10. Łąka, której nie ma
17 sierpnia
Rano w katunie panuje poruszenie. Wczoraj wieczorem, po powrocie z wypasu, przy liczeniu owiec wyszło że jednej brakuje. Wyjaśnienie nasuwa się samo.
Zwraca naszą uwagę jedna owca, która zawsze pasie się sama i chyba nie wychodzi z innymi na wypas wyżej w góry. Zyskuje u nas przydomek
luda ovca - szalona owca.
Decyzja gdzie dziś iść właściwie zapadła już wczoraj, teraz ją tylko potwierdzamy. Popluks zostawiamy na jutro. Dziś, po trudach zdobywania najwyższego szczytu Gór Przeklętych, należy nam się lekki, łatwy i przyjemny spacerek szczytowymi łączkami grani prowadzącej do Maja Kolacit.
Część rodziny pasterzy zbiera się do zejścia do Thethi, w tym jeden z dwóch dzieciaków, przez okulary i ogólne podobieństwo zwany przez nas Harry Potter. Mamy jeszcze czas się z nimi pożegnać zanim sami wyruszymy w górę.
Planujemy iść prosto na widoczną przełęcz a potem mniej więcej wzdłuż grzbietu w prawo.
Podchodzimy bardzo stromymi trawami, czasem przeplatanymi piargiem. Ale i tak to lepsze niż wczorajszy syfiasty rzęch. Lekko zmachani gramolimy się pod skały na górze trawiastego stoku. Odpoczywamy podziwiając widoki. Bardzo szybko zyskaliśmy wysokość, naszą dolinkę zostawiliśmy daleko pod nami.
Wyjście na grzbiet nie stanowiłoby problemu, jednak idziemy w prawo trochę poniżej niego. Po co niepotrzebnie za szybko włazić jak może zaraz by trzeba było znowu zejść. Możliwości przejścia jest dużo.
Zbliżamy się do szerokiego trawiasto-piarżystego siodła przed początkiem właściwej grani. Już z daleka widać przeszkodę - skalny uskok zagradzający ze wszystkich stron drogę do pierwszego szczytu. Będzie ciekawie. No ale przecież tylko tu - dalej ma być łączka aż do samej Maja Kolacit, no nie?
Stoimy na siodle i długo się przyglądamy ścianie. Nie mamy szpeju. Gord, chociaż świetnie sobie radzi w "turystycznym" terenie skalnym, nie ma doświadczenia wspinaczkowego. Azra ma skończony kurs dla początkujących. Tak wypadło że ja jestem łojant więc decyzja jak iść, czy w ogóle iść i wybór drogi spada na mnie. Muszę myśleć nie tylko o sobie. W razie czego ta sama droga przecież musi się nadawać też do zejścia. Mimo że dalej ma być łączka aż do Maja Kolacit, ale wracać będziemy chyba tak samo.
Wpada mi w oko żleb przecinający ściankę w skos od lewej strony. Zaczyna się tam gdzie piarg siodła najwyżej podchodzi pod ścianę i gdzie jest ona najniższa. Pewnie będzie jebutnie krucho, w środku będą trawki i rzęchy, ale wydaje się najmniej stromy. Trzeba podejść i obwąchać go z bliska.
Ale najpierw delektujemy się widokami na pozostałe strony. Na tym wypadzie jeszcze z tak bliska nie widzieliśmy Ropojany. W dole widać nawet katun Rasima - pasterza, u którego rok temu byliśmy w odwiedzinach z Ivošem i Davidem. Opowiadałem o nim Afrimowi i jego rodzinie, okazało się że go znają.
Wrzucamy trochę na ruszt, pijemy wodę i idziemy obmacać żleb. Tak jak myśleliśmy, jest w nim trawa i luźne kamienie. Początek jest łatwiejszy niż się wydawało, ale i tak wszystko się sypie spod nóg.
Jednak im wyżej tym jest stromiej. Robi się nieprzyjemnie, ale i tak zdobywamy teren dosyć szybko. Wyżej natomiast się robi totalna padaka. To już nie jest żleb, wychodzimy z niego na otwarte zbocze, a właściwie stromą ściankę złożoną z obluzowanych bajborów przetykanych chęchem. Nieliczne kawałki litej skały są pokryte sypkim żwirem, który z powodu stromizny leci przy najlżejszym dokyku. Do kurwy nędzy, na czym to się trzyma?
Idę pierwszy, za mną Gord. Słyszę jak coś mu wypada z plecaka. Z bocznej kieszeni poleciały łyżka i nóż. Widzę je kilka metrów niżej, trochę w bok. Bardzo dalekie kilka metrów, takie dalekie jak tylko może być na tym syfie. Nie ma sensu teraz specjalnie się cofać, może Azra zaraz pozbiera jak dojdzie, a może zgarniemy w zejściu. W tym momencie do mnie dociera. Kurwa, przecież musimy tędy jeszcze zejść. Ale przecież nie od razu, dopiero południe, a dalej ma być łączka aż do Maja Kolacit.
Już tylko kilkanaście metrów do grani. Czekam na Gorda i Azrę aż przejdą najparszywszy kawałek. Wyłażę na grań, szczyt będzie parę metrów w lewo. Zaraz, jeszcze nie, to dopiero przedwierzchołek.
Zanim zdąże się ucieszyć że chwilowo najgorsze za nami, oczy mi się robią jak pięć złotych. Już se dziś dalej nie pójdziemy. Od piku dzieli nas kilkadziesiąt metrów grani jak brzytwa, na obie strony lufa na kilkaset metrów. Trochę psychicznie ale chyba do zrobienia...
...za to dalej wszystko się urywa. Od następnego szczytu dzieli nas głęboka szczerba. Nie mamy liny, nie zjedziemy. No i dalej też byśmy nie przeszli bez szpeju. A na tym następnym szczycie bezczelnie się na nas gapi nasza piękna łączka, ciągnąca się prawdopodobnie wierzchołkami aż do Maja Kolacit.
Czekam na przedwierzchołku, za chwilę dochodzą Gord i Azra. Chwilowe wkurzenie mi trochę mija, przecież i tak zrobiliśmy kawał niezłej roboty. Czas sobie nawzajem pogratulować. Czy ktoś tu był przed nami?
Trzeba się sprężać póki mam psychę. Zostawiam im aparat, nie biorę nic co by mi mogło przeszkadzać. Jedyne co mam ze szpeju to parometrowa taśma. Przewiązuję się nią w pasie. Na wiele się nie przyda, może w razie czego da się ją założyć na jakiś ząb skalny i kawałek się opuścić. Biorę ją bardziej dla psychy niż z rzeczywistej potrzeby. Azra i Gord chyba wierzą że wiem co robię. Nie wspominają żeby chcieli iść ze mną, zresztą wcale ich nie namawiam. Tylko ja mam większe doświadczenie ze skałą i czuję że w jakiś sposób odpowiadam za tą dzisiejszą imprezę. Obiecuję im i sobie że w razie najmniejszego niebezpieczeństwa zawrócę. Niebezpieczeństwo jest zawsze, tylko jak poznać kiedy sie robi "najmniejsze"?
Startuję z lekkim cykorem. Czego się boisz idioto - mówi wewnętrzny kozak - przecież robiłeś kiedyś na żywca V+. Ale to było dawno, sto lat nie łoiłeś - odpowiada cykor. Jednak nie jest trudno, czasem idę okrakiem po grani, czasem rękami za ostrze i nogami po płycie, bywa że na tarcie. W jednym miejscu jest zupełnie bez trudności, można parę metrów iść na samych nogach. Miejscami krucho, są spore bloki które mogą wylecieć pod obciążeniem. Już mam odruch żeby dokładnie macać wszystko czego się łapię i na czym staję. No i lufa na obie strony trochę wyżera psychę. Poza tym najtrudniejsze miejsca chyba nie mają więcej jak II UIAA, może na siłę by można dać II+. Żadna tam wspinaczka, taki deczko ambitniejszy teren turystyczny.
Hard scrambling, jakby powiedział Szekspir, tylko ta lufa i kruszyzna dodają adrenalinki. Pamięć przywołuje dawne obrazki z momentów kiedy naprawdę było krucho w każdym znaczeniu...
Pod samym szczytem duża jasna prostokątna płyta. Z bliska widzę że lepiej się w nią nie pchać, wszystko się tam sypie a prosto pod nogami lufa. Przechodzę na lewą stronę grani. Odsłania się rynienka prowadząca ostatnie parę metrów w górę. Też syfiasta ale nie tak eksponowana. W bliższym kontakcie wyjątkowo wszawa. Do końca uważając czego się łapię, wychodzę na pik. Ufff... Jest 12.30.
Macham do Azry i Gordana. Nie mam aparatu, pozostaje mi liczyć na ich relację zdjęciową. Przyjmuję pozę zdobywcy.
Czy ktoś tu wcześniej był? Nie jest to może wybitny szczyt ale na pewno samodzielny. Patrzę na dalszą część grani. Kilkanaście metrów kamienistej pochyłości, za nią urywa się ściana spadająca na głęboką przełęcz. Za tą szczerbą ściana w górę na następny szczyt, na którym zaczyna się trawka.
Adrenalina opada, na moment zapominam że jeszcze mam wrócić. Jeszcze chwilę "zaliczam smakowanie zwycięstwa", jak by powiedział Szaranowicz.
Z powrotem wiem gdzie i na co najbardziej uważać, więc idzie łatwiej.
Dochodzę na przedwierzchołek, Azra i Gord mi gratulują, ja im też, przecież weszliśmy razem i bez nich by mnie tu nie było.
Wśród kamieni znajdujemy gówienko. Owca? Wraca pytanie, czy jacyś pasterze tu byli przed nami. Po chwili zastanowienia stwierdzamy że łajno na pewno należy do górskiej kozy. Niedaleko prozaicznej kupy rosną dużo bardziej fotogeniczne fioletowe dzwonki.
Daleko w dole widać dolinę Thethi. Po uważnym przyjrzeniu się dostrzegamy czerwony dach domu Johna Dedy.
Dajemy sobie jeszcze czas na obcykanie widoków. Widać charakterystyczne dziury w grani Maja Malisores, jedna z nich przechodzi na drugą stronę jak okno. Najwyższe wierzchołki Malisores wydają się być dostępne tylko z użyciem szpeju.
Patrzymy na mapę. Nasza góra to musi być punkt oznaczony kotą 2333 m. Pierwszy ważny szczyt w grani prowadzącej znad Qafa e Pejes do Maja Kolacit. Pomiędzy nimi, z tego co widzimy, są jeszcze dwa wierzchołki, każdy kolejno trochę wyższy, lecz nie zaznaczone na mapie. Dopiero za nimi jest schowana Maja Kolacit. Jej szczyt jest zwornikiem od którego odchodzi w lewo grań Maja Malisores, a prosto podąża główna grań z widzianą wczoraj zębatą przełęczą, wierzchołkiem 2509 m i Maja Jezerce. One również kryją się za granią, może tylko kawałek Majki wystaje.
Na przedwierzchołku ustawiamy mały kamienny kopczyk na pamiątkę naszych odwiedzin. Tak długo jak się da odkładamy to skurwiałe zejście.
Na grani przynajmniej oprócz kruszyzny dawało się znaleźć pełno solidnych klam i stopni. Tu natomiast wyboru żadnego nie ma, do łapania się i stawania mamy rzęchy i chęchy, mniej lub bardziej luźne bajbory i kępy trawy. Sztuką jest tak ich używać żeby nie polecieć razem z nimi.
Znowu na mnie przypada wybór drogi. Pod samym przedwierzchołkiem złażę solidnie wyglądającą skałką, chyba jedyną na całym tym zejściu. Azra wybiera drogę parę metrów obok, mniej stromą ale kruchą. Mówi że tam się pewniej czuje. Gord stoi na górze mojej skałki i krzyczy na Azrę żeby szła tak jak ja.
Azrice, di ideš, tu je dobra živa stjenaaa... srrrrruuuuu! Odwala orła i z hukiem ląduje na rzyci kilka metrów niżej, na w miarę równym miejscu. Zbiera się na nogi, podlicza straty: rozdarta nogawka, mocno podrapana dupa i noga. Mogło być gorzej, dużo gorzej. Już do końca wyjazdu i pewnie jeszcze przez długie lata będziemy z Azrą drzeć łacha z Gorda i tej jego "litej skały".
Zaraz poniżej znajduję sztućce, które wypadły Gordanowi z wora na podejściu. Zejście tym syfem ciągnie się w nieskończoność. Macamy drogę, myślimy dwa razy zanim obciążymy jakikolwiek punkt. W zejściu zawsze jest dużo trudniej. W końcu najgorsze za nami, dochodzimy do górnego końca żlebu, który też nie bez trudności sprowadza nas do podnóża naszej góry. Dopiero teraz, patrząc z dołu na naszą drogę, możemy sobie naprawdę pogratulować.
Zwiedzamy ogromne siodło w poszukiwaniu widoków. Wydaje się że jest jedna droga dająca szansę łatwiejszego wejścia na Maja Kolacit. Z doliny pod nami można by wejść piargami na przełęcz między nią a pierwszym szczytem w grani Maja Malisores i dalej w prawo granią na szczyt Kolacit. Pewnie też by był
hard scrambling ale stąd wygląda że może by puściło na żywca. Moglibyśmy nawet teraz zbiec stromymi trawami na dno dolinki pod nami i spróbować. Jesteśmy jednak lekko zrąbani i nikomu z nas się już nie chce.
Co więcej, nie chce się nam nawet zejść nad jeziorko pod Qafa e Pejes żeby się przekąpać, chociaż planowaliśmy to już od wczoraj, a godzina jest bardzo młoda. Nasza góra dała nam w dupę. Postanawiamy iść prosto do obozu. Przedtem jednak przyglądam się mojej zeszłorocznej drodze, grani nad Ropojaną, orlemu gniazdu, Rasimowemu katunowi. Z tak bliska jak tylko można. Ciągle nie jestem pewny, który szczyt to Maja Shkurts, a który Maja Lagojvet. Trzeba będzie za rok przyjechać ze sprzętem i sprężyć się na parę wejść.
Wracamy prawie tą samą drogą. Z Gordem wchodzimy jeszcze na boczny trawiasto-kamienisty wierzchołek, który minęliśmy na podejściu. Strzelamy parę fot w dół na jeziorko.
Schodzimy stromymi trawami i piargami do dolinki. Mamy trochę w nogach ale idzie szybko. Przyglądamy się naszej górze. Chociaż to mniej znaczący szczyt w grani, stąd robi imponujące wrażenie.
Jak pierwszego dnia, z daleka obszczekują nas psy. Ścieżką od Qafa e Pejes jakaś starsza para, pewnie z rodziny naszych gospodarzy, podróżuje na sposób albański. Facet jedzie sobie dziarsko na osiołku, a obok kroczy kobieta.
Witamy się z Afrimem i jego rodziną. Strzępkami zdań w różnych językach i wskazując rękami widoczny szczyt, próbujemy opowiedzieć gdzie byliśmy. Próbujemy się dowiedzieć nazwy naszej góry.
Do rozmowy włącza się nowo przybyły dzielny kawalerzysta od osiołka. Mówią nazwy, proszę ich o zapisanie ich w moim kapowniku. Z tego co rozumiemy, cała grań idąca do Maja Kolacit nazywa się Maja e Stierra, a nasz szczyt to Qatat e Verlla. A może obie nazwy oznaczają całą grań? Nie jesteśmy do końca pewni. Gestami pytamy czy tam byli. Zarówno Afrim jak i starszy pasterz potwierdzają. Nie wiemy jednak, czy byli dokładnie na naszym szczycie, czy na którymś innym, czy ogólnie w rejonie grani. Afrim wspomina też że był w oknie w grani Maja Malisores.
Pod naszą nieobecność w ciągu dnia do katunu ktoś przyprowadził krowy. Za nimi przyleciały tysiące meszek. Przez resztę dnia nas namiętnie gryzą. Azra fachowo opatruje rany Gorda spod Qatat e Verlla.
Pojutrze planujemy zejść do Thethi i zjechać do Koplika. Na góry zostało jeszcze jutro. Wybór jest oczywisty - Maja Popluks. Azra czuje się wyjątkowo wypruta po dzisiejszym dniu, mówi żebyśmy sami poszli z Gordanem. Namawiamy ją żeby jednak szła z nami. Zresztą poczekamy do jutra.
Gotujemy sobie zasłużoną wypasioną kolację. Zużywamy do niej co tylko się da z naszych zapasów. Szybko zasypiamy snem sprawiedliwych.
* * * * *
Nad ranem dosięga mnie Klątwa Gór Przeklętych.
(fot. Azra, Gord i Kamil)