mówi: dobro, dobro.
Coooooooooooo???????? Jeśli nie wiesz Jovanie jak wygląda wściekłość durmitorskiej niedźwiedzicy! Szukam ślicznych muchomorów. Maaam! Poznaj shtrigowatość do potęgi entej!
.
Where is Kristof?
Jovan się nam stracił, więc całą trójką idziemy za Wiolą, która wyszła na skraj lasu i nas woła. I oto naszym oczom ukazuje się - jakieś 50 metrów od nas - francuska wycieczka, wylegująca się na sielskiej, anielskiej łące. Machamy do nich, a oni chórem: WHERE IS KRISTOF????? Umieramy. Krzychu też:D:D:D:D.
Po wyczyszczeniu okolicy z grzybów, jagód i poziomek szykujemy się do powrotu. Krzychu ma nowy pomysł. Mówi, że może byśmy na Sedlo podjechali razem. My - bez samochodu - raczej nie będziemy się tam wybierać. Korzystając - nie po raz pierwszy już - z cudownej wielkopolskiej gościnności, przystajemy na propozycję. Mówimy Jovanowi, że go odwieziemy do domu, bo my chcemy jechać jeszcze dalej, na co Jovan: Nooooooo to przecież ja mogę z wami jechać! To już jak z teściową!!! Co robić - Jovan ciągnie się dalej z nami
Usedliło nas
Niebo snów zasnute chmurami. Krzychu jak Kubica radzi sobie na osławionej drodze z Żabljaka. Wreszcie widzimy ów płaskowyż. Pięknie! Aż się nam rowery marzą... I powoli, ale skutecznie jedziemy i... jesteśmy na przełęczy Sedlo. Usiłujemy wyjść z samochodu i... Chyba doskonale wiemy, co czuła ekipa Typa w lipcu! Nie da się wyjść z samochodu - tak silny wiatr wieje! W końcu zapieramy się i wspólnymi siłami otwieramy drzwi! Wyjść to jedno - a teraz jak się utrzymać w pionie! Śmiejemy się i wrzeszczymy do siebie jak potępieńcy, żeby się usłyszeć! Ale faajnie! Wypróbowujemy nasze umiejętności latania. Tak chyba się czują skoczkowie narciarscy:):):)!!! Robimy fotki!. W końcu Wiola chce zejść niżej robić zdjęcia, my wskakujemy do auta, a Jovan opowiada nam jakąś legendę o tej samotnej górce. Podaruję opowieść, bo nie słuchałam dobrze - jakaś nieszczęśliwa miłość - hehehehe.
Jazda i pół dnia wycieczki - no i żołądek upomina się o swoje. Wracamy.
Estońskie toasty
Znów atakuje deszcz. Jovan zaprasza nas wszystkich do domu - będziemy pichcić coś z tych grzybów. Nie ukrywamy - bardzo się cieszymy. Będzie cieplutko!
Zastanawiamy się jak mu się odwdzięczyć za przewodnickie usługi
. Nie wiemy czy jak wystartujemy z kasą czy go nie obrazimy., A poza tym ile wysupłać żeby nie było obciachu? Dochodzimy do wniosku, że podarujemy mu polskie specjały, bo mówił nam, że bardzo mu polska kiełbasa smakowała. Mamy jeszcze kabanosy, Krzychy - domowe dżemy. Szykujemy polish pocket i ruszamy do domku.
Jovan uśmiecha się, dziękuje, a my dalej nie wiemy czy nie oczekiwał czegoś innego - na szczęście prezent daje Wiola, więc czegóż chcieć więcej?!
W domu poznajemy starego przyjaciela Jovana i Miny - Petera, Niemca z Monachium. Mieszka w domku nieopodal szopki. Bardzo serdeczny człowiek. Nauczył się mówić po (nie wiem jak napisać: serbsku czy chorwacku, bo nauczył się języka w czasach serbsko-chorwackiego) tutejszemu. Trochę zna Polskę, pojedyncze słowa. Bardzo to miłe. Fascynują go od lat Bałkany i kaniony. Wkrótce wybiera się do Albanii. Mamy lepszą mapę od niego, to ją sobie za chwilę poogląda. Ale póki co - na ogniu z butli gazowej smaży sobie pięknie wyglądającego borowika. Każdy z nas dostaje po plasterku.
Wspólnie obieramy kurki i na polecenie Jovana usiłujemy coś z nich zrobić. A właściwie nie my, tylko Wiola. Wiemy, ze gdyby przyrządziła cykutę z soczkiem z difenbachii, Jovan i tak byłby zachwycony! Jest cebulka, Peter dzieli się z nami śmietaną. No - bajka wychodzi Wioli!!! Nieśmiertelna slivka też już na stole.
Kiedy raczymy sie kurkami, przybywają w poszukiwaniu noclegu jakieś bidne, przemoczone do suchej nitki dwie dziewczyny. Szybka wymiana zdań - dwie Kaśki z Estonii! Dzielne dziewczyny - jadą pociągami z samego Tallina! W MN są już ich znajomi - rowerzyści. Dziewczyny też mają tu swoje górskie rowery. Jutro chcą jechać na Bobotova... Z tego co wiemy od Jovana pogoda ma się poprawić najwcześniej we wtorek... Ale dziewczyny mówią, że jeśli nie jutro, to na pewno nie tym razem w ogóle, bo muszą gonić swoją ekipę.
Co do pogody, to od jutra Tomasz Typ będzie naszą najpewniejszą pogodynką. Jego smsom będziemy zawdzięczać wszystkie nasze plany wyprawowe. Ale to dopiero potem. Teraz Estonki siadają z nami przy stole, dostają kurki i zaczyna się festiwal toastów przy rakiji. Słowiańskie to jakoś brzmią. Płaczemy wszyscy przy estońskim - zapamiętałyśmy, że brzmiało to jak t@e*r*v@i*s#e*k@s albo t#r*e#v@i*s@e*k*s
(skomplikowałam i ugwiazdkowałam, zeby filtry rodzinne nam tu nie mieszały
) . Na pewno s***e***k***s*** był na końcu.
Już ciemno, kiedy opuszczamy przytulny domek. Wracamy do namiotów i nawet nie patrzymy na termometr. Gorący prysznic, himalajskie przyodziewki i - do śpiworków! Powoli żegnamy się z Krzychami - nie mają już za dużo urlopu, a chcą jeszcze zobaczyć Primorje. Przed południem nas opuszczą...